Na lekcjach matematyki uczyliśmy się o figurach geometrycznych i mieliśmy ich szukać dookoła. Zegar był okręgiem, Drzwi prostokątem. Po lekcjach widziałam rodziny formujące różne figury. troje dzieci i dwoje rodziców - pięciokąt. Jedno dziecko i dwoje rodziców tworzyło trójkąt. tata i ja byliśmy jedynie punktami. Linią. Żadnym kształtem.
Relacje z rodzicami nigdy nie są łatwe. Przypominają nieco kontakt magnesów - na zmianę przyciągają się, to znów odpychają. Ale jeśli dołożymy do tego samotne rodzicielstwo i ojca-homoseksualistę w czasach, w których nie wypadało różnić się od większości nawet kolorem włosów, a także dodamy ciężką chorobę cywilizacyjną, otrzymamy mieszankę wybuchową. Taki układ nie może skończyć się dobrze. A jednak skończył się najlepiej, jak na to pozwoliła rzeczywistość.
Alysia, autorka Tęczowego San Francisco, jest córką Steva Abbotta, amerykańskiego artysty (rysownika i poety) zaangażowanego w ruch równouprawnienia homoseksualistów w latach 70. i 80. ubiegłego wieku. Matka osierociła ją bardzo wcześnie, a ojciec za bardzo gubił się we własnej tożsamości, by brać odpowiedzialność za dziecko. Mimo wszystko dawał jej tyle miłości, ile potrafił - mimo frustracji, problemów osobistych, sytuacji materialnej, a w końcu AIDS.
Tęczowe San Francisco to bolesne w odbiorze świadectwo istnienia ogromnej miłości rodzicielskiej w miejscu, w którym nikt by się jej nie spodziewał. To relacja z szukania i uczenia się siebie nawzajem dwójki ludzi, którzy dawali sobie wsparcie i uczucie w chwilach pięknych i trudnych, jednocześnie raniąc się tak głęboko, jak tylko bliskie sobie osoby potrafią. Zdumiewa opiekuńczość obydwojga i pewna zamiana ról - trudno bowiem stwierdzić, kto w tej relacji częściej pełnił rolę rodzica.
Ojciec wszędzie mnie zabierał, wszystkim przedstawiał i bardzo starał się traktować jak dorosłą. A ponieważ byłam przedwcześnie dojrzałym dzieckiem, a tata dziecinnym dorosłym, pod pewnymi względami byliśmy sobie równi.
Alysia, jak sama przyznaje, była dla ojca projektem, wierszem, komiksem, ale twórca umarł, zanim ukończył dzieło. Mimo wszystko, jak na niedokończony twór swego nietypowego taty, Abbott radzi sobie wspaniale - jako dziennikarka, jako osoba i jako pisarka. Jej styl nie jest przesłodzony, ale jednocześnie osobisty, jakby każde zdanie miało prowadzić czytelnika coraz głębiej, w pobliże sedna jej relacji z ojcem. I jest w tym na pewno ogromna zasługa tłumaczki, Dobromiły Jankowskiej. Abbott nie wybiela, nie stawia pomnika, nie szczędzi słów krytyki - także pod własnym adresem. Jest w tym intymność, jakiej brak w literaturze, jest subtelne piękno, ale i spora doza autoironii.
Nie ma wątpliwości, że Tęczowe San Francisco to literatura niszowa, ale bardzo potrzebna. Sporo tu niepopularnych wątków, mnóstwo rzeczy, których być może nasza kultura nie rozumie. Ale jest też ogromna dawka prawdy w tej opowieści o trudzie codziennego życia ojca i córki.