Ta historia jest jak leniwie płynąca rzeka, siedząc na brzegu której, patrzymy w nurt. Niby wszystko już przepłynęło przed naszymi oczami, niby już nie mamy się czego spodziewać, ale nie możemy oderwać oczu od lustra wody. Dlaczego? Bo rzeka płynie pięknie, równo, czasami się wzburzy, czasami wir zmąci jej powierzchnię, ale zaraz się uspokoi i znowu zachwyci swoim urokiem.
Tak płynie ta opowieść. Wiemy, skąd i wiemy, dokąd zmierza. Nie ma nadziei na szczęśliwe zakończenie. Jest tylko opowieść.
Tarnów, mała żydowska uliczka, na niej dom i wynajęte dwuizbowe mieszkanie. W nim Nathan Stramer, człowiek, który był w Ameryce, który z Ameryki uciekł i wrócił do Polski. A przy Nathanie żona Rywka i sześcioro dzieci. I listy z Ameryki od brata Bena, który na tym amerykańskim brzegu został i przez czterdzieści lat wysyłał listy, a w nich, owinięte w fioletową bibułkę, dolary. Rywka te pofarbowane na fioletowo dolary myła, suszyła nad piecem i niosła do kantoru. Czasem Nathan dolary chował, bo potrzebował pieniędzy na kolejny interes. Zwykle niedochodowy. Ale przecież Nathan był w Ameryce, więc wie, że nieważne są upadki, ważne są wnioski, które z upadków wyciągamy.
I tak mijają lata, Nathanowe dzieci dorastają, mają już swój świat, inny od Nathanowego. I tylko Rywka wciąż czeka na obiecaną podróż nad morze, gdzie Nathan siądzie z nią na brzegu i popatrzy na fale. I Rywka nad to morze pojedzie – ale nie z Nathanem i nie tak, jak by chciała.
Stramer to historia rodziny, która żyła w Galicji, na pograniczu dwóch światów. Polskiego i żydowskiego, niemieckiego i rosyjskiego, komunistycznego i nacjonalistycznego. Tych wymiarów jest w powieści Łozińskiego wiele, zawsze dualnych, zawsze w opozycji do siebie. Tak też Stramerowie żyją: od jednego brzegu do drugiego, czasami pytając się wzajemnie, gdzie jest lepszy z nich, co wybrać, od czego uciec.
Ale ucieczki nie ma, wszyscy to wiemy. Bo jak się może skończyć opowieść o Żydach w przedwojennej Galicji? To uniwersalna opowieść o tym, że wszyscy jesteśmy tacy sami: kochamy, martwimy się o swoją przyszłość, cierpimy, gdy odchodzą najbliżsi, gdy nasz wybór przynosi łzy, gdy świat nie jest nam przychylny. Metaforyczne dwie izby w wynajętym mieszkaniu Stramerów, ciasne i biedne, są całym światem, w którym toczy się ludzie życie.
Mikołaj Łoziński tworzy piękne miejskie pejzaże. Potrafi jednym zdaniem opisać przeszłość, teraźniejszość i lęk o przyszłość. Unika zbędnych fraz i pustych przymiotników. Gładko płynie ta opowieść o galicyjskich Żydach, bez potknięć i mielizn. I choć czasem fabuła zapętla się i zastyga, tracąc tempo i nużąc, to polszczyzna Łozińskiego zachwyca od początku do ostatniej strony. Jak rzeka, w której nurt można się wpatrywać bez końca.
Bardzo polecam tę opowieść o marzeniach, które nigdy się nie spełniły. Tę opowieść o życiu, które było bardzo zwyczajne i bardzo w swej zwyczajności niezwykłe. Ale przede wszystkim polecam tę historię z innego powodu. Łoziński przywraca polskiej literaturze moc kreowania dobrego smaku. Ukazuje, jak można operować słowem, aby nie tylko zabawiać czytelnika. To literatura piękna w prawdziwym tego słowa znaczeniu.
Główny bohater, Daniel, pisarz tworzący "powieść nowoczesną", przybywa do Paryża na wieść o śmierci matki. Rozmowy z ludźmi, którzy ją znali...
Macierzyństwo, tacierzyństwo - nawet jeśli przeżywamy te stany nie pierwszy raz - to zawsze wyprawa w nieznane. Bo narodziny malucha (czasem dwójki jednocześnie...