- Nie ma idealnego tekstu. Tak samo jak nie ma idealnej rozpaczy - powiedział mi pewien pisarz poznany przypadkiem w czasie studiów.
Dopiero znacznie później zrozumiałem, co te słowa naprawdę znaczą, ale wtedy w pewnym stopniu mnie pocieszyły. Że nie ma idealnego tekstu. Mimo to, kiedy zabierałem się do pisania, zawsze ogarniała mnie rozpacz, bo zakres tematów, o których mogłem pisać, był bardzo ograniczony. Na przykład gdyby nawet udało mi się napisać coś o słoniach, nie umiałbym dodać nic o treserach, Tak to już jest. (...)
Teraz chcę coś opowiedzieć.
Oczywiście żaden problem nie został rozwiązany i być może gdy skończę opowiadać, sytuacja będzie dokładnie taka sama jak przedtem. (...) W każdym razie to, co tu opowiem, to najlepsze, na co mnie w tej chwili stać. nie mam nic do dodania. A mimo to myślę, że jeśli dobrze pójdzie, za kilka albo kilkadziesiąt lat odkryję, że zostałem uratowany. I może wtedy słonie wrócą na równiny, a ja zacznę opowiadać o świecie piękniejszymi słowami.
To kwintesencja twórczości Murakamiego, którą - wydaje się - znam jak własną kieszeń. Tym bardziej żałuję, że te słowa trafiły do mnie tak późno, choć napisał je na początku przygody z literaturą. Bo oto przedpremierowo i niczym miód na serce trafiła do mnie jednocześnie najstarsza i najnowsza książka Murakamiego, w zasadzie nawet dwie - napisane pod koniec lat '70, wydane teraz w Polsce - Słuchaj pieśni wiatru i Flipper roku 1973. To także dwie pierwsze części (trzecią jest wydawana wcześniej Przygoda z owcą) tzw. trylogii Szczura - cyklu, który nie łączy właściwie nic, poza właśnie osobą Szczura i bezimiennego narratora.
Tego najbardziej znanego japońskiego autora czytałam w czasach, kiedy wydawnictwo MUZA nie miało go jeszcze w planach wydawniczych, ale tłumaczeniami już zajmowała się Anna Zielińska-Elliott - wtedy z ramienia Wydawnictwa Wilga. Moja miłość do Murakamiego nie jest więc owocem późniejszego boomu i szumu medialnego, ale kiełkowała jeszcze zanim kalendarz zmienił wiek na XXI. Właściwie - jestem z tego dumna.
Jego świat - czy raczej światy - i indywidualny styl pisarski, którego brakuje współczesnym autorom, trafiał do wnętrza moich trzewi i zadomowił się tam na dobre. Pewnie dlatego nie jestem do końca obiektywna. Choć z drugiej strony: może dzięki temu jestem właśnie naprawdę bezstronna?
Nie będę obu tych krótkich powieści omawiać w oderwaniu od siebie - choć są zupełnie inne, połączeń jest tak wiele, że warto poszukać ich samodzielnie. O nich też więc pisać nie będę. Dość powiedzieć, że narrator obydwu to miłośnik opisu świata za pomocą liczb, zauroczony słuchaniem opowieści o miejscach, których nigdy nie odwiedzi, pastujący codziennie ojcowskie buty, miłośnik zwierząt z prostego powodu - nie potrafią one się śmiać. Spotyka na swej drodze (dosłownie lub w opowieściach) kopacza studni, osoby urodzone na Saturnie i Wenus, zamkniętego w sobie Chińczyka - barmana, kolekcjonera starych flipperów, lekko szalone bliźniaczki, również jak on bezimienne. Wokół tych osób plecie swoją historię i dochodzi do dość niespotykanych, czasem ekscentrycznych, ale zawsze ciekawych wniosków (wszystko ma swoje wyjście i wejście).
Po raz kolejny Murakami jawi się jako mistrz słowa i mistrz krótkich zdań, mieszczących w sobie kwintesencję tych wielokrotnie złożonych. Nazywa też rzeczy po imieniu:
Pewnego dnia coś nas chwyta za serce. Wszystko jedno co, coś niewielkiego. To coś błądzi po naszym sercu przed dwa trzy dni, a potem wraca tam, skąd przyszło. ...W ciemność. W naszym sercu wykopano kilka studni. Przelatują nad nimi ptaki.
Ten dzień był kopią wielu innych dni, dniem tego rodzaju, że jeśli tylko człowiek nie zrobi czegoś nieodwracalnego, może bez trudu pomylić go z innymi.
Jak zwykle również porusza charakterystyczne dla siebie tematy - opisuje studnię, pustego człowieka, słonie, koty... Wszystko, co nieprawdopodobne, przestaje dziwić, bo łatwo zlewa się z rzeczywistością. Historie są absurdalne, ale jedyne w swoim rodzaju. Jak zwykle przerwane, niedokończone, ale prawdziwe w swej nieprawdopodobności.
Seria wydawnicza MUZY, publikująca książki Murakamiego, jak zwykle mocno do mnie przemawia. Dobrze znana (i dobrana!) czcionka, gładki papier, piękne okładki, przywodzące na myśl nieokreśloność prozy autora. A w środku tym razem także niecodzienne dodatki graficzne.
Obie powieści, co też charakterystyczne dla prozy Murakamiego, nie kończą się w standardowy sposób. W zasadzie nawet, tak jak zapowiadał, na końcu sytuacja była taka sama jak przedtem. I nie wiem, jak to się dzieje, ale to jedyny twórca, u którego mi to nie przeszkadza. Za każdym razem, kiedy faktycznie okazuje się, że nic się nie zmienia, a historia urwała się w połowie, we mnie drga jakaś dobrze znana, ale nieokreślona struna, coś się zmienia - coś się kończy, coś się zaczyna.
A słonie naprawdę wracają do wodopoju.
W trzecim tomie tej fantastycznej powieści Murakamiego poznajemy dalsze losy Aomame i Tengo rozgrywające się w niezwykłym świecie roku 1Q84.Ona ukrywa...
Nowa książka japońskiego mistrza Porzucenie kota to wspomnienie Murakamiego o ojcu, uważane przez niektórych krytyków za jeden z najważniejszych tekstów...