Obecnie sporo mówi się o naturalności. Wiele magazynów oraz stron poświęconych modzie, urodzie czy stylowi życia wprost zachęca do akceptacji tego, kim jesteśmy, odrzucając fałszywe tożsamości. Niejednokrotnie podkreślają, że nie powinniśmy patrzeć na innych, tylko liczyć się z własnymi uczuciami, bo to nie obcy ludzie są w naszych skórach. To nie oni przejdą za nas przez życie. Liczne słowa wsparcia zazwyczaj pomagają. Zaczynamy wierzyć w siebie, robiąc to, co kochamy, nie bacząc na czyjeś krzywe spojrzenia – przede wszystkim liczy się nasze samopoczucie. Ukazujemy prawdziwe oblicze, wreszcie wychodząc z zatęchłej skorupy. Tylko nie zawsze możemy pozwolić sobie na bycie sobą. Wszelkie porady schodzą na dalszy plan, kiedy coś – lub ktoś – decyduje za nas…
MIŁOŚĆ DO SKRZYPIEC JEST NIE TYLKO UZALEŻNIAJĄCA. MIŁOŚĆ DO SKRZYPIEC WYZWALA ZE SZPONÓW SAMOTNOŚCI
Twórczość Alicji Wlazło znam nie od dziś. Dotąd śmiało poruszająca się po fantastycznych sferach, gdzie robiła krótkotrwałe skoki w bok z innymi gatunkami, postanowiła wdać się w dłuższą relację z powieścią sensacyjną z domieszką romansu. Wiadomo, w tutejszym świecie nie można aż nadto szaleć, gdyż ważne jest trzymanie się realiów, jakie panują, jednak autorka pokazała, że umie okiełznać swoją nadmierną kreatywność, tworząc coś, przy czym człowiek rzeczywiście uwierzy, iż to mogło gdzieś się wydarzyć. Powoli ujawniała ścieżki swoich pogubionych, stłamszonych przez trudną przeszłość bohaterów, stawiając przed nimi nie jedno, a wiele wyzwań, z jakimi toczyli batalie. Doglądałam tego z szeroko otwartymi oczami. Raz za razem przypominając sobie o tym, iż wypadałoby oddychać. Brnęłam wraz z nimi, doglądając nie zawsze kolorowych chwil, ignorując pokusę podgryzania paznokci. Widziałam ich rozterki, odczuwałam ból i tęsknotę, jakie towarzyszyły im niemal od zawsze. Niczym rozbitkowie na tonącym statku, odnaleźli się tylko po to, by razem zaginąć w odmętach wody, próbując dostrzec tego drugiego…
Miłość do skrzypiec narodziła się u mnie w dniu, kiedy po raz pierwszy natrafiłam na kanał uzdolnionej, charyzmatycznej Lindsey Stirling. Słysząc „Crystallize” miałam ciarki, jakich dotąd nie zaznałam przy żadnej innej piosence. Od tamtej chwili przesłuchuję jej każdy album, skrycie marząc o nauce gry na tym instrumencie. Tym samym dochodzę do najistotniejszej kwestii. Skrzypce – to właśnie one tworzą fundament tej historii. Gdyby nie one, ścieżki Theo oraz Very nigdy by się nie skrzyżowały, przez co te obie zagubione dusze nadal by błądziły między tłumami. I to one najmocniej zachęciły mnie do tej powieści. Czy jestem usatysfakcjonowana? Jak najbardziej! Ten instrument wniósł wiele barw w ich szarobure życia, pozwalając docenić to, co tylko przez moment jest uchwytne. Pomógł zbudować przepiękne wspomnienia, jakich nic innego nie mogłoby im ofiarować. Z czasem muzyka ich dusz powoli przycichła, ustępując miejsca innym dźwiękom, tym z wnętrza serc. Chaotyczne, niepoukładane nuty sunęły po pięciolinii, doprowadzając mnie do różnorakich reakcji. Gdyby ktoś widział, co „Nim nadejdzie świt” ze mną wyprawia, zapewne by zapragnął wzywać egzorcystę. Tylko jak inaczej się zachowywać, gdy co rusz na wierzch wychodziły nowe rewelacje, z którymi nie zawsze dało się pogodzić? No jak? A tutaj nie dość, że miałam styczność ze zwyczajną egzystencją (bo inaczej nie mogę nazwać tego, przez wgląd na bohaterów) z nietuzinkowymi wyskokami, doskonale kontrastującymi z różnymi światami, w jakich prowadzili swe żywoty Vera i Theo, to jeszcze dochodziły poboczne kwestie, nakreślające nowe drogi, którymi zapewne kiedyś się podąży.
Koniec głaskania po główce i szeptania słodkich słówek – nadszedł czas na trochę goryczy.
Alicja Wlazło ma to do siebie, że lubi budować napięcie. Bawić się emocjami, byle tylko czytelnik nie wiedział, co ma ze sobą począć, bo nie umie usiedzieć w miejscu. Robi to małymi, najczęściej przemyślanymi krokami. Jak ma coś wybuchnąć, to pewien czynnik musi po prostu nabrać mocy urzędowej. I tak też było tym razem. Bomby eksplodowały we właściwych momentach. Gdyby dało się usłyszeć ten huk, zapewne skończyłabym z utratą słuchu – tak wiele się działo! Tyle że… czasami widziałam, iż autorka chciała tego jak najwięcej. Pragnęła stworzyć tę pozornie niewinną, co nieco przesiąkniętą mrocznym światkiem historię tak, by czytelnik czuł się tak, jakby ktoś poraził go prądem. A to ją odrobinę gubiło. Napoczynała wiele wątków, nadając nowych konturów obecnej historii, ale część z nich traciła się z oczu lub pozostawała bez słowa wyjaśnienia. Zdaję sobie sprawę, iż ma powstać kolejny tom, lecz lepiej by to wyglądało, gdyby jakaś część została wyjaśniona już tutaj, coby raz na zawsze to zakończyć, czyli tak, jak na to zasługiwało. Jak kocham Alicję za jej kreatywność, tak jednocześnie nienawidzę za coś takiego! Następnym razem, proszę cię, pozamykaj pewne wątki lub rozważ ich istnienie, bo jeżeli czytelnik się pogubi – będzie krucho!
CZŁOWIEK O DWÓCH TWARZACH? CODZIENNOŚĆ!
Theo od lat starał się sprawić, by jego rodzice byli z niego dumni. Uczęszczający na zajęcia z kick-boxingu, mogące zbliżyć go do ojca, oraz uczący się grać na skrzypcach, ku uciesze matki, chciał przede wszystkim być przez nich zauważony. Jak jeszcze kobieta stanowiła dla niego niemałe oparcie, tak mężczyzna często stawiał pracę nad rodzinę, co nie wpływało zbyt dobrze na relacje. Jego ciągłe nieobecności tworzyły niemałą przepaść, mogącą zniszczyć to, co do tej pory udało się wybudować. I tylko matka, choć też posiadająca własne zmartwienia, nie pozwalała mu na przesiąknięcie gniewem. Natomiast Vera nigdy nie mogła robić to, co chciała. Niczym marionetka w rękach zimnej, dystyngowanej matki, spełniała każdą jej zachciankę, gdzie ta próbowała przeobrazić ją w człowieka pozbawionego jakichkolwiek uczuć. Zawsze działająca pod jej dyktando, niemająca własnego zdania, z zazdrością doglądała innych rodzin, pragnąc zamienić się z kimś miejscami. Tylko miłość do skrzypiec pozwalała jej utrzymać równowagę, która lada moment mogła zaniknąć. Tym samym nie powinno nikogo dziwić, iż ich przypadkowe spotkanie odcisnęło na obojgu piętno. Oboje naznaczeni przez los, pozbawieni własnych tożsamości, szukali u siebie wsparcia, choć ich znajomość również nie należała do najłatwiejszych. Ja sama z początku widziałam, że między nimi kwitnie gorące uczucie, jakim mogliby spalić nie tylko Ziemię, ale i całą galaktykę. Lgnęli do siebie, łaknąć czułości i akceptacji, lecz to na pewno nie była miłość. Theo i Vera byli – przede wszystkim – sobą zafascynowani. Brakowało im kogoś, kto zrozumie ich obawy i nie będzie bezpodstawnie oceniać. Kogoś, kto udźwignie narastające problemy, gdzie u każdego co innego stanowiło kulę u nogi. Fascynacja pozwalała obojgu choć trochę liznąć normalności, jakiej im brakowało. Bo jak jeszcze w życiu Theo pojawiali się ludzie, dla których był ważny i często ratowali go z opresji, wyzwalając z objęć demonów przeszłości, tak Vera musiała liczyć tylko na siebie (lub na chłopaka). Przyzwyczajeni do noszenia masek, po prostu nie umieli ich zdjąć przed innymi. Na dodatek, w przypadku Theo, sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Wychowywany zupełnie inaczej niż Vera, mogący decydować o przyszłości, był pozornie w lepszej sytuacji, lecz nawet to nie uchroniło go przed popadaniem w obłęd, gdzie tylko kobieta przywracała mu wiarę w lepsze jutro. Jednakże trochę wadził mi element związany z czasem, którego… tutaj zabrakło. Momentami czułam, że ta relacja… że to… dzieje się za szybko. O wiele za szybko. Fascynacja fascynacją, wchodzi tam też pożądanie, jednakże autorce zdarzało się podkreślać, iż to wielka miłość. Nie sądzę. Już wcześniej zrobiłam o tym wywód, więc nie zamierzam się powtarzać, aczkolwiek wiem, iż nie każdy to kupi. Romantycy, poszukujący miłosnych akcentów, będą zachwyceni, lecz ci analizujący ociupinkę mniej. Przypuszczam jednak, iż jest to spowodowane niewiedzą. Nie mam tutaj na myśli brak przygotowania Alicji, a to, że Theo i Vera nie znali właściwego pojęcia miłości, bo choć ktoś miał dobry wzorzec, mógł go nie dostrzegać, zwracając uwagę na coś zgoła innego. Dobrze, kończę mój wywód, bo zaraz znowu się aż nadto rozgadam!
Podsumowując. Alicja Wlazło udowadnia, że wystarczy jedno przypadkowe spotkanie, aby wywrócić czyjś świat do góry nogami i sprawić, że życie bez tej drugiej osoby wydaje się pozbawione sensu. „Nim nadejdzie świt” to wprawiająca w szybsze bicie serca, dająca nadzieję na lepsze jutro opowieść, która trzyma w napięciu do ostatnich stron, a dźwięk skrzypiec będzie kojarzyć się tylko z Theo i Verą. Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam! Alicja – oby więcej takich mocnych, emocjonalnych historii!
Wydawnictwo: Inanna
Data wydania: 2020-04-30
Kategoria: Obyczajowe
ISBN:
Liczba stron: 219
Język oryginału: polski
Dodał/a opinię:
Aleksandra Bienio
Łucja obwinia się o śmierć babci. Nie może sobie wybaczyć, że przez studia straciła czas, który mogłaby z nią spędzić. Wraz z ukochanym wraca do Żubraczego...
Marise, rozchwytywana pani seksuolog ma szczęście w biznesie, jej interes rozkwita, a ona sama czuje się kobietą spełnioną – przynajmniej zawodowo...