Brała często album ze zdjęciami i płynęła za obrazkami, twarzami, za kształtem obrusu, na którym opierał łokieć ktoś, kogo imienia nie pamiętała od lat. Przeskakiwała lata i kilometry, od miłości, rzez błahostki, do rodzinnych dykteryjek. A czasem daje, w samo gęste, w chwilę, która zdawała jej się centrum życia. Od tej chwili szły odnogi w przeszłość i przyszłość, która dzisiaj też jest przeszłością. [s. 84-85]
Tak właśnie jawią mi się opowiadania z Mikrotyków Pawła Sołtysa – jako pojedyncze kadry, zachowane gdzieś w starym albumie. Każdy tekst to twór osobny, a jednak tworzą one spójną całość (m.in. przez powracające postacie, motywy, postać narratora).
W zasadzie każda historia z tej książki – będąca jednocześnie początkiem i końcem, czymś zamykającym, ale i otwierającym, choćby przestrzeń dla dalszych skojarzeń – dotyczy czegoś, co narrator wyławia z pamięci. Impulsem może być cokolwiek, na przykład przypomnienie sobie smaku konkretnej marki papierosów. Sołtys wypolerował te wspomnienia i nadał im niezwykły charakter.
Najczęściej są to jakby fragmentaryczne minibiografie, dla których motywem przewodnim jest poszczególne uczucie lub stan emocjonalny. To swego rodzaju portret Polaków w pewnych okresach dziejowych. Najczęściej narrator powraca do czasów swojej młodości, kiedy elemy (…) kosztowały trzynaście tysięcy, a świerszczyki trzymało się w tapczanie. Zadziwiające jest tu bardzo swobodne przenikanie się teraźniejszości z przeszłością, płynne przechodzenie od tego, co jest do tego, co było i odwrotnie.
W tej niezwykłej charakterystyce naszych (obecnych i dawnych) czasów toczą się dysputy o rzeczach arcyważnych (ach, te morfemy i sufiksy), w świecie przedstawionym załatwia się sprawy „po męsku” (Iwaszkiewiczem go!), spędza się czas z przyjaciółmi (byliśmy oczywiście pijani, ale wciąż tak młodzi, że staliśmy niemal prosto) oraz – co najważniejsze – poszukuje swojego ja (albo kiedy człowiek chciałby być płytki jak wysychające rozlewiska w Kamieńczyku. Płyciutki, żeby sięgnąć w siebie i żeby zaraz był opór - materia, życie, dno).
Mikrotyki to bardzo esencjonalna proza, tu każdy element ma kluczowe znaczenie dla całości. Duże wrażenie robi metaforyczny język, w którym królują zaskakujące porównania. To opowieści z przekąsem, z błyszczącą niczym brylant (auto)ironią oraz inteligentnym humorem. Znajdziemy także echa absurdu czy groteski.
Początkowe porównanie opowiadań do zdjęć z albumu dotyczy raczej treści tych tekstów, bo sposób opowiadania przez Sołtysa przywodzi na myśl inną analogię. Otóż każda opowieść to jak spotkanie z dawnym kumplem, takim, który od zawsze był dla nas trochę jak guru, bo życiowo jest bardziej zaradny, wie więcej, słyszy więcej i więcej widzi. Doskonale potrafi czytać między wierszami i dodawać dwa do dwóch. A w dodatku potrafi pięknie mówić. Nie używa wielu słów, ale skrupulatnie je sobie dobiera, czasem tworzy nowe (niedofaceci, dostópkować). Czyta się/słucha Sołtysa wybornie. A po skończonej lekturze chciałoby się zawołać: ej, Paweł, choć na fajka i opowiedz coś jeszcze!
Wszystko się tu pomieszało i bardziej przypomina majaczenie chorego, pijacki sen niż pamięć. Ale jest pamięcią, jest przeszłością, jest tu i teraz. Jak...
Sierpień w Warszawie jest upalny. Na podwórkach stoi skwar i przechodzą burze. Melancholijny narrator krąży po zakamarkach, przedmieściach i bramach. Zawieszony...