Stan, w którym znalazłam się po przeczytaniu nagrodzonej Pulitzerem powieści Jeffreya Eugenidesa – Middlesex – jest czymś niezwykle trudnym do opisania. Były zachwyty, to oczywiste. Były też przemyślenia, był żal, że ta piękna przygoda już się skończyła. Była chęć sięgnięcia po powieść po raz kolejny. A teraz jest pustka, pustka towarzysząca mi tylko po przeczytaniu książek najlepszych z najlepszych. Co, po tych ponad sześciuset stronach czystego ideału, można napisać?
Chociaż Middlesex jest przede wszystkim opowieścią o życiu Cala (wcześniej Calliope) – około czterdziestoletniego hermafrodyty – rozpoczęła się ona na długo przed narodzinami naszego narratora i głównego bohatera. Jego historia jest bowiem także historią genu, mutacji na piątym chromosomie, którą musimy poznać, by zrozumieć ogrom istnienia składającego się z wiedzy i doświadczeń, ale także błędów wielu pokoleń. Dlatego przyglądamy się losom Desdemony i Eleutheriosa, zwanego Leftym, którzy jeszcze w Grecji byli rodzeństwem, jednak po opuszczeniu kraju stali się mężem i żoną, rodzicami Miltona, dziadkami Cala.
Middlesex to jedna z opowieści zdających się trwać w nieskończoność, będących dokładnym studium nie tylko rodziny, społeczeństwa, ale także jednostki – w tym wypadku niepodważalnie niesamowitej, wymykającej się wszelkim kategoriom. Opowieści niepozbawionych humoru, przy których można jednocześnie płakać. Opowieści, które skłaniają do myślenia.
Middlesex jest książką wielowątkową, dotykającą nie tylko problemów płci, choć to właśnie one wysuwają się na pierwszy plan ze względu na postać głównego bohatera, ale także spraw związanych z segregacją rasową, rewolucją seksualną, kapitalizmem, wojną i religią. Wszystko to okraszone atmosferą przemysłowego Detroit, w którym fabryki najpierw dawały pracę wielu mężczyznom, później zaś straszyły pustkami, by następnie stać się jedynie ciekawostką, przedmiotem na industrialnym zdjęciu. Eugenides łączy te wątki z wrodzoną finezją, jak nikt inny potrafi przemycić poruszające treści do świata zwykłej greckokatolickiej rodziny. Wiemy jednak doskonale, że przeciętność ich losów jest pozorna, że dokonane przez nich wybory, ich błędy i potknięcia, tradycja, którą rodzina Stephanides przyniosła aż z Grecji, cała przeszłość, o której chcieliby zapomnieć, wróci w przyszłości, zatoczy pełne, doskonałe koło. Jego upostaciowieniem jest właśnie Cal, hermafrodyta – istota idealna, składająca się z dwóch połówek.
- Zawsze byli hermafrodyci, Cal. Zawsze. Platon napisał, że pierwsza istota ludzka była hermafrodytą. Wiedziałeś o tym? Pierwsza osoba składała się z dwóch połówek, jednej męskiej, a drugiej żeńskiej. Następnie te dwie części rozdzieliły się. Dlatego wszyscy ciągle poszukują tej drugiej połówki. Wszyscy oprócz nas. My już posiadamy obie połówki.
Cal nie szuka swojej drugiej połówki. Jednak nie dlatego, że odczuwa pełnię swojego istnienia. Jest samotny, choć nie do końca się do tego przyznaje. Chodzi na randki, poznaje kolejne kobiety, jednak w chwili, w której wymaga to od niego większego zaangażowania się – zaangażowania fizycznego – odchodzi jak sen. Eugenides w niewielkich podrozdziałach pokazuje życie swojego bohatera po przemianie, życie ciekawe, choć pozbawione kontynuacji. Cal nie przekaże dalej swojego genu, nie ma takiej możliwości. Dobrowolnie jednak rezygnuje także z tego, co skłoniło jego dziadków do niewybaczalnego grzechu, co połączyło jego rodziców. Choć zdaje się posiadać wiedzę wykraczającą poza doświadczenia zmysłowe, pamięta to, czego pamiętać nie może i rozumie myśli swojej rodziny, jest w pewnym stopniu wydrążony, pozbawiony czegoś, co dookreślałoby go bardziej niż płeć. Domu, ciepła, miłości.
hermafrodyta – 1. osobnik posiadający organy płciowe i wiele drugorzędowych cech płciowych zarówno męskich, jak i żeńskich. 2. o czymś składającym się z kombinacji rożnych lub przeciwstawnych elementów. Zob. też POTWÓR.
Chociaż Cal nie jest potworem, nie w mniemaniu ludzi wykształconych i posiadających choć śladową wrażliwość, to właśnie przed takim rozwojem spraw drży Desdemona, która, nastraszona przez nieświadomego zaprzyjaźnionego lekarza, wyobraża sobie swoje dzieci, spłodzone z własnym bratem, jako małe, futrzaste istotki, posiadające dodatkowe palce lub ogon. Lęk przed spłodzeniem potwora towarzyszy także Tessie, matce Cala, która za podszeptem męża postanowiła poigrać z naturą, by urodzić dziewczynkę, nie kolejnego chłopca. Strach jest istotnym elementem życia kobiet opisanych przez Eugenidesa. Jest to strach przed nieznanym, przed boską zemstą za popełnienie grzechu, strach przed cielesnością i wszystkim, co z nią związane. Dlatego też Cal przez bardzo długi czas żyje w niewiedzy, jakby odseparowany od własnego ciała, choć tak bardzo od niego zależny.
Middlesex jest dziełem genialnym. Tak, nie boję się użyć tego słowa. To powieść, w której można się rozsmakowywać, jednocześnie pragnąc przeczytać ją jak najszybciej i psiocząc na to, że już się kończy. Piękna, mądra i napisana w sposób wręcz idealny – językiem barwnym, choć nie przesadzonym, czasem poetyckim, czasem - brudnym, zawsze jednak doskonale dopasowanym do sytuacji. Z pewnością warto przeczytać ją wiele razy, wyciągając kolejne wnioski, delektując się każdym słowem. Zachwyt nad nią z pewnością nie zmaleje nigdy.
Sprawdzam ceny dla ciebie ...