Kod kreskowy to symbol dostatku, Zachodu: coś nieosiągalnego, upragnionego – taką informację znajdziemy na okładce książki, choć w żadnej mierze nie oddaje ona tego, co znaleźć można w tych niewielkich formach, pięknie napisanych przez Tóth. Owszem, wiele w nich pożądania i niespełnionych pragnień, choć nie są one częścią niedostępnego świata Zachodu, pełnego dobrobytu, ładnych ubrań czy piórników, o których marzą dziewczynki. Tóth pisze o wszechogarniającym łaknieniu pełni, utożsamianej z ukochanym mężczyzną, który zawsze jest nieobecny lub tkwi już jedną nogą w innym, obcym wszechświecie, rodziną, będącą raczej dysfunkcyjną grupą społeczną, czy ze zwykłą możliwością pogodzenia przeszłości z teraźniejszością, znalezieniem swojego miejsca lub osiągnięciem jedności ciała i duszy – niespokojnych elementów, rozchodzących się w różnych kierunkach. Linie kodu kreskowego okazują się więc nie tylko wspominanym symbolem dostatku, ale również składową przeżyć, chwil istotnych, choć na pierwszy rzut oka błahych. Tóth portretuje dziewczynki, nastolatki i kobiety w tych właśnie chwilach, pieczołowicie wybiera poszczególne sceny i tworzy z nich maleńkie dzieła sztuki.
Z pewnością nie pożyję długo. Na lewej dłoni linia życia urywa się w połowie, i choć niżej biegnie dalej, sięgając mi niemal nadgarstka, to jednak brakującej części nawet przy najlepszych chęciach nie można nazwać ciągłością – według mojej przyjaciółki ta luka była jak wieloletnia śpiączka, jak nawias, po którym życie toczy się dalej.
Proza Tóth oczarowuje przede wszystkim swoją prostotą, niewymuszoną delikatnością, która pozostaje niezachwiana, pomimo poruszania tematów bolesnych. Jej styl zdaje się spokojny, choć pulsujący od emocji, skrywanych pod powierzchnią. W tych opowiadaniach dzieje się dużo więcej, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. To jednak kontekst, który wybiega daleko poza węgierski komunizm, zaznaczany jedynie drobnymi, choć czytelnymi aluzjami. Autorka nie skupia się na wielkiej, lecz na małej historii, próbując zgłębić zachowania jednostki, jej ograniczenia i największe potrzeby. Nie ma w tym jednak spektakularności, są zaś rozmowy w czterech ścianach, bolesne przemilczenia, które kończą się cichymi tragediami.
Trzymałam słuchawkę jak sparaliżowana, a mój mózg automatycznie rejestrował, że na balkonie naprzeciwko wychodzi kobieta w żółtej podomce, uczesana w koński ogon, i wykłada pościel do wietrzenia. Że gdzieś wyje syrena karetki pogotowia, że w kwadracie szyby drzwi wejściowych gałąź sumaka zwiesza się dokładnie tak, jakby wymalowano tam zielony ornament.
Coś jednak w tekstach Tóth nie gra - a może to mnie brakuje wrażliwości. O ile z łatwością wsiąknęłam w opowieści o skrzywdzonych, szarych kobietach i dziewczynkach pragnących więcej, niż może dać im świat, w którym żyją, tak po zamknięciu Linii kodu kreskowego trudno było mi przypomnieć sobie konkretne historie, konkretne wydarzenia. Pozostałam jedynie z wrażeniami – owszem, silnymi, jednak nieskonkretyzowanymi. Dopiero po kilku dniach zdobyłam się na napisanie recenzji, która krystalizowała się zaskakująco długo. I chociaż Tóth zaimponowała mi pięknym stylem i przemyślanym doborem słów, inteligencją i przenikliwością, to jej opowiadania nie zostaną ze mną na długo. Rozpłyną się w niepamięci szybciej niż poranna mgła.
Sprawdzam ceny dla ciebie ...