Chyłka odlatuje na… himalajskie szczyty
Sprawa ambitnej alpinistki Klary Kabelis nie jest czymś, czym chciałaby się zająć Joanna Chyłka albo ktoś inny z kancelarii prawniczej, w której jest zatrudniona. Kabelis bowiem nie ma dobrej prasy, choć w krótkim czasie staje się dzięki mediom świetnie rozpoznawalna w całym kraju. Klara zostaje oskarżona o to, że „pomogła” zakończyć życie dwóm swoim kolegom z którymi zdobywała Annapurnę. Problem w tym, że choć ciała potencjalnych ofiar zostały podobno poddane autopsji przez Nepalczyków to – nie wiadomo, czemu – pozostały w górach. Dziwne. Wyniki sekcji wskazują jednoznacznie na zabójstwo. Tylko kto w tak wysokich górach, w skrajnie niesprzyjających warunkach dopuściłby się mordu i po co? I dlaczego w taki sposób, jaki rzekomo ustalili Nepalczycy? Najbardziej podejrzaną (w zasadzie jedyną) pozostaje Kabelis, która sama niewiele pamięta z tragicznych wydarzeń na Annapurnie. Zapadła wtedy na chorobę wysokościową i tylko jakimś cudem (bardzo dużo ich, skądinąd, w tej książce) zdołała ujść z życiem.„ Nie chcem, ale muszem" – Chyłka poznaje siłę tej cennej myśli wielkiego mędrca Europy na samej sobie. Tajemniczy „ktoś" zmusza ją do zajęcia się obroną himalaistki. Skuteczną obroną. Jako argumentu nie do zbicia używa córki jej siostry – Joanny. Dziecko zostaje porwane, a bliżej nieznany, wszystkowiedzący kidnaper sprytnie i z wielką wprawą manipuluje, pociągając za rozmaite sznurki i realizując sobie tylko znany plan.
Siłą napędową powieści Kontratyp, ósmej już części przygód Chyłki, jest właśnie sprawa Kabelis. To ona sprawia, że odżywają dobrze poukrywane wspomnienia z przeszłości, aktualny luby Joanny – Kordian Ordyński dostaje solidne ostatnie ostrzeżenie, a ona sama wyrusza na podbój… Annapurny. Akcja jest wartka, można by rzec, że momentami tak wartka, że nie ma czasu na jej ciekawe i rozsądne przedstawienie czy uzasadnienie. Jest trochę tak, jak w przypadku robotników biegających z pustymi taczkami. Są tak szybcy, wydajni i cool, że nie mają czasu... naładować taczek. W powieści króluje powierzchowność nasza powszednia. Powierzchowne są opinie, emocje, rozmowy, sceny. Nawet te mające wymiar tragizmu. Płytkie, rozrywkowe, mocno scenariuszowe i mało realistyczne. Miast budzić prawdziwe emocje, budzą lekkie zaciekawienie i dłuższe zniecierpliwienie. Logika – i to wcale nie jakaś tam żelazna – nie odgrywa większej roli. Jeśli „taterniczka” Chyłka chce zdobyć Himalaje, to zdobywa je. Szczytom i ograniczeniom ciała oraz umysłu się nie kłania – wszak „chcieć" to „móc". Zordon – jak młody bóg – bierze sprawy w swoje połamane (tak naprawdę: połamaną) ręce, zaraz po wielogodzinnej operacji zresztą.
W tej naprędce napisanej książce powtykane jest między szeleszczące kartki dużo atrakcyjnych tematów: bitcoiny, sztuczki hakerskie, ransomware, wykorzystywanie kobiet, a nawet niewolnictwo w Nepalu, trudności oraz piękno bycia himalaistą, zdobywcą największych na świecie szczytów. Wydawać by się mogło, że dla każdego znajdzie się coś miłego. Czas i przestrzeń – jak w conspiracy thrillerach – nie grają roli, podobnie jak pieniądze, odległości, łaknienie, ograniczenia ciała i umysłu. Chyłka „dialoguje“ w ten sposób, że nie wypowiada prawie żadnego całkowicie normalnego zdania. Jej rozmowy to nie komunikowanie się, a potyczki słowne. Sarkastyczne złote myśli, cytaty, zapożyczenia, odniesienia do światowej popkultury, wyrywki z kolejnych piosenek, filmów, internetowych memów. To, co w umiarkowanym wymiarze jest zabawne i atrakcyjne, w nadmiarze staje się ciężkostrawne i męczące. Tak naprawdę powieść wciąga jak psująca się kolejka na Czantorię, z każdą stroną jakby mniej, choć odpowiedzi na kilka pytań chcemy poznać, chociażby nawet dla zasady, i trwamy w pospiesznej lekturze.
Joanna jest jak agent 007. Równie genialna, niezniszczalna i nierealna, ale jednocześnie potraktowana bez typowego dla Jamesa B. przymrużenia oka. To bowiem Chyłka się ironicznie śmieje, a nie śmieje się ktoś z niej czy wraz z nią. Niby wzbogacające wydarzenia kulisy związku dwojga prawników są kolejną próbą sprowadzenia wszystkiego do poziomu nie mającego wiele wspólnego z gór szczytami. Remigiusz Mróz ma dar sprawnego pisania, co już wcześniej wielokrotnie udowodnił, ale w Kontratypie z niego raczej nie korzysta. To znaczy: korzysta w specyficzny sposób, bo powieść – przymykając na liczne mankamenty oko – da się przecież czytać (jak można się wciągnąć w rozmaite seriale o niczym), ale wywołuje ona zarazem irytację. Czytelnikom wymagającym czegoś więcej niż radośnie gnająca przed siebie akcja, rozmawiające grypsami i w pewien sposób książkowe postaci, wyłączona logika, śmiały marsz w kierunku absurdów, ślizganie się po tematach raczej to nie wystarczy. I do tego sama Chyłka, która coraz rzadziej budzi sympatię: pewna siebie, pyskata, często chamska, kłamczucha, bezproblemowo (i bezrefleksyjnie) łamiąca przepisy (kto powiedział, że prawnik ma przestrzegać przepisów?!), stawiająca siebie na piedestale, uprawiająca zwykłą „prywatę“. Do tego: silna psychicznie, a jednocześnie słabiutka jak dopiero wyrastający z łodygi listeczek. Wszak z szacunkiem trakuje swoje uzależnienia-choroby – nikotynizm, alkoholizm. Jak i podejrzenie zabójczych wirusów, które niosą zagrożenie śmiertelnym nowotworem. Trudno wyruszać w miłą literacką podróż z kimś, kto drażni prawie całym swym jestestwem.
Nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby powiedzieć prawdę.
Komu wiele dano, od tego wiele się wymaga. I tak być powinno. Talent powinien zobowiązywać. Dlatego Kontratyp można (oczywiście, subiektywnie patrząc) uznać za rozczarowujący. A to z kolei wywołuje całkiem niepotrzebną irytację.
Boeing 747 irlandzkich linii lotniczych miał wylądować w Tel Awiwie o trzeciej w nocy. Nigdy nie dotarł na miejsce, a kontakt z maszyną utracono gdzieś...
Do Joanny Chyłki z nietypową sprawą zgłasza się jedna z najpopularniejszych polskich aktorek. Twierdzi, że za moment popełni przestępstwo, i chce, by to...