Lipiec. Błędy. Ucieczka.
Lipiec.
Budzę się. Jasne światło przenika przez mój mózg, drażni komórki nerwowe, bawi się zmysłami, dotkliwie ocierając swe długie macki o skórę. Przez palce przechodzi martwy dreszcz. Coś mi to mówi, jednakże jest tak daleko w odmętach pamięci, że powoli zapominam, zapominam, o czym myślałam.
Jest noc. Księżyc wznosi się wysoko na niebie, gwiazdy tańczą wokoło, znikając pod kołyszącą się ramą okna. Szpitalne łóżka niemiłosiernie skrzypią. Ludzie wydają z siebie bolesne pomruki, jakby użalając się nad własnym losem, a w cichym oczekiwaniu na śmierć kreślą różniczkowy rachunek sumienia nad ramami łóżek. Patrzenie na nich jest czymś w rodzaju zasłużonej kary, kary którą powinnam odbyć już dawno temu, a nie uciekać od niej na złamanie karku.
Choć może tak było po prostu łatwiej…
Połykam gorzkie płyny, rozgryzam tabletki, z wyuczoną sobie obojętnością przyjmuję kolejne krople do oczu. Nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie w równowagi, gdy tak uważnie skupiam się na skrzypieniu tych przeklętych łóżek. Są kołatką w zegarze śmierci, tik-tak, tik-tak, piasek przesypuje się wolno, każde ziarenko pozwala na chwilę zastanowienia. Żyłem czy egzystowałem? Jakie było moje życie? Czy mogę coś zmienić?
Nie, nie ma już czasu…
Lekki szum na korytarzu zwiastuje coś niedobrego. Podmuch wiatru wpada do sali, zgarniając kolejne ziarenka piasku z rogów i zakamarków. Jakby śmierć zamiatała go swym suknem, chcąc zobrazować nadchodzącą wędrówkę. Światła gasną. Gruby głos ordynatora niesie się po holu, karcąc dwie młodziutkie pielęgniarki. „Spać!” – krzyczy oddziałowa. Skrzypienie wydaje się jeszcze wyraźniejsze, a po chwili każdy zapada w wymarzoną drzemkę.
Śmierć zbiera żniwo. Zostaję, by zmierzyć się z nią oko w oko. Wiem, że przegrałem. Dlatego muszę ciągnąć żywą egzystencję w mroku półświatka.