Havana Moon
1.
Lato w Albany jak zwykle było ciepłe i wilgotne – dla
Doriana wilgoć ta była nie do zniesienia, ze względu reumatyzm w prawej
ręce. Jednak poranek dawał nadzieje na bezopadowy dzień – słońce
świeciło jasno nad całą Georgią, niebo było bezchmurne. Prognozy także
przewidywały brak deszczu, jednak pięćdziesiąt osiem lat na tym padole
łez nauczyło Doriana nie ufać telewizyjnym prognozom pogody. Niemniej
jednak zapowiadało się na to, że tym razem udało się im wstrzelić w
plany pogodowe Wszechmogącego.
Światło nadal było czerwone. Dorian
ze zniecierpliwieniem poklepał kierownicę starej hondy z wypożyczalni –
jego samochód od wczoraj stał w warsztacie z powodu drobnej stłuczki z
martwym jeleniem. Oczywiście martwota jelenia spowodowana była
niespodziewanym spotkaniem ze zderzakiem buicka, za którego kierownicą
siedział Dorian. Mimo braku wilgoci – co Doriana niezwykle cieszyło –
upał był nadal nie do zniesienia. Hawajska koszula w palemki kleiła się
do jego piersi, a krótkie szorty do ud. Otarł dłonią kropelki potu z
czoła i poprawił okulary przeciwsłoneczne. Jego znajomi zawsze
powtarzali mu, że wygląda w nich jak Ray Charles. Denerwowało go to
porównanie – zwykle milczał, lub zbywał je twierdzeniem, że dla
wszystkich czarny sześćdziesięciolatek z Albany w okularach
przeciwsłonecznych wygląda jak Ray Charles.
Światło nareszcie
zmieniło się na zielone. Dorian westchnął z ulgą i wcisnął pedał gazu.
Honda przyspieszała stopniowo, osiągając w końcu prędkość
pięćdziesięciu mil na godzinę. Dorian otworzył szerzej oba okna – po
stronie kierowcy i pasażera. Szumiące powietrze wdarło się do wnętrza
samochodu. Dorian przycisnął kilka razy malutki przycisk regulacji
głośności na radiu. Irytował go jego rozmiar – musiał wciskać go
czubkiem paznokcia, aby przypadkiem nie wdusić innych przycisków. Po
chwili głośniej rozległ się głos Chucka Berry’ego śpiewającego Johnny
B. Goode. Dorian zawsze słuchał płyt ze starymi przebojami – od Elvisa
i Johnny’ego Casha począwszy na Led Zeppelin skończywszy. Nigdy jednak
nie była to muzyka powstała później niż w latach osiemdziesiątych.
Dorian był jednym z wyznawców poglądu, że dobra muzyka skończyła się
wraz ze śmiercią Freddy’ego Mercury’ego.
Sunąc niemal pustą drogą
przed siebie Dorian minął tablicę z napisem: Wyjeżdżasz właśnie z
Albany – miasta Ray’a Charlesa. Władze Albany miały świra na punkcie
Ray’a Charlesa – w mieście był nawet sklepik, gdzie można było kupić
pamiątki z jego podobizną. Fakt, iż Ray Charles urodził się w Albanym
był wystarczającym powodem aby z robić z niego maskotkę, i tak dla
turystów nieatrakcyjnego, miasta. Świra całej Georgii na punkcie
Scarlet O’Hary i brzoskwiń można było jeszcze zrozumieć – były to znaki
rozpoznawcze Georgii (nie licząc śmiesznego akcentu). Ale obsesja
Albany na punkcie Ray’a Charles’a nawet Dorianowi wydawała się chora.
Dorian
skręcił w boczną drogę, prowadzącą zaledwie milę w lewo. Na jej końcu
znajdował się dom Doriana – niewielki, drewniany, z jednym piętrem.
Obok stała służąca mu za garaż stodoła i mała komórka na narzędzia
ogrodnicze. Ogród znajdował się za domem. W okolicy stały jeszcze tylko
cztery domy, jednak wszystkie nieco oddalone od jego domu.
Dorian
nie zaprzątał sobie głowy wstawianiem samochodu do stodoły-garażu.
Zaparkował go przed domem, wyjął torby z zakupami z bagażnika i
skierował się w stronę drzwi. Zanim zdążył do nich dojść, otworzyły
się, a w progu stanęła młoda, nieco ponad dwudziestoletnia dziewczyna.
Mimo upału jej skóra nadal pozostała jasna i nieopalona, miło
kontrastując z ciemnokasztanowymi włosami. Miała na sobie luźną,
błękitną sukienkę, a wydatny brzuch wskazywał na zaawansowaną ciążę.
- Co tak długo, tatku? – spytała Doriana, uśmiechając się lekko kącikiem ust.
- W mieście są korki. A ty nie powinnaś łazić dookoła, tylko odpoczywać jak najwięcej, Connie. – odparł Dorian.
- Mówiłam ci już, że przesadzasz?
- Milion razy. Ale przecież wiesz…
-Tak, wiem, chodzi ci o dobro moje i twojego jedynego wnuka. – przerwała mu Connie.
- Lub wnuczki. – uzupełnił Dorian uśmiechając się.
Connie
zachichotała i weszła do środka. Dorian wspiął się po schodkach na
werandę i także wszedł do domu. Znalazł się w małym, przytulnym
salonie. Panował tu półmrok z powodu pozaciąganych zasłon. Na niskiej
szafce stał telewizor, a na nim mały wiatraczek ochładzający nieco
powietrze szumiąc przy tym delikatnie. W pokoju znajdowało się kilka
szafek i kredensów – wszystkie raczej typowe dla salonu w podmiejskim
domu w Georgii. Przed telewizorem stały dwa wielkie, skórzane fotele, a
prostopadle do nich kanapa. Przed fotelami i kanapą stał mały, szklany
stolik na metalowej nóżce, jakby nie pasujący do klasycznego wystroju
wnętrza. Dorian udał się dalej do kuchni. W niej także nie było nic
niezwykłego – ot, zwykła kuchnia z kilkoma szafkami, lodówką, kuchenką
i zmywarką. Dorian postawił torby na stole kuchennym i zaczął je
wypakowywać. Jajka, ser, sałata, pomidory, trochę mięsa na obiad, mleko
i paczka naboi do strzelby.
2.
Mitch opróżnił kolejny
kieliszek i kazał barmanowi napełnić go ponownie. Nie minęło jeszcze
południe, a on już był nieźle wstawiony. Po wypiciu około pół litra
tequili Mitch był w kondycji zgniecionego papierka na ulicy,
plątającego się przechodniom pod nogami. Jednak papierek miał lepsze
życie niż Mitch – papierek bowiem nie posiadał wyroku w zawieszeniu za
gwałt na córce najlepszego przyjaciela swego ojca. Stało się to parę
miesięcy wcześniej, kiedy Mitch, jak zwykle, był pijany. W sumie
niczego nie pamiętał, ale przed ławą przysięgłych okazywał skruchę i
klnął się na ducha swojej zmarłej matki (która żyła), że zostanie
abstynentem. Niestety, jak zwykle z deklaracji Mitcha pozostało tylko
mgliste wspomnienie.
Mitch podniósł nieco głowę i spojrzał na
kieliszek. Był nadal pusty. Pustość kieliszka biła Mitcha w oczy,
chłostała nieprzyjemnie niczym porywisty wiatr. Nie docierał do jego
skromnego ego fakt, iż jakiś inny, niższy byt, nie wysłuchał jego
polecenia i nie zastąpił powietrza w kieliszku klarowną, aromatyczną
tequilą. Fakt ten tak bardzo bulwersował Mitcha, że wydobył z siebie
pełen oburzenia i protestu bulgot. Odwieczne Prawo Kieliszka, wymyślone
notabene przez Mitcha, mówiło jasno – kto kieliszka nie napełnił po
brzegi płynem zbawiennym, potępion na wieki zostanie. Coś trzeba było z
tym zrobić – Mitch wsparł się na ramionach i uniósł ponad bar.
- Gzee moaa teeeiiilaaa??!! – wyartykułował pełnym świętego gniewu głosem.
-
Nie ma, Mitch. Znowu przesadziłeś. A teraz grzecznie lulu, a Andy zaraz
odwiezie cię do domu. – odpowiedział niższy byt, który okazał się
barmanem, o imieniu Jerry, jak mówiła plakietka z imieniem na jego
bordowej kamizelce. – Andy! – krzyknął barman.
W tym oto krytycznym
dla dalszej konsumpcji momencie, umysł i ciało Mitcha odmówiły
współpracy. Nim Mitch zdążył wyrazić swe niezadowolenie z tego powodu,
poczuł senność. Nie wiedział skąd się wzięła, nie wiedział kiedy
nastąpiła, ale ostatnim co zobaczył, był pusty kieliszek. Widok ten
zasmucił go niepomiernie, lecz nie mógł nic na to poradzić, bowiem
zapadł już w objęcia Morfeusza.
3.
Rozkleiwszy lekko
zaropiałe powieki Mitch rozejrzał się dookoła. Było to niewątpliwie
jego mieszkanie – poznał po stosie naczyń obok telewizora i wielkim
plakatem „Człowieka z Blizną” na drzwiach. Reszta umeblowania
mieszkania była tak przeciętna jak miliony innych na świecie. Mitch
spojrzał na zegarek casio na nadgarstku. Z ulgą stwierdził, że wiekowy
elektroniczny czasomierz nadal tkwi na swoim miejscu. Była godzina
jedenasta, lecz nie to zaniepokoiło Mitcha. Datownik na zegarku
pokazywał wtorek. Pamięć Mitcha za to uparcie podpowiadała mu, że legł
ostatnio na posłaniu w niedzielną noc. Dla pewności odszukał pilota od
telewizora i włączył CNN. Nie, jednak jego zegarek nie zaczął
szwankować mimo wieku – był wtorek. Mitch, niezbyt przejęty faktem, iż
poniedziałek zniknął bezpowrotnie z jego życia, wessany prawdopodobnie
przez butelkowy trójkąt bermudzki, powlókł się do kuchni. Nie próbował
nawet dowiedzieć się, czy go przespał czy przechlał, choć drugi wariant
wydawał się niemal stuprocentowo pewny.
Znużony dociekaniem
nieuchwytnej prawdy Mitch postanowił spędzić resztę dnia pożytecznie.
Uzbroiwszy się w popcorn, sześciopak i pilot do telewizora zapadł się w
wielki fotel naprzeciwko odbiornika. Na dziś Mitch wybrał inteligentną
rozrywkę – Cartoon Network. Wyłuskawszy z sześciopaku jedną puszkę
otworzył ją, uśmiechnął się lekko słysząc znajomy, przytłumiony syk i
przystąpił do konsumpcji.
4.
Dorian wyłączył szlifierkę i
przyjrzał się wynikom swej pracy – lufa obrzyna była idealnie ucięta i
nie stwarzała zagrożenia rozerwania podczas strzału. Buczenie
szlifierki i jej tarcie o metal lufy ucichło, a piwnica wypełniła się
głosem Chucka Berry’ego dochodzącym ze starego gramofonu należącego
jeszcze do ojca Doriana. Westchnąwszy, odłożył obrzyna na metalowy blat
umocowany przy ścianie. To była ich piosenka – Havana Moon. Nie, to
była jej piosenka. Dorian nie przepadał za nią, jego zdaniem była zbyt
rozwlekła i prymitywna, ale Lilly, jego żona, ją uwielbiała. Często
siadała w salonie na górze i słuchała jej.
Rozpacz Doriana po
stracie żony była ogromna. Cóż, krewni co prawda zapewniali go, że
współczują mu z całych sił i może liczyć na ich wsparcie, lecz on
dobrze wiedział, że pogrzeb to dla nich tylko kolejna okazja, żeby
przechwalać się swoimi nowymi osiągnięciami przed resztą rodziny. Pod
tym względem zarówno krewni Doriana jak i Lilly nie różnili się niczym.
Nawet jej własny ojciec nie wyglądał na zdruzgotanego faktem, iż jego
córkę zabrał Ponury Żniwiarz zwany carcinoma.
Dorian co prawda też
nie rozpaczał długo po jej stracie, ale nie dlatego, że jej mu nie
brakowało. Wręcz przeciwnie – kochał żonę nad życie i wraz z jej
śmiercią bezpowrotnie stracił część własnego ego. Jednak by na zawsze
pozostała w jego sercu postanowił zrealizować największe marzenie żony,
które nigdy się nie spełniło za jej życia. Dlatego właśnie adoptował
małą dziewczynkę o imieniu Connie. Na grobie Lilly przyrzekł, że całe
swe życie poświęci, aby Connie miała zawsze to, co najlepsze.
A
teraz… Teraz pojawił się w życiu Connie ten gnój, Mitch Garner. Nie
zasługiwał na miano człowieka – w oczach Doriana był gorszym
zbrodniarzem niż Hitler i Stalin razem wzięci. To on śmiał położyć swe
brudne, pijackie łapska na jego córce . Zgwałcił ją. Pewnie nie
pamiętał tego nawet na drugi dzień. Miał 3 promile we krwi. Lecz nie to
było najgorsze. Teraz Connie nosiła w sobie jego dziecko. Postanowiła
je jednak urodzić. Dorianowi pozostawało mieć tylko nadzieję, że
dziecko nie odziedziczy żadnych cech po ojcu.
A teraz… przyszła pora aby wymierzyć sprawiedliwość. Dorian spojrzał na obrzyna leżącego na blacie i wstał.
5.
Mitch
drgnął. Zasnął przed telewizorem oglądając kreskówki. Pod jego nogami
leżała pusta miska i sześć zgniecionych puszek po piwie. Otworzył jedno
oko i rozejrzał się. Wydawało mu się, że słyszy szczęk zamka drzwi
wejściowych. Stwierdził jednak, że wydawało mu się było odpowiednim
sformułowaniem i zamknął oko, próbując zapaść znowu w słodki sen.
Pochłonęła go błoga ciemność i lekkie otępienie. Po kilku sekundach
jednak poczuł coś chłodnego na swoim czole. Otworzył oczy by zobaczyć
co takiego śmie psuć mu odpoczynek. Ze strachu popuścił w gacie. Odór
uryny szybko rozszedł się po mieszkaniu. Tym, co tak drażniło czoło
Mitcha była strzelba ze skróconą lufą. Trzymał ją czarny mężczyzna w
podeszłym już wieku. Dorian… kurwa mać. – pomyślał Mitch, lecz nie
zdobył się na wypowiedzenie tego na głos.
- Tak jak ci przyrzekałem, Lilly. – rzekł Dorian i nacisnął spust.
6.
Dorian
nie przejmował się krwią i fragmentami mózgu Mitcha na swym ubraniu.
Zaparkował samochód w stodole i wyszedł ze środka. Nie zamykał drzwi by
móc słyszeć muzykę z radia. Wypełnił przysięgę daną żonie. Ochronił
swoją… ich córkę. Teraz, nie zwracając uwagi na otaczający go świat, ze
stoickim spokojem przerzucał sznur z pętlą przez belkę podtrzymującą
konstrukcję stodoły. Nie zniósłby faktu, że jego córkę wychowuje
morderca. Pociągnął za sznur sprawdzając, czy dobrze się trzyma i
wszedł na stołek. Zakładając pętlę na szyję czuł ukojenie. Miał nadal
nadzieję, że po śmierci jest jednak coś dalej. Miał nadzieję na
powtórne spotkanie z Lilly. Wykopując sobie stołek spod nóg wyraźnie
słyszał słowa piosenki…