BAJKA O SŁOWACH I DOTYKACH
Dawno temu w krzyżówce losowych wydarzeń, spotkało się dwoje ludzi. Był On i była Ona. Ich spojrzenia się ze sobą starły, ich ręce spotkały, ciała błysnęły nagłym olśnieniem. Ona wybiegała na spotkanie Jego z codzienną niezmiennością i ciągle jej było mało i wciąż chciała więcej. Poznawali się od pierwszego nieśmiałego dotyku opuszka palców, idącego w dalszy rozwój kiedy całe dłonie nauczyły się każdej z papilarnych linii, każdego załomka, mknąc dalej w poznawczej wędrówce. Dłonie ciągle nienasycone błądziły po obcych dotychczas rejonach. Dostając przyzwolenie poznawały miękkość, ciepło, inne kształty, oczy w całym zamknięciu widziały więcej, niż widział cały świat, języki wyczuwały smaki dotychczas niepróbowane przez nikogo. Kwitł dotyk zmieniając się w piękny kwiat o wielu obliczach i kolorach. Bywał skromną stokrotką, niewinną lilią, drapieżną orchideą, odurzającą maciejką, kłującą różą. Poznawał i dawał poznanie, tego co dla innych zamknięte i niedostępne. Tylko tych dwoje siebie doświadczało, i siebie poznawało. Dotyk zgrał się ze słowem i słowo urastało sięgając rajskich obietnic. Wiło się dla nich sięgając nieba i niebo obiecując. Puszczało słowo zielone odnóża pnące się niczym chmiel, coraz wyżej i coraz dalej w dawaniu pewności plonu z nich powstałego. Dotyk i słowo działały na Nią i Niego. I stawali się prawie nierozerwalnymi Nimi. Nie do końca zrośli ze sobą bo i słowo i dotyk nie dało skleić na tyle dwóch ciał aby nie można było ich rozłączyć. Ona karmiona słowem, głaskana dotykiem nie zauważyła, że gdzieś indziej jego oczy widzą więcej czegoś nowego. Poznana dogłębnie nie stanowiła tajemnicy, była odkrytą wyspą nie dającą atrakcji. I jej wybieganie na spotkania natrafiało Jego nieobecność. Już nie szukał Jej dłoni, nie smakował Jej smaków, nie chciał czuć Jej zapachu. Słowa zamarły w ustach, nie układały już schodów w niebiańską przyszłość. Zburzyły powstającą w wyobraźni wspólną budowlę, zdeptały ruiny na których Ona siedziała nic nie rozumiejąc, niewiele widząc poprzez zaszklone łzami oczy. Słowa uwięzły w jej zmarzniętym sercu, nie było komu ich wypowiedzieć, gardło ucichło, język ciągle pełen Jego smaku nie chciał się poruszać aby tego smaku nie zgubić. Na całym świecie zapanowało ciemne milczenie, chłodne bez ciepłych dłoni otulających dotychczas ciało. Epoka lodowcowa dla Niej, z wieczną nocą ciszy. Wijący się chmiel upadł pozbawiony wsparcia, nieba już nie widział, stał się deptaną trawą, choć zieloną w swojej barwie pełnej nadziei, pozbawiony słońca i blasku kolejnych dni. A one przychodziły mijając jej leżącą postać, obojętnie kończyły swe trwanie aby przechodzić obok następnych od nowa nadchodzących. Nie miała sił aby się podnieść, aby widzieć blask słoneczny i nim się zacząć radować. Ciemność nie opuszczała, dłonie zgrabiały, oczy nie widziały. Słowa zbudowały z dotykiem współgrając i słowa zniszczyły utykając gdzieś, nie mogąc znaleźć do niej drogi. Słowa przekute na milczenie bezdźwięczne a zarazem aż świdrujące uszy.
Czas mijał bezpowrotnie zabierając dawne słowa i niegdysiejsze dotyki, którymi ona ciągle się karmiła i wspominała. Nie widziała niczego i nic nie chciała prócz tego co minione. Życie w swoich zawiłych krzyżówkach samo tuż obok niej zaczęło układać swój ciąg po swojemu. Cisza powoli zamieniała się w szept, kogoś, kto zauważył zmarniałą roślinkę, cicho wypowiadając zaklęcia małymi kroczkami podchodził coraz bliżej niej. Słyszała ten obcy szept, rozmazaną postać, innego kogoś. A on szeptał, i powoli podnosił ją coraz wyżej ku słonecznemu blaskowi. Pokazywał świat od nowa, nowe dłonie znalazły ciepłą przystań zapraszając do wspólnej kieszeni, gdzie od nowa poznawała te inne linie i załamania. I historia zatoczyła łuk w swojej nieobliczalności. Inny On z tą samą Nią, choć inna para dłoni, inne słowa, następna powstająca budowla wiary i uczuć. Nie dał się odgonić, wytrzymał czas prób i potoki słów, które rosły, pęczniały i ciągle były. I Jej słowa zaplatały się z Jego, tworząc gobelin z codzienności. Różne kolory przybierał, nowych smaków kosztowali, wonie wyczuwali, słowem wyrażali każde odczucie i każdy żal. Słowa rozrastały się i codziennie trwały, i w dobrych chwilach i złych, nie było przyzwolenia dla milczenia. Dotyk czuło gasił złe czasy i wysławiał dobre chwile wraz ze słowem, które aż śpiewem się zanosiło i ciągle dźwięczy jego pieśń w tym duecie. Poznali swe dłonie, nauczyli się swoich ciał i z niemilknącym słowem szli coraz dalej tkając swój gobelin. I wiedzą, że ze słowem łatwiej, prościej i choć czasami trudno wypowiedzieć, trzeba jego obecności, aby cisza nie zapanowała i nie zabiła tego co dobre. I poznali Oni prawdę z którą żyją długo i szczęśliwie, z dotykiem i słowem, które każdego dnia ich budzi i każdego usypia.