Ratunku! Wymyśliłam męża to zadziorna i pełna humoru opowieść o tym, że kto się czubi, ten się lubi.
Flora i Bartek, małżonkowie. On do bólu praktyczny, nieskory do zmian, mało romantyczny osobnik o ironicznym poczuciu humoru. Ona – niezdarna marzycielka pragnąca w związku odrobiny czułości. Lecz nie z nim takie numery. Musiałby się stać kimś innym. A co, jeśli ona, przy użyciu skrywanych przed nim umiejętności, może wyczarować nową, lepszą wersję męża? I przy okazji spełnić inne wielkie marzenie. Flora ma szansę się przekonać, jaki wpływ na małżeństwo mają domysły i pragnienia. A wszystko to w asyście przyjaciół, których śmiało można nazwać galerią osobliwości... To znaczy osobowości.
Ratunku! Wymyśliłam męża to idealna propozycja dla wszystkich wielbicielek Miss agent, Bridget Jones i wszelkich perypetii z gatunku komedii romantycznych.
„Ratunku! Wymyśliłam męża" to połączenie prozy obyczajowej ze sporą dawką humoru.
- recenzja książki „Ratunku! Wymyśliłam męża"
Do lektury zaprasza Katarzyna Kowalewska – autorka docenionych przez czytelników powieści Pudełko z pamiątkami (2020) i Podmiejski na koniec świata (2021). Dziś na naszych łamach prezentujemy fragmenty jej najnowszej książki:
Flora miała nietypowe imię i wielkie marzenie. Jeśli chodzi o tę pierwszą sprawę, jej rodzice wcale nie musieli rozstrzygać dylematu, czy nazwać ją florą, czy fauną. Nie chodziło o gatunki roślin ani zwierząt, tylko o Florencję, stolicę Toskanii. Dawno temu matka Flory znalazła na targu album ze zdjęciami z Toskanii, która w porównaniu z szarą, polską, komunistyczną rzeczywistością była zupełnie innym światem, prawdziwym rajem na ziemi. Tak zachwyciła się zdjęciami, że będąc akurat w ciąży, postanowiła nadać przyszłej córce imię Toskania. Była pewna, że będzie miała córkę. Nie myliła się. Zaskoczyło ją co innego. Otóż żaden urzędnik nie zgodził się na zarejestrowanie nazwy włoskiego regionu jako imienia dziewczynki. Kobieta nie zamierzała się jednak poddać. Nowo narodzona córka musiała być świadectwem jej miłości do Włoch. Przejrzała cały kalendarz imion i odnalazła w nim imię Florencja, oznaczające kwitnący, pomyślny. Uznała, że nazwa stolicy Toskanii też idealnie nadaje się na imię, a nawet jest lepsza ze względu na obiecującą symbolikę.
Zadowolona matka pokazała urzędnikowi imię czarno na białym i z tym mężczyzna nie mógł polemizować. Imię Florencja, zdrobniale Flora, Florka lub – dla przyjaciół i bliskich – Flo, zostało zapisane w dokumentach, a dziewczynka miała odtąd być najczęściej odpytywanym w szkole dzieckiem, bo nie dało się jej nie zapamiętać. Rodzice zaś, gdy tylko Flora ukończyła studia i się usamodzielniła – co w istocie uczyniła dużo wcześniej, gdyż jej rodzice dojrzałością nie grzeszyli – postanowili przenieść się do wymarzonego włoskiego regionu. Ku zaskoczeniu tych, którzy z niedowierzaniem pukali się w głowę, poszczęściło się im: znaleźli pracę w hotelarstwie, niewielkie mieszkanie w kamienicy na obrzeżach miasteczka i od święta dzwonili do córki, żeby zapewnić, że żyją swoim marzeniem. Czy miała do nich żal? A jakże! Była wściekła! Zostawili swoją jedyną córkę! W ogóle nie brali pod uwagę zabrania jej ze sobą! Według ich pokrętnej logiki Flora była dorosła i miała pełne prawo wyruszyć w świat na własnych warunkach, bez pomocy rodziców. Jakby kiedykolwiek wcześniej otaczali ją troską. Wkrótce jednak uświadomiła sobie, że odkąd pamięta, umiała polegać na sobie, i doceniła to niekonwencjonalne podejście do wychowania dzieci i do rodzicielskich obowiązków.
Niczego jej nie narzucali. Nie mówili, w co ma się ubierać, jaki wybrać kierunek studiów, z którym facetem się związać. Wczesna szkoła niezależności nauczyła ją nieźle radzić sobie w życiu. Jednakowoż nietrudno było dostrzec, że odziedziczyła po rodzicach skłonność do snucia nieosiągalnych marzeń. Kiedy całkiem niedawno zrozumiała, że najbardziej zazdrości im odwagi w realizowaniu fantazji powszechnie uznawanych za niedorzeczne, postanowiła, że pójdzie ich śladem. Że spełni własne marzenie. Na mniejszą skalę, ale zrobi coś, do czego od dawna wyrywała się jej dusza, o czym Flora śniła po nocach. A ostateczną decyzję podjęła październikowego wieczoru na spotkaniu z paczką przyjaciół w pewnym warszawskim lokalu.
To był jeden z tych typowych barów, jakie wyrastają przy Żurawiej i Nowogrodzkiej niczym pomidory w szklarni. Są ludzie, którzy kochają tego rodzaju lokale, inni najchętniej przeprowadziliby w nich gruntowny remont albo chociaż poprosili barmana o szmatę do podłogi. Florencja i jej przyjaciele Tom, Lucynka i Dżastina plasowali się w swojej ocenie pośrodku. Jednak tylko tam udało im się znaleźć wolny stolik. Biorąc pod uwagę, że był piątkowy wieczór, mogli uznać się za szczęściarzy.
Bar był głośny i ciemny, wręcz ponury. Siedząc wewnątrz, można było odnieść wrażenie, że okulary na nosie zaszły mgłą. Przytłumione żółte światło kazało klientom zgadywać, co mają na talerzu. Hałas w pomieszczeniu sprawiał, że trzeba było krzyczeć do osoby, z którą niemal stykało się ramieniem, a następnego dnia ssać garściami cholinex, żeby wyleczyć obolałe gardło. Z toalety cuchnęło mieszaniną uryny i ace, a stoliki chybotały się tak, że do wycierania rozlanej kawy zużywało się cały zapas chusteczek.
Barman serwował piwa kraftowe, a specjalnością kuchni było jedzenie meksykańskie. Tak na początku założyła Flora, zerknąwszy na kartę udekorowaną liśćmi kolendry. Jednak gdy poprosiła kelnerkę o quesadillas, ta odparła, że ich nie serwują.
A nie jest to lokal z kuchnią meksykańską? – spytała, stukając palcem w menu.
Nie, to jest lokal z kuchnią fusion – odparła nabzdyczona kelnerka i postanowiła przyjąć zamówienie z sąsiedniego stolika, żeby Florka łaskawie lepiej przemyślała wybór.
Przyjaciele spojrzeli po sobie. Dżastina się poderwała, żeby przemówić kelnerce do rozumu, ale Florka powstrzymała ją gestem. Lepszego lokalu mogliby nie znaleźć, a wieczorne krążenie po śródmieściu z ekscentrycznym Tomem, temperamentną Dżastiną oraz wstydliwą Lucynką mogło się skończyć guzem lub najmniej nieprzyjemnościami. Florka już sobie wyobrażała, jak statystyczny, bezrobotny Seba podciąga rękawy bluzy, sugerując, by czym prędzej się oddalili, i używa przy tym bardziej dosadnego słownictwa. Wolała zostać w środku. W bezpiecznym otoczeniu młodych mieszkańców stolicy, którzy do rękoczynów i wulgaryzmów uciekają się tylko wtedy, gdy grają na smartfonie we Fruit Ninja.
Zdecydowała się na burrito. Na szczęście dla kelnerki i możliwości ponownego odwiedzenia lokalu z Dżastiną burrito okazało się pyszne, a knajpa, jak Flora dowiedziała się z aplikacji gastronomicznej, była jednym z ulubionych miejsc warszawiaków. Mogła się tego domyślić. Im bardziej obrażona kelnerka, tym lepsza kuchnia.
Florka poznała Dżastinę, Toma i Lucynkę na kursie kreatywnego pisania, który właśnie się zakończył. To Dżastina zaproponowała, by po finałowej lekcji udać się na pożegnalne piwo. Jak to zwykle bywa, gdy do tego przyszło, połowa grupy wykręciła się mniej lub bardziej kreatywnymi wymówkami. Czwórka, która dotarła do baru, była najbardziej zżyta, choć posiadali skrajnie odmienne charaktery i życiorysy. Jednak pasje przyciągają wszelkiej maści pozytywnie zakręconych wariatów, więc paczka bez trudu znalazła wspólny język.
Z tym właśnie wiązało się wielkie marzenie Florki. Marzenie, które kiełkowało w niej, odkąd jako nastolatka zaczęła pisać pamiętnik. Marzenie, dzięki któremu jej kreatywna dusza miała wznieść się wyżej niż międzynarodowa stacja kosmiczna Mir. Marzenie, którego realizacja miała dać Florce poczucie szczęścia równe przebywaniu w jednym pokoju z dwudziestoma szczeniaczkami golden retrievera, labradora i malamuta.
Florencja marzyła o napisaniu wielkiej polskiej powieści obyczajowej. Albo wielkiego polskiego romansu. Wszystko jedno. Nie odnalazła jeszcze odpowiedniego tematu, ale pragnęła napisać powieść na miarę Bridget Jones, Przeminęło z wiatrem albo serii nad rozlewiskiem. Jej dzieło miało na zawsze zapaść w pamięć czytelniczek, wyznaczać trendy, stanowić niewyczerpane źródło cytatów i bon motów, kreować postawy i gusta, dodawać skrzydeł i odwagi do zmian. Musiała tylko wypatrywać chwili, w której, niczym u pomysłowego Dobromira, nad jej głową rozbłyśnie złota kulka i spłynie na nią pomysł przez wielkie P, sam palec boży. Nie mogła tylko pisnąć ani słowa mężowi.
Sceptyczny i do bólu praktyczny mąż Flory dworował sobie z jej zamiłowania do snucia opowieści. Gdyby wspomniała mu o kursie, a co gorsza, o planowanym pisaniu wielkiej polskiej powieści, romantycznej czy nie, stałaby się regularnym obiektem jego drwin. Zniechęciłby ją bardziej niż wtedy, gdy postanowiła uczyć się portugalskiego za pomocą brazylijskich telenowel. Wmówiła mu więc, że zamiast, jak codziennie po pracy, wracać grzecznie pociągiem do domu do Grodziska, nadrabia w Warszawie zaległości towarzyskie.
Mąż dał się zwodzić zaledwie przez trzy tygodnie. Do czasu, aż dotarło do niego, że żona, która jest raczej odludkiem, o czym świadczyło choćby przedkładanie czytania książek nad miejskie rozrywki, nigdy tak regularnie nie imprezowała z przyjaciółmi. Poza tym jego żona, jak lubił się naigrawać, przyjaciół miała ostatnio w liceum. Dla męża Flory – Bartka – wieczorne warszawskie wojaże żony mogły oznaczać tylko jedno. I wcale nie chodziło o przyprawianie mu rogów. Dziewczyna, delikatnie mówiąc, nie była typem seksbomby, za którą ustawiałyby się kolejki adoratorów. Koński śmiech, tyczkowata figura, deska z tyłu i z przodu, kamuflaż w postaci workowatych bluzek, wszystko to stanowiło idealny rysopis Flory. Bartek kochał ją taką, jaka była, lecz gdyby Florencja miała doczekać się choć jednego, nawet ukradkowego, pełnego zazdrości spojrzenia męża, musiałaby ulec całkowitej metamorfozie.
Nie, to Bartek musiałby się zmienić. W faceta z amerykańskiej komedii romantycznej. Albo angielskiej. Granego przez Hugh Granta. Bartek gardził komediami romantycznymi. Bardziej romantyczna od niego była nawet plama na bluzce autorstwa przelatującego gołębia. Flora żałowała czasem, że jej mąż nie jest bardziej szarmancki, uroczy, uwodzicielski, optymistycznie nastawiony do świata. Po prostu bardziej sympatyczny. W chwilach zwątpienia przypominała sobie jednak, za co go pokochała. A ostatnio musiała przywoływać wspomnienia coraz częściej. Żeby nie zwariować.
Co się zaś tyczy podejrzeń Bartka, powód piątkowych późnych powrotów żony z Warszawy był dla niego oczywisty. Uznał, że Florka może robić tylko jedno: realizować swoją wydumaną, nieprzynoszącą zysków pasję. Robić coś związanego z pisaniem książek. Niestety, znał ją lepiej niż Fred Astaire kroki tańców towarzyskich.
„Kiedyś spadniesz ze swojej chmurki i obijesz sobie tyłek o rachunki do zapłacenia” – lubił mówić. A Florencja po usłyszeniu każdej uwagi tego typu powtarzała w duchu: Bartek to moja pokrewna dusza, to mój mężczyzna, na zawsze. Po czym wznosiła modły, żeby klej, który ich ze sobą trzymał, okazał się trwalszy niż peerelowska guma arabska.
Tymczasem siedziała w ponurym barze z przyjaciółmi z kursu – Dżastiną, Tomem i Lucynką – i czytała swoje opowiadanie. Ustalili bowiem, że na ostatnie spotkanie napiszą tekst podsumowujący ich wspólną przygodę. Mógł to być krwawy kryminał, w którym jeden z bohaterów przecina nauczycielowi aortę czerstwą bułką. Mogli też wykreować obraz, gdzie między dwojgiem kursantów rodzi się ognisty romans. Flora napisała o tym, jak polubiła swoją nową paczkę.
Jesteście moimi osobami – zakończyła, parafrazując słowa bohaterek serialu „Chirurdzy”.
Z nadzieją powiodła wzrokiem po pozostałych. Pragnęła, by jej wyznanie zrobiło na nich piorunujące wrażenie. Zamiast tego doczekała się zwyczajowego obstrzału Dżastiny.
Bzdury! I po co ta egzaltacja! Skamlesz jak pies z przetrąconą łapą. Powinnaś być twarda.
Usta ułożyła w jajo, oczami niemal wystrzeliła na zewnątrz oczodołów. Była po czwartym mojito, łokcie trzymała na blacie, głowę opierała na dłoni, lecz zakończenie napisane przez Florkę poderwało ją jak strumień wody płynący z bukłaka na pustyni.
Przypominała przyjaciółkę Bridget Jones – Shazzer. Obie były żywiołowe i porozumiewały się potokiem gniewnych słów. Flora bardzo ją za to lubiła. Ktoś taki w grupie podnosi poziom energii i kiedy trzeba, daje kopniaka na rozpęd. Dżastina dawała kopniaki mentalne. Właściwie rozdzielała je częściej, niż Lewandowski strzelał gole.
A ja uważam, że to bardzo miłe – powiedziała kojącym tonem Lucynka.
Lucynka była przeciwieństwem Dżastiny. Kiedy Flora na nią patrzyła, miała wrażenie, że koleżanka zaraz ją przytuli. Lubiła wszystkich za wszystko. Kiedy ściągała spiczastą bródkę, spoglądała spomiędzy czarnych, przyciętych nad uszami włosów i zabierała głos, kończyły się wszelkie
waśnie. W przeciwieństwie do chwil, kiedy głos zabierał Tom. Ten wkurzanie ludzi wyssał z mlekiem matki. Jednak i do jego dziwactw Flora zdążyła się przyzwyczaić, a nawet je polubić.
Każdy z nas przeżywa pewne elementy, które go tworzą – stwierdził filozoficznie, jakby się uważał za następcę Zenona z Kition.
Tom pełnił w grupie funkcję samozwańczego mędrca. Jego wypowiedzi brzmiały jak aforyzmy. Mówił powoli, nie podnosząc głosu. Robił efektowne pauzy, dając innym czas, by się pochylili nad jego słowami. Z takim stylem mówienia mógłby być lektorem czytającym bajki, tyle że Tom, zamiast czytać albo pisać bajki, zamęczał opowieściami o hygge, slow life i ekologii, kazał przyjaciołom chwytać dzień i cieszyć się małymi rzeczami, podczas gdy sam mieszkał w luksusowym domu w Komorowie, z mnóstwem elektronicznych gadżetów, do którego trzy razy w tygodniu przychodziła pani sprzątająca. W garażu trzymał dwa samochody i dwa motocykle. Zatrudniał też ogrodnika. I miał własny pokój do jogi oraz jadł warzywa z ekobazaru.
Wielkim problemem Toma był fakt, że słabo mówił po polsku. Był wprawdzie Polakiem z dziada pradziada, ale formułował wyjątkowo koślawe zdania, jak ktoś, kto piętnaście lat spędził na placówce zagranicznej i zapomniał zasad ojczystego języka. A przecież powinien pamiętać więcej niż podstawy, skoro chciał zostać pisarzem.
Słuchajcie, napisałam, co czułam – powiedziała Flora, wlepiając wzrok w swój kufel z piwem. Poczucie wstydu zabarwiło jej twarz na czerwono. – Kocham was i traktuję jak rodzinę.
Wolne żarty – prychnęła Dżastina. – Z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach. My jesteśmy dla ciebie czymś więcej.
Flora przyznała ze zdziwieniem, że uwaga Dżastiny rozczuliła ją bardziej niż uśmiechnięty husky z motylem na nosie, którego widziała kiedyś na YouTubie.
Dżastina jako pożegnalne opowiadanie napisała tekst o grupie przyjaciół, którzy swoją wybitną twórczością ratują świat literatury przed zagładą. To był bardzo zabawny tekst, wręcz parodia, bo Dżastina oparła postaci bohaterów na swoich pisarskich znajomych, ale fikcyjni Tom, Flora i Lucynka dalece odbiegali od pierwowzorów. Flora na przykład była seksowną blondynką w stylu Czarodziejki z Księżyca, której bronią w walce z wrogami było poczucie humoru.
Zdaniem Flory w kwestii wyglądu autorka zdecydowanie minęła się z prawdą, ale Florencja ponoć faktycznie bywała zabawna. Nie chodziło niestety o błyskotliwe riposty. Pocieszność Flory sprowadzała się do szerokiego uśmiechu w stylu takich, co to na zdjęciach nie mieszczą się w kadrze, rechotu tak głośnego, że słychać ją było na drugim końcu miasta, i faktu, że była żeńskim odpowiednikiem Benny’ego Hilla. Potykała się na prostej drodze, paradowała z wielkim oczkiem w rajstopach, wsiadała do pociągu jadącego w odwrotną stronę i obgadywała szefa stojącego za jej plecami. Florka doceniła jednak dowcip, zwłaszcza że Dżastina nadała bohaterom urocze imiona – EkoTom, Lucy Simpatico. Florencję zaś obwołała Florą Humorą. Nie imiona jednak zrobiły na Florce największe wrażenie.
Gdy spotkanie dobiegło końca, a Flo jechała tramwajem na dworzec Śródmieście WKD, zapatrzona w światła miasta migające kolorami jak w futurystycznym filmie, rozmyślała o roli superbohaterki, w jakiej obsadziła ją Dżastina.
Ta kobieta różniła się od niej bardziej niż bohaterka grana przez Kate Winslet od Cameron Diaz w filmie Holiday. Stanowiła całkowite przeciwieństwo Florki. Jednak im dłużej Flora o niej myślała, tym bardziej docierało do niej, że fikcyjna Flora Humora była kobietą, którą prawdziwa Flora pragnęła być. Może niekoniecznie marzyła o fruwaniu po mieście i dawaniu rzezimieszkom nauczki swoim końskim rżeniem, jednak zawładnęła nią myśl, by choć przez chwilę stać się lepszą wersją samej siebie. Taką, która realizuje wartościowe pasje i wygląda jak milion dolarów.
Z Flory superbohaterki Bartek byłby dumny, pomyślała, wysiadając z tramwaju i wchodząc do podziemi. Minęła ładnie ubraną, uśmiechniętą parę, która z siatką wiktuałów szła na jakąś imprezę. Ułamek sekundy wystarczył, żeby pozazdrościła spojrzeń, jakimi się obdarzali – pełnych miłości, akceptacji i szczęścia. Gdybym była taka jak ona, byłabym dla Bartka idealna.
Wtedy nad jej głową rozbłysła żarówka. Aż się zachwiała, bo oto palec boży dotknął jej czoła. Tak! Florencja znalazła temat książki.
Postanowiła, że fikcja zastąpi rzeczywistość. Jeśli nie w realu, to w książce będzie ładniej, ciekawiej, czulej. Pod każdym względem lepiej. Ze szczęścia podskoczyła i przyspieszyła kroku.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Ratunku! Wymyśliłam męża. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: