Królestwo Polskie w przededniu powstania styczniowego. Marianna Sobierajska, młodsza córka ziemianina i patrioty Mikołaja Sobierajskiego, zakochuje się w rosyjskim szlachcicu Andrzeju Rohowie, który kupuje sąsiedni majątek. Rohow ma polskie korzenie, jednak choć jest uczciwy, wykształcony i przedsiębiorczy, to w oczach sąsiadów uchodzi przede wszystkim za… Moskala. Zaręczyny Marianny i Andrzeja zostają zerwane. Jednak drogi bohaterów znowu się skrzyżują…
Trzy zimy to wielowątkowa opowieść o miłości i o dojrzewaniu do podejmowania niełatwych decyzji, rozgrywająca się w trudnych czasach zaborów. Społeczne stereotypy, narodowe uprzedzenia, naciski rodziny, wichry historii... i walka Marianny i Andrzeja o osobiste szczęście.
Czy miłość do Moskala przetrwa wybuch powstańczej zawieruchy? Do lektury powieści Magdaleny Kopeć zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam premierowy fragment książki Trzy zimy. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Marianna siedziała w starej altanie w głębi ogrodu. Bliżej dworu wybudowano nowy, biały pawilon z rzeźbioną balustradą i szerokimi siedziskami i tutaj, gdzie krzewy derenia rozrosły się w dzikie kępy, a korzenie dębów rozsadzały kamienne ogrodzenie, nikt poza Marianną już nie zaglądał. Osłonięta zwojami winobluszczu rozpiętymi na zmurszałych pergolach dziewczyna czuła się jak w bezpiecznym gnieździe. Za murem rozciągały się zielone, czerwcowe pola i łąki, przed sobą zaś miała ogród i wysokie drzewa, między którymi prześwitywała biała bryła dworu z czterema alkierzami.
Zwykle zaszywała się tutaj popołudniami i czytała ulubione romanse, pokątnie kupowane u żydowskich handlarzy na jarmarku albo zdobywane w wielkiej tajemnicy przez Klarę Blińską. Babcia i Helena nie pochwalały takiej lektury, więc chowała książki w sypialni pod poluzowaną deską podłogi.
Teraz także trzymała na kolanach książkę. Jednak wzięła ją pospiesznie z sekretarzyka Heleny, nie patrząc na zawartość. Myślała, że to poezje, które siostra niekiedy czytywała. Niestety, ozdobne skórzane okładki skrywały dumny, łaciński tytuł De proprietatibus rerum . Westchnęła. Tylko ojciec i Helena znali łacinę. Ojciec, bo tak wypadało, Helena — bo mimo protestów babki nauczył ją wuj Maciej, który zresztą na tym nie poprzestał i regularnie podsyłał do Rogaszyc grube tomy Świętego Tomasza, Świętego Augustyna i innych doktorów Kościoła, o których tylko księża mogli słyszeć. A że Maciej Raczyński był dziekanem chojnickim, Helena przeczytała chyba wszystko z kolegiackiej biblioteki, nie wyłączając mszałów i brewiarzy.
Słońce stało już po zachodniej stronie i oślepiało Mariannę długimi promieniami, bezceremonialnie przedzierając się pomiędzy gałęziami drzew. Dziewczyna przerzuciła jeszcze kilka pożółkłych stron, szukając co ciekawszych miedziorytów, ale w końcu znużona przymknęła oczy. Czerwono-czarne plamy zamigotały jej pod powiekami, a intensywne czerwcowe ciepło otuliło twarz. Lubiła ten stan półuśpienia, kojący i zmysłowy, pozwalający oddalić na chwilę tok codziennych myśli. Świat przysłonięty powiekami nie zatrzymywał się, nie ginął — przeciwnie, był wyraźniejszy dźwiękiem i zapachem, kołysał letnim wiatrem i szumem liści.
Marianna bardzo się starała nie myśleć o panu Rohowie, ale obawy, nadzieje i ciekawość życia, które mogło ją czekać, i tak napływały falami gorąca, rozchodząc się po drobnym ciele i oblewając policzki. Od pierwszej wizyty pana Andrzeja minęło już osiemnaście dni. Próbowała przypomnieć sobie jego twarz. Myślała, jakie miał oczy i jakie usta. Jednak portret w wyobraźni był zamazany, gdyż krótkie spojrzenia rzucane pomiędzy jednym a drugim zdaniem to za mało, by został jasny obraz. Pamiętała surowość rysów i ciemne brwi ściągnięte w wyrazie skupienia, gdy ojciec, zapomniawszy na chwilę o celu wizyty, zaczął rozważać, jaka wielkość stajni będzie najbardziej odpowiednia dla pierwszych klaczy. I wydawało jej się dziwne, że mężczyzna młody przecież, bo pan Andrzej miał dopiero trzydzieści lat, mógł wyglądać tak poważnie.
Mocno zatopiła się we własnych myślach i nie usłyszała stukotu powozu na kamienistej drodze. Dopiero szczekanie psów otrzeźwiło ja nieco. Harc i Biegun, dwa młode charty, które Sobierajski dostał zeszłego roku od borowego, ujadały na zmianę i tak głośno, że słychać je było nawet na końcu ogrodu. Widok biegnącej od strony dworu Marty upewnił dziewczynę, że goście przyjechali.
— Panienko, panienko! — zawołała służąca. Widać się spieszyła, bo czepek miała przekręcony i fartuch rozwiązany. — Panienko! Są goście! Pan dziedzic kazał wołać panienkę.
Marianna wstała, strzepnęła z sukni dwa zżółknięte liście i wyrównała materiał.
— Pięknie panienka wygląda!
Może to za sprawą nowej, jasnobłękitnej sukni, która podkreślała kolor oczu, a może z powodu delikatnych rumieńców, które oblały jej policzki na myśl o ponownym spotkaniu z panem Andrzejem.
— Dziękuję ci, Marto. A teraz podejdź, zawiążę ci ten fartuch. W końcu wszyscy musimy robić dobre wrażenie.
— Nie, panienko, nie wypada! Jeszcze kto zobaczy!
— Nie zobaczy, jak się pospieszymy. — I nie czekając na odpowiedź, chwyciła troczki od fartucha i związała elegancką kokardę. — Gotowe.
— Dziękuję panience. Muszę już biec do oficyny, bo mnie ochmistrzyni przeklnie.
— Idź, Marto, idź. Ja wejdę przez ganek.
Oficyna znajdowała się niedaleko dworu, w podwórku. Służąca minęła klomby różane, aleję bukszpanów i zniknęła między drzewami oddzielającymi folwark od ogrodu. Marianna przeszła, uważając, by nie było jej widać z okien salonu wychodzących na ogród. Psy zaraz ją wyczuły i podbiegły, skokami i piskiem żądając pieszczot.
— Cicho! Poszły stąd! — Odganiała je bezskutecznie.
Przemknęła obok jednego z południowych alkierzy, w którym ojciec miał sypialnię, stanęła przy ścianie i wyjrzała ostrożnie. Na podjeździe i ganku było pusto. Widać woźnica już odjechał na podwórze. Panienka znowu poprawiła suknię i przygładziła włosy, potem krok za krokiem, powoli i cicho weszła po schodkach ganku i do sieni. Drzwi do salonu, otwarte na oścież, znajdowały się na wprost, ale nikt jej nie widział, bo goście usiedli już na kanapie w głębi pokoju.
Słyszała Rohowa.
— Babciu, pozwól sobie także przedstawić pannę Helenę Sobierajską.
Serce zabiło jej mocniej. Głos był niski i aksamitny. Z pewnością niwelował zapamiętaną przez Mariannę oschłość w obyciu.
— Panny Marianny dziś nie będzie? — zapytał.
Cofnęła się o krok.
— Marianna za chwilę do nas dołączy. Zapewne zaczytała się gdzieś w ogrodzie. Już po nią posłałem tłumaczył ojciec.
— Obydwie pana córki, jak mówił Andrzej, to wykształcone panny. — Nieznany głos musiał należeć do hrabiny.
— Helena odebrała staranne wykształcenie w szkole dla panien w Warszawie. Marianna uczyła się w domu, ale miała doskonałych nauczycieli.
Ojciec nieco na wyrost ją chwalił. Owszem, uczyła się w domu i miała dobrych nauczycieli, ale nieszczególnie była zainteresowana nauką. Potrafiła szybko zapamiętać francuski wiersz albo zrobić rachunki, ale równie szybko, jak się nauczyła, zapominała, wątpiąc w przydatność nabytej wiedzy.
— Wielka szkoda, że pani Sobierajska i dziś nie może nam towarzyszyć.
— Niestety, pani hrabino, mama ostatnio podupadła na zdrowiu.
— Tak — powiedziała powoli Kłosowska, uprzejmie dając do zrozumienia, że jest świadoma wybiegu. — Andrzej mówił, że także poprzednio nie miał przyjemności poznać pani Sobierajskiej.
— A oto i moja druga córka! — zakrzyknął niemal Sobierajski, gdy Marianna wreszcie weszła do salonu. Był widocznie zadowolony, że nie musi kontynuować niewygodnego tematu i może przedstawić panienkę hrabinie.
Marianna zaraz po prezentacji usiadła na kanapie i przyglądała się babce pana Andrzeja. Była to kobieta dosyć tęga i wysoka. Miała na sobie skromną, elegancką suknię w kolorze ciemnego fioletu idealnie współgrającą z siwosrebrnymi włosami upiętymi w wysoki kok. Z jej twarzy biły dostojność i duma. Wydawała się jednak osobą dobrotliwą, co dodało dziewczynie otuchy.
— Czy obydwie panny mają talenty muzyczne? — zapytała hrabina, wskazując na stojący na drugim końcu salonu fortepian.
— Obydwie uczył muzyki pan Górzyński, organista kolegiacki z Chojnic. Helena lubuje się w klasycznych pieśniach, Marianna umila nam czas weselszymi melodiami.
Rohow zerkał w tym czasie to na Mariannę, to na Helenę. Były do siebie podobne, choć posągowa uroda Heleny przyćmiewała delikatne rysy Marianny. Starsza panna Sobierajska miała smukłą szyję, idealną sylwetkę, twarz o rysach regularnych z wysokim czołem i błękitnymi oczami. Była jak bogini wykuta w alabastrze lub marmurze — równie piękna, co odległa, bo przecież dłuto rzeźbiarza, mimo całej sprawności, nie potrafiłoby tchnąć życia w zimny kamień. Była w Helenie jakaś powaga, posępność podkreślona jeszcze prostotą szarej sukni. Marianna przy tym zyskiwała.
— Czy zechce nam pani zagrać, panno Marianno? – zapytał, gdy służąca przyniosła herbatę.
— Zagraj, Marianno — zachęcał Sobierajski.
Skinęła głową i podeszła do instrumentu. Lubiła muzykę, chociaż potrafiła się bez niej obejść, gdy miała ciekawsze zajęcia. Ćwiczyła tylko od czasu do czasu pojedyncze melodie, a znużona porzucała grę na całe tygodnie. Przynajmniej dopóki nie wpadły jej w ręce nowe nuty lub ojciec nie poprosił, by zagrała w towarzystwie. Miała swój repertuar, w większości znany już palcom, i korzystała z niego w stosownych chwilach. I teraz przerzuciła kilka stron, szukając właściwej melodii, aż dotarła do arii Nemorina, którą ostatnio ćwiczyła. Na szczęście pierwsze takty były proste, a gdy palce przywykły do klawiatury, dźwięki płynęły jak punkty na pięciolinii, łagodnie unosząc się i opadając. Przeszła trudniejsze fragmenty i bez większych niedociągnięć dotarła do końca utworu.
— Marianno, myślałem, że wybierzesz walca — powiedział Sobierajski z uśmiechem.
— To nowe nuty. Nie podobało się papie?
— Podobało. Tylko nietypowy dobór utworu jak na ciebie.
— Chyba lubi pani muzykę, panno Marianno? — zapytał Rohow.
— Lubię, choć więcej słuchać, niż grać. Helena darzy tę sztukę szczerym uczuciem i przewyższa mnie zdolnościami.
— Czy to prawda, panno Heleno? Gra pani lepiej od siostry? — zapytał.
Helena, jakby wyrwana z letargu, odpowiedziała tylko, że ostatnio rzadko grywa.
— Moja świętej pamięci córka, matka Andrzeja, miała wielki talent. — Hrabina uśmiechnęła się na to wspomnienie.
— Moja żona również uwielbiała grać. Ten fortepian był prezentem ślubnym, grywała na nim niemal co wieczór. Zapewne córki odziedziczyły po niej zmysł muzyczny — westchnął Mikołaj z wyczuwalnym smutkiem.
Przez chwilę panowała cisza. Popołudnie było przyjemne. Światło przechodzące przez muślinowe zasłony łagodnie zalewało wnętrze, wydobywając z mahoniowych mebli czerwonawe odcienie, a słomiany, zwykle mdły kolor ścian ożywiało złotawą poświatą. Drzwi do ogrodu były otwarte i powietrze napływało ciepłymi falami.
— Jak pani odnajduje Mieżany, hrabino? — zagadnął w końcu Sobierajski. — To piękny majątek, choć nieco zaniedbany.
— Mój wnuk z pewnością przywróci mu świetność. Zresztą prace w pałacu zakończono. Teraz zwożone są meble i sprzęty. Jeszcze tylko trzeba zatrudnić ogrodnika i poczynić odpowiednie zmiany, gdyż uwielbiam piękne ogrody. Pamiętam wspaniale rozarium mego wuja w Ostródzie — zaczęła, z nieskrywaną przyjemnością wyciągając z pamięci kolory i zapachy tamtego miejsca, tak wyraźne, choć dalekie w czasie i przestrzeni.
— Wuj Aleksander miał wspaniałe ogrody. Dziś, niestety, niewiele z nich pozostało — dodał Andrzej. — Majątek trafił w ręce naszego kuzyna i podupadł.
— W dzisiejszych czasach trudno utrzymać majątek. Wielu musiało się pożegnać z ziemiańskim życiem i przenieść do miasta lub, jak Szlubowscy, wyprzedać zauważył poważnie Sobierajski. — Trzeba mieć głowę na karku i siłę, by przemóc przeciwności i obronić się w trudnych czasach.
— Mój wnuk z pewnością podoła temu zadaniu. Ale mówiono mi, że Szlubowscy sprzedali Mieżany po śmierci syna. To chyba jakiś nieszczęśliwy wypadek? — zapytała hrabina.
— Tak… — odpowiedział Sobierajski, spoglądając ukradkiem na Helenę. — Wypadek na polowaniu.
— Ach, taki młody człowiek. I cios dla rodziny, zdaje się, że był jedynym dziedzicem…
— Panno Heleno, czy pani się dobrze czuje? — zapytał nagle Rohow, bo Helena wyraźnie zbladła.
— Heleno, kochana, czy ci słabo? — Marianna przysunęła się bliżej siostry.
— Tak… — cicho odpowiedziała Helena.
— Może powinnaś wyjść na powietrze? — Sobierajski także podszedł i podał córce rękę.
— Nie, papo — chwyciła jego dłoń i wstała — ale jeśli pozwolisz, pójdę się położyć. Proszę o wybaczenie… Dziewczyna ukłoniła się hrabinie i wyszła.
— Może posłać po doktora? — zapytała hrabina Kłosowska.
Sobierajski wymienił z Marianną spojrzenia.
— Proszę wybaczyć mojej babci — powiedział Rohow. — Zdaje się, że nieświadomie mogła się przyczynić do złego samopoczucia panny Heleny.
— Młody pan Szlubowski był narzeczonym mojej starszej córki — wyjaśnił Sobierajski.
— Jest mi przykro, że przysporzyłam pannie Helenie bólu. — Hrabina spojrzała na Rohowa z wyrzutem. Wnuk nie wspomniał mi o tej zażyłości.
— Nie jest to oczywiście tajemnicą, jednak ze względu na Helenę unikamy tego tematu. Choć minęły już dwa lata, nie pogodziła się jeszcze ze stratą. Znali się z młodym Julianem od dziecka.
Temat Heleny i Juliana zaraz porzucono i rozmowa dotyczyła już głównie Mieżan i nowych urządzeń, jakie zamierzał tam wprowadzić Rohow. Później hrabina, znudziwszy się najwyraźniej uwagami o budowach i najnowszych sposobach wentylacji stajni, wtrąciła kilka zdań o stadach w dawnych posiadłościach jej ojca, a gdy ta uwaga spotkała się z zainteresowaniem, zaczęła rozprawiać o koligacjach rodzinnych, zapuszczając się w odległą przeszłość pełną bitewnego kurzu i magnackich aspiracji. Marianna słuchała z ciekawością, jednocześnie spoglądając na Rohowa i próbując tym razem zapamiętać więcej z jego wyglądu. Twarz miał pociągłą, o wyraźnych rysach. Nosił starannie przyciętą brodę, która wydała jej się nawet nieco śmieszna, ale nie ujmowała mu uroku. Granatowy surdut dodawał elegancji i leżał znakomicie. Pasował do ciemnych włosów lekką falą zaczesanych do tyłu. Najtrudniej było odgadnąć kolor oczu. Momentami były niebieskie, momentami szare z zieloną poświatą. Światło popołudnia odbijało się w nich, rozpraszając barwę. Poza tym, gdy tylko dziewczyna zatrzymywała wzrok dłużej na jego twarzy, Rohow natychmiast zerkał w jej stronę, jakby czuł, że mu się przygląda. Gdy niedługo potem żegnali się, przytrzymał jej dłoń. — Liczę, że wkrótce znów się zobaczymy.
— Jestem tego pewna — odpowiedziała, nie cofając ręki.
Chwilę później stała na ganku, obserwując, jak czarny powóz znika w długiej, lipowej alei. Przypomniała sobie o książce, którą zostawiła w altanie, i poszła do ogrodu. Ławka była już wilgotna i chłód leciał od strony pól razem z wieczorną mgłą. Mimo to Marianna przysiadła na chwilę. Przetarła dłonią zawilgocone okładki książki i zatopiła się we własnych myślach.
— Marianno, przeziębisz się.
Sobierajska niosła jej chustę.
— Babciu, nie odpoczywasz? — Marianna zdziwiła się, że babka zawędrowała aż tutaj. Zwykle wychodziła najdalej do różanych klombów albo nowej altany.
— Leżenie w łóżku jest męczące. Wizyta się udała?
— Tak. Hrabina była bardzo uprzejma, a pan Rohow swobodniejszy niż poprzednio. Widocznie podoba mu się nasze towarzystwo.
— Jeszcze by mu się nie podobało — mruknęła kobieta pod nosem. — Marianno — zagadnęła łagodniej — chciałam porozmawiać z tobą o panu Rohowie, ale nie przy twoim ojcu.
— Tak, babciu?
— Wiesz, że nie podoba mi się pomysł tego małżeństwa.
— Babciu, ale pan Rohow przecież mi się nie oświadczył i nie zrobił niczego, co mogłoby wskazywać na takie zamiary.
— Pokaż mi się tu, dziecko. — Sobierajska pogładziła ją po policzku. — A chciałabyś, żeby się oświadczył?
Marianna nie odpowiedziała.
— Oczywiście pan Rohow jest dobrze wychowanym młodzieńcem, ale, na litość boską, jest Rosjaninem. Czy ty wiesz, jakie skutki miałoby to małżeństwo? Jak wielu naszych sąsiadów i przyjaciół odwróciłoby się od nas? Już teraz wielu obmawia twego ojca za te interesy z nim…
— Przecież matka pana Rohowa była Polką. Dlatego też przyjechał dziś z hrabiną Kłosowską.
— Masz ledwie dwadzieścia jeden lat. Za młoda jesteś, by to zrozumieć. Ojciec jego był Rosjaninem i syn jest nim także. To, że mówi w naszym języku i kupił kawałek ziemi, nie czyni go Polakiem.
Marianna nie chciała odpowiadać. Wiedziała o kłótniach ojca i babki, ale stawać im na drodze nie zamierzała. Ojciec hołdował zasadzie, że panna sama powinna decydować o swoim zamążpójściu. Babka wręcz odwrotnie — uznawała, że młode kobiety nie mają wystarczająco dużo rozsądku, by mądrze wybrać. Ceniła związki kuzynostwa i powtarzała, że zgodność krwi i wychowania są podstawami dobrego małżeństwa.
Dziewczyna ujęła babkę pod rękę i powoli skierowały się w stronę dworu.
— Dobrze zatem. Dziś już nie będziemy o tym rozmawiać. Elżbieta kazała podać kolację. Zjedzmy i odpocznijmy. To był długi dzień.
Marianna nie była głodna. Nie była też zmęczona, ale nie chciała, by o cokolwiek ją pytano, więc wymówiła się bólem głowy, ucałowała babkę w policzek i poszła prosto do swojej sypialni.
Helena nie spała. Z różańcem w ręku klęczała przed obrazem Najświętszej Panienki. Marianna cicho podeszła do umywalni, zdjęła suknię. Chłodna woda zupełnie wybiła ją ze snu. Czerwcowe wieczory były długie i jasne. Usiadła więc pod oknem i wyjęła tomik poezji. Czytała, aż szarówka zasnuła strony, tak że żadna litera nie była wyraźna. Oparła się o parapet. Przyjemny chłód musnął jej twarz.
— Chcesz się przeziębić? — mruknęła Helena, naciągając kołdrę. Zdążyła już skończyć modlitwę i się położyć.
— Już zaraz przymknę, tylko odetchnę…
Księżyc w pełni wychodził zza chmur. Świerszcze dawały letni koncert w amfiteatrze gęstego winobluszczu. Pod dębem niedaleko okna słychać było szelest. Po chwili Marianna zobaczyła, jak ktoś biegnie przez ogród i przeskakuje mur. Wiedziała, że to Witek. Musiał czekać na nią w ogrodzie, ale przyszła babcia i bał się pokazać.
— Ciekawe, czy wszystko słyszał… — szepnęła.
— Mówiłaś coś? Śpij wreszcie. — Helena przekręciła się na bok.
— Helenko, dobrze się już czujesz?
Nie odpowiedziała. Marianna westchnęła głęboko, oparła się o parapet i dalej wpatrywała w srebrnogranatowe plamy ogrodu.
— Co myślisz o panu Rohowie? — zapytała. — Uważasz, że jest przystojny?
Wracała myślami do dzisiejszej wizyty.
— Tak. Jest przystojny.
Głos siostry był przygłuszony, bo wciąż nie zsuwała kołdry.
— Sądzisz, że myśli o mnie? Wydaje się taki poważny.
— Nie wiem, czy myśli. — Helena odsunęła wreszcie kołdrę. — Dowiesz się wkrótce, jeśli poprosi papę o twoją rękę. A teraz kładź się spać.
— Heleno — zaczęła Marianna prawie szeptem, najdelikatniej, jak potrafiła — jak to jest kogoś kochać?
Zapanowała cisza, ale dziewczyna wiedziała, że usłyszy odpowiedź. Czekała cierpliwie i cicho, ledwie oddychając, by nie spłoszyć uczuć, które Helena tak rzadko ujawniała.
— To jak znaleźć część siebie. — Usłyszała w końcu. Jakby Bóg rozdzielił jedną duszę i stworzył z niej dwoje ludzi. I później już nie potrafisz żyć sama, bo już zawsze będziesz czuła, że jesteś niepełna. Śpij.
Marianna nie mogła spać. Gdy tylko zamykała oczy, miała przed sobą pana Rohowa, jego ciemne włosy i zastygłe nieruchomo usta. Zasypiała i budziła się na zmianę, w krótkich momentach snu widząc siebie i jego w kościele albo, co gorsza, w czarnym landauerze zmierzającym do Moskwy.
Kilka razy, gdy sen znikał, podchodziła do okna. Księżyc za każdym razem był dalej i dalej. Obchodził dom dokoła jak nocny stróż. W końcu zaczęło świtać — spokojna noc usłużnie ustąpiła miejsca krzykliwemu dniu, a nienachalne jeszcze światło powoli oblewało korony drzew.
Książkę Trzy zimy kupicie w popularnych księgarniach internetowych: