To jest porwanie! Fragment książki „Czas Wagi" Aleksandra Sowy

Data: 2020-04-28 13:45:54 | Ten artykuł przeczytasz w 17 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

W połowie 1997 roku na warszawskiej Pradze zostaje porwana córka milionera. Jest torturowana, gwałcona i trzymana w nieludzkich warunkach. Ojciec powiadamia policję, wynajmuje znanego detektywa i robi wszystko, aby uwolnić córkę. Po przekazaniu okupu Sara jednak nie wraca. Kiedy zrozpaczona rodzina informuje dziennikarzy, wybucha skandal. Pod presją mediów w ministerstwie zapadają pospieszne decyzje. Emil Stompor zostaje zmuszony do udziału w sprawie.

Rozpoczyna się gra, w której stawką jest nie tylko życie uprowadzonej, ale także wygrana w nadchodzących wyborach i interes wielu ludzi...

Obrazek w treści To jest porwanie! Fragment książki „Czas Wagi" Aleksandra Sowy [jpg]

„Czas Wagi" Aleksandra Sowy to bardzo sprawnie napisana powieść kryminalna, znakomicie oddająca atmosferę i charakter schyłku lat dziewięćdziesiątych w Polsce.

- recenzja książki „Czas Wagi"

Tę brutalną, prawdziwą do bólu i osadzoną w realiach historię opowiada w powieści Czas Wagi Aleksander Sowa – czynny policjant, a zarazem autor Gwiazd Oriona – „Kryminału Roku 2019” wg serwisu Granice.pl Do lektury zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Czas Wagi. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

3

W niedzielę, o świcie przed klubem Las Vegas było cicho i zimno od wilgoci w powietrzu. Wpatrzony w wizjer aparatu młodszy aspirant Bieńkowski w odblaskowej kamizelce z napisem „Policja. Technik Kryminalistyki” na plecach pomyślał, że jak na czerwcowy poranek pogoda ich nie rozpieszczała.

— Widziałeś? — zwrócił się do kolegi. — Skalski się tak nigdy nie zachowywał.

— Może na kacu jest?

— Raczej ma sraczkę.

— Tylko z czego? Zachowuje się, jakby tu zastrzelili prezydenta.

— Nawet mi nic nie mów. Miałem mieć wolną niedzielę. A wiesz, co powiedział na kamerę? — Bieńkowski wskazał budynek na rogu. — Tym zajmie się Hubicz. W poniedziałek, bo teraz bank nieczynny.

— W poniedziałek? A my mamy teraz robić papiery i szukać łuski?

— No, jakby to coś miało dać. Przecież jest szósta. Trzydzieści godzin po zdarzeniu. Nawet jak coś tutaj było, to jest już dawno zatarte. Nic nie znajdziemy. Więc na chuj nas tutaj ściągał! Nie można było tego jutro załatwić? — Bieńkowski patrzył, jak przewodnik psa usiłuje skłonić zwierzę do podjęcia tropu. — Z psiarkiem też. Pytam się: na chuj ściągasz psa, jak ślad osmologiczny utrzymuje się kilka godzin, a to było wczoraj w nocy i do tego padało?

— I co odpowiedział?

— Żebym się zajął robotą!

— Skurwysyn. — Drugi policjant wzruszył ramionami i wrócił do protokołu.

— Tak samo z krwią. Mamy szukać plam na chodniku. No debilem trzeba być, żeby coś takiego powiedzieć. Żeby po ponad dobie i to po deszczu takich śladów szukać!

— Debilem albo oficerem.

— Nie, nie, tu coś jest na rzeczy. Przecież Skalski się zna na robocie. Daję głowę, że nas niepotrzebnie ściągał — dodał z żalem Bieńkowski. — Rozumiem, jakby trup był, ale coś takiego? Jakieś sranie-porwanie, strzelanina, łuski? Kurwa, po trzydziestu godzinach?

— No i gdzie świadkowie?

— Do umorzenia pójdzie. Na niewykryte.

— Właśnie. Czyli to można było normalnie, w poniedziałek załatwić.

— Pali fajkę za fajką — zauważył znad szkicu Bieńkowski, patrząc na komisarza Mariana Skalskiego, który przez dyżurnego zerwał ich z łóżek do grupy dochodzeniowo-śledczej, niewiele powiedział, a teraz wygląda na przejętego tym, co tutaj miało się wydarzyć. — Jebany ubek.

— A niech spierdala. Dawno ich powinni spuścić w kiblu. Komuna się skończyła, a oni grzeją stołki, zamiast iść na emeryturę. Nie wiem, jak mogli takich pozytywnie zweryfikować.

— Normalnie. Tych, co mieli w bezpiece rok albo dwa, to pozwalniali. A betony się same wybrały — odpowiedział drugi policjant i spojrzał na nieoznakowanego poloneza.

Radiowóz zatrzymał się przy taśmie przegradzającej ulicę. Z samochodu wysiadł nadkomisarz Tadeusz Hubicz i szybkim krokiem podszedł do Skalskiego.

— O! Jest drugi komuch — rzucił Bieńkowski, po czym wrócił do szkicu.

Skalski wskazał coś głową. Hubicz się nie odzywał. Technik odwrócił wzrok, włożył aparat oraz przymiary liniowe do walizki.

4

Jest wtorek, osiemnasty dzień czerwca 1997 roku. Osiemdziesiąt trzy godziny po zniknięciu Sary. W domu Włodzimierza Wagniewskiego dzwoni telefon. Stojący w bibliotece zegar wybija dziewiątą trzydzieści. Dzwonek elektryzuje obu mężczyzn. Starszy spogląda na syna. Przez ostatnie godziny mocno posiwiał.

— Odbierz, tato.

Mężczyzna podnosi słuchawkę drżącymi dłońmi.

— Halo? Halo! — powtarza głośniej. — Jest tam ktoś? Odezwijcie się. Proszę.

Słyszy czyjś oddech. Coś zaczyna się dziać. Pojawiają się trzaski. Wagniewskiego nachodzi irracjonalna myśl, że w oddali słyszy ptaki.

— Błagam — dodaje szeptem.

Znów trzaski. Ojciec porwanej zaciska powieki. Sześćdziesięcioletnie serce wali niczym tłok potężnego silnika.

— Tatusiu! To jest porwanie! — Słyszy głos córki. Łzy cisną się do oczu ojca, serce ściska uczucie, którego nie sposób przełożyć na słowa. — Chcą okupu — dodaje Sara płaczliwie.

— Powiedz, nic ci nie jest?

— Nie informujcie policji.

— Coś ci zrobili? — pyta Wagniewski, ale w odpowiedzi słychać tylko trzask. — Halo? Halo? Sara! Kochanie, słyszysz mnie?

Ciche „pii, pii, pii” kończy połączenie. Mężczyzna z trudem łapie oddech. Wie jedno: słyszał zrozpaczony głos córki. Odkłada słuchawkę drżącą dłonią. Sara wciąż żyje! Na pewno. Musi żyć. Żyje na pewno! Myśli pędzą przez głowę zrozpaczonego człowieka. To najważniejsze. I wtedy milioner napotyka spojrzenie syna.

— Cośmy zrobili! — mówi niemal bezgłośnie.

— To ona, prawda?

— Boże drogi…

— Co powiedziała?

— Żebyśmy nie informowali policji.

— Zrobiliśmy dobrze, tato — odpowiada syn milionera. — Musieliśmy to zrobić.

Wczoraj złożyli zawiadomienie o zaginięciu. To on namówił ojca, by iść na policję. A jednak teraz ojciec jest blady, na jego czole perli się pot. Sekundę później osuwa się na podłogę.

5

Emil obrzuca włamywacza uważnym spojrzeniem i spluwa. Następnie, nie odrywając wzroku, wyjmuje srebrną zapalniczkę. Błękitnawy płomyk oświetla twarz policjanta. Tytoń skwierczy cichutko, a gliniarz wolno wypuszcza dym w stronę jaśniejącego nieba.

— Zaczynasz mnie wkurwiać — odzywa się złowieszczo.

— Nie moja wina.

— Niepotrzebnie utrudniasz. Przecież jak cię zawieziemy na Grenadierów i posiedzisz na twardych dechach, to i tak sobie przypomnisz — komunikuje spokojnie Emil, a włamywacz spogląda spode łba raz na niego, raz na Kosara i nie odpowiada. — Jak się nazywasz?

— Marek Marczak.

Na most przy Cytadeli wtacza się skład towarowy. Policjant, słysząc daleki stukot kół lokomotywy, myśli, że jest zmęczony.

— Mówią do mnie Mareczek.

— Mareczek, mówisz? Oj, Mareczek — odpowiada Emil, akcentując imię, i wydmuchuje dym w niebo. — Ty nas chyba robisz najzwyczajniej w chuja.

— Jak Boga kocham.

— Zamknij się, kurwa! — Chwyta zatrzymanego za bluzę. — Myślisz, że będziesz z nas wałów robił? Wydaje ci się, kurwa, że jesteś sprytny?

— Puszczaj!

— Pytałem, czy myślisz, że jesteś sprytny.

— Puszczaj!

— A teraz posłuchaj. Zawieziemy cię na Grenadierów. Nawet jak nie dostaniesz zarzutów, to i tak posiedzisz dwie doby, durniu jeden! — warczy, przypierając złodzieja do muru. — A jak wyjdziesz, to podjedziemy do Spartakusa.

Włamywacz nie odpowiada. O ile na początku, po chwili strachu podszytej adrenaliną, wszystko szło po myśli złodziejaszka, to teraz sytuacja zaczyna się komplikować.

— Wiesz, gdzie jest Spartakus, co?

Złodziej kiwa głową, chociaż zupełnie nie ma takiego zamiaru.

— To dobrze. — Emil rozluźnia chwyt. — Bo wyobraź sobie, że wejdziemy tam w czwartek. O szóstej wieczorem. A potem zaczniemy pytać o ciebie. Z blachami na szyjach.

— Wsadźcie je sobie w dupę. Tak dla odmiany, zamiast kutasów.

— I sprzedamy temat, że się przed nami rozprułeś. I konfident jesteś. Na psiarnię chodzisz i się pucujesz.

— Jak cwel zwykły — dodaje Kosar. — I wafel.

— Parówa i ciota. I co ty na to?

Włamywacz jest zaskoczony, stara się jednak nie dać tego po sobie poznać. Nie przypuszczał, że ten niepozorny gliniarz jest tak dobrze zorientowany w praskim półświatku. Gliniarz wie o siłowni. Wie, że ważniejsi na mieście przychodzą tam o szóstej w czwartek.

— To jak będzie?

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Myślisz, Mareczek — Emil podkreśla imię — że nie wiem, komu się możesz opłacać?

— Nie opłacam się nikomu.

— Przyznaję, że nawet to nieźle wykombinowałeś. Gratuluję kreatywności. Do tej pory ci tylko nie wierzyłem, teraz mnie już rozśmieszasz. Co ty pierdolisz? Mam uwierzyć, że się bujasz po Pradze z wytrychem w kielni na legalu?

— Może działa po cichu? — podrzuca Kosar.

— Działał. Do dzisiaj, bo jutro się wszyscy dowiedzą, że robił ich w chuja.

— Mówiłem…

— Zamknij się, kurwa! Miałeś szansę! Dałem ci ją, jak człowiekowi, chociaż widzę, że jesteś gnojkiem. Nie chcesz, jak ulica mówi, po ludzku, trudno — dodaje Emil ciszej. — Twój wybór. Polecę z tobą paragrafami. Zawijamy śmiecia. Trzeba napisać papiery. I legendę ułożyć.

— Nazywam się Marek Wroński.

— Wroński? — Emil patrzy na Kosara, kiwa głową, po czym przydeptuje papierosa. Niebo jaśnieje z każdą minutą. — Marek Wroński?

— No, chciałeś wiedzieć, to powiedziałem. Czego chcesz więcej, psie?

— Psie?

— Panie władzo.

— Nie, nie — odpowiada Emil. — To już psem wolę zostać.

— Puścisz mnie teraz?

Emil wskazuje Kosarowi kajdanki. Ten podchodzi do Wrońskiego z kluczykiem. Wroński unosi podbródek i się uśmiecha. Wie, że granie na czas i udawanie idioty przed tym cholernym gliniarzem nie ma sensu. To musi być ten, o którym się opowiada przy piwie w podwórkach.

— Cieszę się, że poszedłeś po rozum do głowy, Wrona — dodaje Kosar.

— Kosar, było tak: zauważyliśmy mężczyznę wychodzącego z kiosku.

— Nie reagował na wezwania i okrzyki „Stój, policja”?

— Przeciwnie. Zareagował, ale ucieczką.

— No tak. Potwierdzam. Wznosiliśmy głośne okrzyki „Stój, policja” kilka razy — uściśla Kosar. — I ja też krzyczałem.

— Tak. Zawsze krzyczysz.

— Co dalej?

— Normalnie. Podjąłem pościg. Widziałeś, prawda? — Widziałem wszystko. Widząc, jak ścigasz uciekiniera — mówi Kosar — starałem się odciąć draniowi drogę ucieczki radiowozem.

— Brzmi dobrze. Dogoniłem zbiega, wylegitymowałem się imieniem, nazwiskiem, stopniem oraz głośnym okrzykiem „Policja!”. I wezwałem do zachowania zgodnego z prawem.

— Tak, ale nie reagował.

— Reagował. Chciał tym oto narzędziem mnie uderzyć. — Emil wskazuje wytrych.

— W głowę.

— W oko. Dlatego się musiałem zasłonić. Widziałeś, prawda?

— Wszystko. Chciał cię uderzyć w oko z zamiarem pozbawienia życia lub zdrowia. Krzyknął: „Zabiję cię”. Słyszałem dokładnie. Uszy mam zdrowe — mówi Kosar, mrugając do Wrony. — Tak samo jak oczy. Według mnie, wysoki sądzie, chciał zabić sierżanta Stompora tym oto przedmiotem. — Kosar wskazuje wytrych. — Niebezpiecznym narzędziem znaczy. A to stanowi przestępstwo z artykułu dwieście trzydzieści trzy Kodeksu karnego.

— Ej! Co wy kombinujecie?

— Milcz!

— No, Emil ma rację. Lepiej słuchaj. Może ci się to przydać. Bo kto, używając niebezpiecznego przedmiotu, dopuszcza się czynnej napaści na funkcjonariusza publicznego w związku z pełnieniem obowiązków służbowych, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat dziesięciu.

— Nie dostaniesz za włamanie, Wrona. I nie zrobimy ci syfu na dzielnicy, ale chciałeś obrobić kiosk uczciwego człowieka, więc ujebiemy cię za czynną napaść — mówi Emil tak, jakby napaść miała miejsce. — I posiedzisz do sprawy. A jak trafimy na dobrego proroka, to ci doklei usiłowanie zabójstwa.

— A za to jest dożywocie — dodaje uprzejmie Kosar.

— Chyba was pojebało!

— No właśnie nie bardzo — odpowiada Emil.

— Wezmę papugę, to mnie wybroni.

— Uhm. Jak chuj. A kasę ci dadzą ziomki z siłowni? A nawet jak papuga z urzędu cię jakimś cudem wybroni, to i tak posiedzisz na Służewcu, Mokotowie albo Grochowie. A że ładniutki jesteś, będziesz cwelem dla pawilonu zwyroli i zwykłych pedałów. Wreszcie spełnisz fantazje o kutasach w dupie.

— Spierdalaj.

— Po sprawie dostaniesz zawiasy. Chyba że pech albo felerna papuga… No, to wtedy pokoik w Białołęce na jakiś rok albo dwa masz pewny. I kutasów ci już nie zabraknie. Jako cwel będziesz mógł dawać audiencję na tronie. — Policjant przesuwa językiem po wnętrzu policzka, sugerując stosunek oralny.

— Nikt wam nie uwierzy.

— Wypuszczą cię za jakieś osiem, może dziesięć miesięcy. Odbyt ci zszyją i zostanie tylko syndrom stresu pourazowego. No, i trochę plemników na podniebieniu.

— Co on pierdoli?

— Pracował na Grochowie — kłamie Kosar, wzruszając ramionami. — Jako wychowek. Już taki jest. To psycholog, nie przejmuj się. Wiesz, jacy oni są.

— Nie macie świadków.

— Ale jest nas dwóch — zauważa Kosar. — A ty jeden. I jest wytrych.

— Nikogo nie uderzyłem.

— Kara za usiłowanie jest wymierzana w granicach zagrożenia przewidzianego dla danego przestępstwa wyjaśnia jednym tchem Emil. — Czyli od roku do lat dziesięciu. Łapiesz już, bystrzaku?

— Co wy sobie, kurwa, myślicie!

— Nie podnoś głosu — ostrzega Emil. — Bo ręka mnie świerzbi.

— Będziecie mnie straszyć? Szantażować? Do reszty was popierdoliło? Za sąd będziecie robić, za prokuratora, psy jebane?

Emil uderza Wrońskiego dłonią w policzek. Głowa włamywacza odbija się od ściany. Ułamek sekundy później do policzka Wrońskiego przykleja się druga dłoń policjanta.

— Nie możecie tak.

— Nie? — Emil poprawia raz jeszcze.

— Prawo nie zezwala. Nie możesz mnie bić!

— A ty możesz kioski opierdalać? — Emil wymierza czwarty policzek, ale Wrona jest szybszy i się uchyla. Możesz opierdolić człowieka, co uczciwie od świtu do zmierzchu zapierdala, żeby wyżywić rodzinę? Na to ci prawo pozwala? Nierobie jebany!

— Nie jesteś jakimś pieprzonym szeryfem, kurwa!

— Mogę przyjebać ci tyle razy, ile uznam, że cię to czegoś nauczy. Tak żebyś mnie zapamiętał, gnojku — cedzi Emil przez zęby, po czym wymierza włamywaczowi cios w brzuch, uderza raz jeszcze i kończy prostym w szczękę, po którym bandyta traci przytomność i pada.

Kosar dyskretnie się rozgląda, czy nie są obserwowani. Wrona tymczasem odzyskuje przytomność.

— Kiedy pan Wroński chciał cię uderzyć, musiałeś się zasłonić. I on wtedy nieszczęśliwie się nadział na twój łokieć… — Kosar urywa, wskazując niedbałym ruchem rozciętą wargę mężczyzny.

— Co potem?

— To zależy. — Kosar kręci głową. — Od niego.

— Wrona? Mam propozycję. Zagramy w grę. Nie zrobimy ci znieważenia, czynnej napaści, usiłowania zabójstwa, ciężkiego uszkodzenia ciała, a nawet zniszczenia mienia. Nie będziesz miał syfu na dzielni.

— Mówisz poważnie?

— Wpierdol częściowo załatwia sprawę. Co ty na to?

— Uderzyłem się o twój łokieć. — Wroński podnosi się z ziemi i wyciera rękawem rozciętą wargę. Spogląda na krew i nabiera powietrza. Patrzy roziskrzonym wzrokiem to na Emila, to na Kosarewicza. Wreszcie kiwa głową. Może być?

— No, a dalej? — pyta zachęcająco Emil. — Ciekawie zacząłeś.

— Pobiegłem.

— Gdzie?

— W nieznanym kierunku.

— No nie wiem, nie wiem, coś mi tu nie pasuje.

— Ale tak było! Naprawdę! — dodaje skwapliwie Wrona, po czym spogląda na obu gliniarzy i się uśmiecha, aż widzą świeżą krew na jego zębach. A potem kolejny raz ociera rękawem posokę z ust. Pociąga nosem i krzywi się z bólu. Widać, że ciosy w korpus zrobiły na nim spore wrażenie. — Tak było.

— Z tym że nie do końca.

— Czemu?

— Bo kilka dni później jakiś gówniarz przyniesie do kiosku pieniążek w kopercie na zamek. Wystarczy też na ślusarza. No, Wrona? Co ty na to? Chyba że wolisz inaczej?

— Nie.

— Tak myślałem. Tylko pamiętaj: sprawdzę. A jak mnie zrobisz w chuja, to cię znajdę i wtedy nie będzie już nigdy żadnego układu, jasne?

Spoglądają na włamywacza. Wroński stoi obity, przegrany i zdziwiony, ale po chwili uśmiecha się, bo żaden policjant go tak nie potraktował. Zakłada kaptur, spluwa krwią, odwraca się i znika w porannej mgle.

Książkę Czas Wagi kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Czas Wagi
Aleksander Sowa1
Okładka książki - Czas Wagi

W połowie 1997 roku na warszawskiej Pradze zostaje porwana córka milionera. Jest torturowana, gwałcona i trzymana w nieludzkich warunkach. Ojciec...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje