Bożydarowi, wychowanemu przez despotyczną babkę, skrajną dewotkę, od najmłodszych lat wpajano, że cielesne przyjemności są największym grzechem, a pewność siebie jest tożsama z pychą. Nic dziwnego, że młody mężczyzna stroni od silnych kobiet, irracjonalnie lęka się wpływu Boga na swoje życie, a wszystkie jego związki z płcią przeciwną kończą się katastrofą. W nieporadny sposób odkrywając swoją seksualność, Bożydar szuka jednocześnie zrozumienia i odrobiny ciepła.
Testament lubieżnika to fascynująca podróż po meandrach męskiej duszy, historia gwałtownych upadków i powolnego podnoszenia się. Śmiech przeplata się tutaj z rozpaczą, miłość z nienawiścią, a wszystko okraszone zostało sporą dawką erotyzmu.
Do lektury Testamentu lubieżnika zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki:
W ten weekend w prawie pustym internacie zostało kilkanaście osób, w tym osoby dramatu. Na stołówce nigdy nie wychodziło, więc poczekałem, aż wyjdzie. Ona. Ze stołówki.
– Cześć, mało nas – zagaiłem.
– Jak zawsze w sobotę. – Ta jej przytomność zaczęła mnie wkurzać.
– Masz rację. Może, no… może wpadniesz do mnie dzisiaj…
Autentycznie zaskoczona, świdrowała mnie chwilę swoimi malutkimi oczami. Miałem wrażenie, że za każdym jej spojrzeniem podąża laser, jak w celowniku optycznym snajpera. Tam, gdzie padł jej wzrok, czerwona kropa wypalała bolesną dziurę. Smagany w ten sposób, oglądałem bacznie wszystkie kąty przy podłodze, szukając ratunku. Wreszcie się poddałem – przyjąłem jej spojrzenie. Prawdopodobnie właśnie tego oczekiwała, bo od razu uśmiechnęła się nieznacznie, po czym spąsowiała, opuściła głowę i wyszeptała:
– Dobrze.
I nagle wszystko się odwróciło – teraz ja szukałem jej oczu, które umykały przed moimi jak przed bólem. Stała zgarbiona, jakby czekała na wykonanie wyroku śmierci przez ścięcie, tylko kat pierdoła nie może rozsupłać krępującego go węzła wątpliwości moralnych.
Z każdą sekundą, trwającą teraz godzinę, nabierałem przekonania, że nie powiedziałem czegoś istotnego, czegoś, na co ona ewidentnie czekała. Po kolejnej minucie kompromitującej ciszy wyraziłem nieszczery żal, że nigdy nie pogadaliśmy dłużej, tylko parę słów, a przecież mijamy się codziennie na stołówce i korytarzach szkolnych. Bełkotliwie dodałem kilka słów o tym, jak trudno w tej dżungli zaprzyjaźnić się z kimś wartościowym, i… słuchając sam siebie, zamarłem.
– Ale połamane – wydukałem głównie po to, by wypuścić powietrze z płuc, bo na dłuższą chwilę zapomniałem, że tlen nie tylko się wciąga.
– Co? – Nie wiadomo: nie dosłyszała albo nie zrozumiała.
– Płytki – wyjaśniłem, ciesząc się z dialogu zawiązanego po żenująco długim milczeniu.
– Jakie płytki?
Dialogu jednak nie było.
– Na podłodze. – Wskazałem palcem i dla wzmocnienia porozumienia wepchnąłem papciem odłamany kawałek płytki na swoje miejsce.
– Aha.
Jak na złość nie było w tym miejscu więcej oderwanych skrawków PCV. Dziur było sporo, ale ktoś złośliwie posprzątał odłamane fragmenty. Nie było jak kontynuować frapującego tematu, nie było gdzie wtykać papci ani czym zająć kończyn.
– To pewnie ja już pójdę – zaproponowałem bardzo niepewnie po kolejnej chwili nieznośnego milczenia.
– Okej. – Stała jak zaczarowana.
– No to tego… przyjdziesz?
– Przecież powiedziałam. – Uśmiechnęła się do podłogi.
– To na razie – pożegnałem się i stałem dalej jak słup.
– Tylko nie wiem gdzie – wydukała, uśmiechając się życzliwie.
– Ale ze mnie kretyn! Dwieście osiem. Pokój dwieście osiem. Przecież skąd miałaś… – Przeczytałem jej uśmiech, by przekonać się, że nie było w nim ani krztyny politowania, na jakie zasłużyłem.
– Jak jeszcze dodasz, o której godzinie, to może nam się udać. – Zachichotała i skryła głowę w ramionach.
– Za kwadrans może być? Będę gotowy! To znaczy, wiesz… – Chciałem być konkretny, ale wyszło głupio.
– Dobrze – rzuciła zdawkowo i szybko odeszła, zgarbiona tak mocno, że wydawało mi się, iż drogę pokonywała na pamięć, bo przecież nie widziała niczego poza swoimi stopami. Nie, stóp też nie mogła widzieć. Pokaźny biust sterczał na przeszkodzie.
Odprowadzając ją wzrokiem, uświadomiłem sobie, że nigdy dotąd nie spostrzegłem godnych uwagi atrybutów przyszłej kochanki. Dopiero teraz oceniłem, by natychmiast to docenić, że jej zdarte i poplamione dżinsy skrywają bardzo kształtną… obietnicę. Kiedy imaginacja wyświetliła mi wszystkie te niemal rubensowskie kształty bez zbędnych tekstyliów, poczułem uderzenie gorąca i zakręciło mi się w głowie. Czym prędzej pobiegłem na górę przygotować pokój.
I siebie.
Siedziałem na łóżku i gapiłem się w ściany, gdyż nie udało mi się wpaść na to, czym właściwie powinno być owo przygotowanie. Jedno spojrzenie na krucyfiks imienia matki-wichrzycielki odebrało mi resztki śmiałości. Wydało mi się, że obojętne dotąd oblicze Chrystusa nabrało surowego wyrazu. Prawdopodobnie Pan Bóg przejrzał moje rozpustne zamiary. Być może półbabka przekonała Go, by strzegł mnie przed lubieżnością pod każdą postacią. Skruszony, zbliżyłem się do krzyża, wykonałem coś, co przy odrobinie życzliwości można by określić jako nieśmiały ukłon, wydukałem: „bardzo przepraszam, bardzo przepraszam, ale tak będzie lepiej”, po czym z zamkniętymi oczami zdjąłem krucyfiks ze ściany i włożyłem po omacku pod materac sąsiedniego łóżka. Natychmiast odczułem ogromną ulgę.
Piętnaście minut minęło jak z bata strzelił. Cichutkie pukanie wprowadziło mnie na powrót w stan paniki. Zamiast wydusić z siebie jakiekolwiek zaproszenie, skostniałem, wpatrzony w drzwi, jakbym spodziewał się ujrzeć tam potwora. Kucharska delikatnie uchyliła drzwi, sprawdziła, czy jestem sam, po czym bezszelestnie wsunęła się do środka. Wyjrzała jeszcze na korytarz i odetchnęła z ulgą – nikt nie był świadkiem jej wizyty. Wreszcie zamknęła drzwi i przekręciła dwukrotnie klucz w zamku. Po minutce bezruchu zrozumiałem, że to, czego dokonała na wstępie, wyczerpuje jej aktywność, reszta należy do mnie.
– Te głupie preteksty… – zaproponowałem temat rozmowy, wstając z łóżka.
– Co głupie?
– Preteksty.
Uważnie rozejrzała się po pokoju, nie mam pojęcia, w jakim celu. Spróbowałem inaczej.
– No bo właściwie dawno mi się podobałaś, tylko że tak jakoś nie było okazji…
Nawet głuchy by usłyszał, że zabrzmiało to tyleż niewiarygodnie, co wstrętnie. Spiekłem raka i… nie zdążyłem wydukać nic ponadto. Kucharska leżała już na moim łóżku, uśmiechając się tajemniczo. Za ścianą ktoś włączył radio, Krzysztof Krawczyk śpiewał „Parostatkiem w piękny rejs".
Przysiadłem obok dziewczyny. Chciałem powiedzieć coś, co pozwoliłoby zatrzeć niedobre wrażenie, ale nie zdążyłem. Jednym zamachem zagarnęła mnie na siebie. Posłusznie leżąc w bezruchu, zorientowałem się, że niedoszła kochanka oddycha coraz trudniej, ale czy to z podniecenia, czy z innego powodu – kto to mógł wiedzieć! Gdy wykonała gest poparty głębokim zaczerpnięciem powietrza, jakby zamierzała wyswobodzić się z gruzowiska, po dżentelmeńsku ustąpiłem pola. Powiedziała, żebym nie leżał na niej, tylko obok, bo jej ciężko, po czym pokazała pełny uśmiech. Odtąd postanowiłem nie robić nic, co mogłoby sprowokować ją do pełnych uśmiechów.
Głównym dostarczycielem wiedzy, jak rozpocząć grę wstępną, były filmy. Ściślej – kilka scen miłosnych, które zdążyłem dotąd obejrzeć. Pierwszą pamiętałem jeszcze z domu. Mieliśmy jedną izbę mieszkalną, więc spałem w pomieszczeniu, gdzie półbabka wieczorami chłonęła telewizyjne obrazy, nie szczędząc komentarza. „Lubieżność!” – wysyczała nienawistnie do telewizora w pewien zimowy wieczór. Odruchowo podskoczyłem na łóżku i wyciągnąłem ręce na pierzynę. Znów zapomniałem, że ręce zawsze mają leżeć wzdłuż ciała na pierzynie. Nawet jeśli w tej trumiennej pozycji nie da się zasnąć. Zwróciłem głowę w stronę ekranu, czego nie wolno mi było robić. Zanim wybiła mi z dupy oglądanie telewizji po dobranocce, zobaczyłem, jak facet pieścił kobietę, muskając jej uszy językiem. Podobne zachowanie widziałem na innym filmie już w świetlicy internackiej – mężczyzna całował kochankę w okolicach uszu, w wyniku czego aktorka była bliska ekstazy. Dlatego uznałem, że jeśli już na początku doprowadzę Kucharską do ekstazy, to dalej będzie tylko łatwiej i na pewno jej nie spłoszę.
Odsunąłem tłuste strąki włosów kochanki i zbliżyłem usta do celu. Kucharska nadstawiła ucho w taki sposób, jakby spodziewała się, że chcę jej coś wyszeptać.
Do diabła, nie chciałem nic gadać! Chciałem natychmiast zafundować jej ekstazę!
Kolejne sekundy krępującego bezruchu w końcu przyniosły rozwiązanie. Dziewczyna już nie nadstawiała ucha, rozluźniła się i westchnęła jakoś dziwacznie. Z niezrozumiałych przyczyn odebrałem te sygnały jako aprobatę dla moich zamiarów.
Ucho miało słonawy i tłusty smak, do tego włosy Kucharskiej pachniały zwiędłą cebulą, więc wykonując pierwsze w życiu profesjonalne czynności seksualne, krzywiłem się lekko z obrzydzenia. Kucharska wydawała się zaskoczona moimi pieszczotami, jakby nie rozumiała, dokąd zmierzają. Nagle odsunęła raptownie głowę, by z odpowiedniej perspektywy spojrzeć na mnie pytająco. Minęło parę sekund, zanim uświadomiłem sobie, że gębę mam wykrzywioną cierpieniem. W tej sytuacji zadała jedynie słuszne pytanie:
– Co ci jest?
– Nic.
– Na pewno?
– Tak.
– A co robisz?
– No, całuję – bełkotałem niewyraźnie, gdyż od tego zapachu zwiędłej cebuli dostałem ślinotoku.
– Co?
– Ucho.
– Co: ucho?
– Całuję.
– Po co?
– Dla ekstazy.
– Dla co?
– Żeby miło było… czy tam coś…
– Aha.
Dopiero po dłuższej chwili zamknęła oczy i w bezruchu, wyraźnie spięta, oczekiwała na dalszy ciąg zdarzeń. Cholera, rzeczywiście łatwo ją spłoszyć, pomyślałem refleksyjnie. Dalej wywnioskowałem przytomnie, że ekstaza doznana w wyniku lizania uszu nie jest tą częścią seksu, którą Kucharska ceni najbardziej. Albo ma niewrażliwe uszy. Trzeba było próbować inaczej.
Pochyliłem się i pocałowałem ją, a ściślej mówiąc, przyłożyłem usta do jej ust. Nic niepokojącego się nie wydarzyło, za to pozycja była wyborna – teraz kochanka nie mogła patrzeć, gdzie wędrują moje ręce. Dlatego po zaledwie kilku minutkach wahania zdobyłem się na brawurę – nie przerywając „pocałunku”, położyłem dłoń na jej piersi!
Zza ściany dochodziło „Nie spoczniemy, nim dojdziemy" Czerwonych Gitar.
Apetyt rośnie w miarę braku sprzeciwu. Następne planowane danie – pierś obnażona! Jak na złość, składniki nie były gotowe – bluzka kończyła się gdzieś hen, w mocno opiętych dżinsach. Istniała jeszcze opcja dotarcia do celu przez dekolt – ale eksperymentować z potrawą już podczas debiutu? Złapałem lekko bluzkę i pociągnąłem. Nie zyskałem nawet centymetra nadziei. Za drugą i kolejną próbą podobnie. Zniecierpliwiony oporem wrednej materii, następne podejście wykonałem z nerwem, w efekcie czego Kucharska syknęła, zerwała się panicznie i zasłoniła brzuch ramionami, jakby broniła się przed napastnikiem, który preferuje atak na korpus. Po krótkiej analizie zorientowałem się, że oprócz bluzki złapałem również jej skórę i porządnie uszczypnąłem. Szybko mruknąłem coś, co miało znaczyć: „wypadek przy pracy, przepraszam”, i czym prędzej znów wpiłem się w jej usta w nadziei, że kochanka przestanie śledzić moje poczynania. Wstydziłem się jej wzroku gdyby patrzyła, bałbym się posuwać naprzód. A przecież tak dobrze mi szło.
Złączeni ustami, badaliśmy się wzajem szeroko otwartymi oczami, co powodowało, że oboje wykonywaliśmy potwornego zeza. Jednak nawet z tak ciasnej i pozbawionej ostrości perspektywy zanotowałem, że Kucharska była coraz bardziej zdeprymowana moimi poczynaniami i przejawiała skłonności do rejterady. „Nie spłosz jej” – brzmiało mi w uszach. Krok od celu nie wolno było wszystkiego spaprać. Śmiało uwolniłem koniec bluzki, wtargnąłem pod nią dłonią i powoli, ostrożnie, ale konsekwentnie zmierzałem w stronę biustu, jednocześnie kontrolując, jak partnerka przyjmuje moje poczynania. Oczy z wysiłku zaczęły mi łzawić – uporczywe wpatrywanie się w obiekt z odległości pięciu centymetrów to katusze. Gdy pierwsza łza mozołu spadła na policzek Kucharskiej, dziewczyna zaniepokoiła się.
– Płaczesz? – wysepleniła kącikiem ust, gdyż miażdżyłem jej usta swoimi.
– Nii…
– Coś cię boli?
– Skąd, wszystko dobrze – wymruczałem zaprzeczenie, na poparcie którego kręciłem głową, jednak na tyle uważnie, by ani na moment nie przerwać pocałunku.
Dziwny jest ten świat – wydarł się Niemen za ścianą. Po kolejnych minutkach dotarłem do obfitej piersi, niestety uwięzionej w staniku. O stanikach wiedziałem co nieco, więc szybko sprawdziłem, czy nie ma zapięcia z przodu.
Nie było, cholera! A przecież mogłoby być! Skierowałem dłoń w okolice jej żeber i lekko pociągnąłem, dając czytelny sygnał, by przekręciła się na bok, ułatwiając dotarcie do zapięcia. Nie zrozumiała. Szarpnąłem jej bokiem raz jeszcze, odpowiednio mocniej, by uwrażliwić kochankę na mowę gestów. Odtąd wpatrywała się we mnie tak, jakbym znienacka zagadał po chińsku.
Panika przemknęła gdzieś w pobliżu, ale miejsca jeszcze nie zagrzała. Po chwili wahania Kucharska najzwyczajniej przerwała ten najdłuższy w świecie pocałunek, usiadła, odpięła i zdjęła stanik wraz z bluzką, cały czas świdrując mnie lękliwie. Czułem się onieśmielony… ale do czasu. Kiedy dostrzegłem odsłonięte detale, które wszakże na tak karłowate miano nie zasługiwały, zapomniałem o wstydzie, runąłem na dziewczynę i zatopiłem usta w jej sutkach. To dzikie zachowanie było pierwszym, które wyraźnie uspokoiło moją kochankę – wreszcie odprężona, położyła się jak poprzednio. Zachwycony postępami, kolejne minuty poświęciłem na figlowanie z cycuszkami i gdyby nie to, że były potwornie słone, nic nie burzyłoby uniesienia. Moje spore dłonie ledwo ogarniały dwie plastyczne, arcymiłe w dotyku wieże, które ochrzciłem „babeczkami”, gdyż przypominały mi babki z piasku, które we wczesnym dzieciństwie kształtowałem przy użyciu plastikowego wiaderka i stawiałem na murku okalającym piaskownicę. Nawet wiaderko miałem inne – karbowane, w kształcie stożka, bez płaskiego denka. Postawić dało się je tylko do góry nogami. Za to cycuszki z piasku wychodziły urocze. Nie mogły się jednak równać z tymi – te, odkształcone przez ucisk, natychmiast wracały do pierwotnego kształtu, podczas gdy piaskowe były zbyt eteryczne – ledwie tknięte, rozpadały się bezpowrotnie. Więc odkształcałem i ugniatałem, ugniatałem i odkształcałem wzdłuż, w poprzek, do środka i na zewnątrz!
Czy ja się aby nie rozpraszam, pomyślałem. Gdzie ta cholerna namiętność? Może jeszcze przyjdzie. Na filmach to zawsze wygląda, jakby kochankowie dostawali amoku. Tak się w siebie wpijają, że powinny się pojawić krew, rany szarpane albo co najmniej siniaki. Jest istotna różnica: oni tam z reguły nie debiutują. Zatem możliwe, że każdy mężczyzna w debiucie jest mniej dziki, gdyż przypomina sobie dzieciństwo… Trzeba było zapytać bardziej doświadczonych – rozważałem sobie z wolna, gdy nagle skrzyżowałem spojrzenia z Kucharską. Dziwnie na mnie patrzyła. Zdawała się być nie tyle spłoszona, co poważnie zatroskana. Pewnie jej także przyszły na myśl sceny z dzieciństwa, pomyślałem przytomnie.
Ułożyłem się tak, by widzieć cel, ani na moment nie wypuszczając piersi z ust. Milimetr po milimetrze pokonywałem dłonią odległość od piersi do celu, by po ledwie kwadransie położyć tam dłoń. Dziewczyna oddychała teraz jakoś wolniej, spokojnie i nie zerkała na moje poczynania, czyli wreszcie wszystko toczyło się według wymarzonego scenariusza.
Nie bez trudu odpiąłem guzik jej spodni, po czym rozsunąłem suwak; dżinsy ściśnięte dotąd do granic możliwości rozsunęły się chętnie, zapraszająco, ukazując czarne koronkowe majteczki, zbyt skąpe, by ukryć bogate owłosienie łonowe.
Z tobą chcę oglądać świat – śpiewał Wodecki za ścianą.
Znów krew uderzyła mi do głowy. Wprawdzie podczas nocnych wędrówek na czwarte piętro zdarzyło mi się osiągnąć podobny stopień poznawczy, ale po pierwsze – tam było ciemno, co wykluczało tak miłą każdemu facetowi analizę wizualną, a po drugie – wiadomo było, że nic więcej zdarzyć się nie może. Tu miało się zdarzyć więcej. Tu miało zdarzyć się wszystko!
Wsunąłem dłoń najgłębiej, jak pozwalały opięte spodnie. Było bardzo ciepło i bardzo mokro. Nie wiedzieć czemu, mój oddech zwariował, serce łomotało jak szalone, a ręce zaczęły drżeć. Należało czym prędzej zdjąć te przeklęte portki i zrobić to! Jak na złość za oknem zaczęło się ściemniać, i o ile najpierw było nawet sympatyczniej (nastrój), o tyle z każdą chwilą trudniej było sycić oczy odkrywanymi skarbami. Niechętnie wyjąłem dłoń, by zacząć ostatni etap przygotowań, jednocześnie rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu źródła nieznanego przykrego zapachu, który rozlał się po pokoju.
Zważywszy, jakich trudności nastręczał kolejny krok, wszystko dotąd było banalnie proste. Próby jednoczesnego trzymania ustami piersi i zsuwania z partnerki dżinsów spełzły na niczym. Stawało się jasne, że bez złapania ich oburącz przy jednoczesnym uniesieniu bioder tak pięknie rozpoczęty akt może nie zakończyć się upragnionym finałem.
Kolejne minuty korygowanej na bieżąco strategii dostarczyły rozwiązania: trzeba zostawić ten cholerny cycek w spokoju i zdjąć jej spodnie przy użyciu siły. Ryzykowne! Najlepiej, kiedy wszystko odbywa się mimochodem, niezauważalnie. A tu nagle wstać i ściągnąć? Szaleństwo! Może się spłoszyć! Ostrzegali! Z drugiej strony, dziewczyny podobno lubią trochę zwariowanych… Jakie to wszystko trudne…
Ta noc do innych jest niepodobna – zawodził smętnie Maanam w pokoju obok.
Puściłem zmaltretowanego cycka i poczułem, jak bardzo nabrzmiały mi usta. Miałem wrażenie, że wyglądam jak Murzyn Kunta Kinte ze słynnej wówczas telewizyjnej sagi o niewolnikach. Podjąłem próbę rozmasowania warg celem przywrócenia ich rozmiaru do typowego dla środkowych Europejczyków. Pierwszy raz od dłuższego czasu znajdowałem się dalej niż kilka centymetrów od ciała kochanki. Spojrzenie z dystansu napawało dumą i nadzieją, gdyby nie to miejsce utrapienia i spełnienia jednocześnie… Usta mogą poczekać. Zbliżyłem się do ostatniej przeszkody. Wszystko szło za wolno, z wyjątkiem zapadającego zmroku. Na dodatek spodnie zaklinowały się w połowie drogi. Wykrzesałem z siebie najwyższą odwagę, cichutko wstałem, podszedłem od strony jej nóg, złapałem te przeklęte dżinsy za nogawki i szarpnąłem.
– Co ty robisz? Która godzina? – zapytała nerwowo Kucharska, wyrwana ze snu.
– No, ściągam…
– Która godzina? – Spojrzała obojętnie na stan ściągania i zaczęła szukać wzrokiem zegarka.
Wielki budzik z fosforyzującymi cyferkami stał na szafce nocnej tuż obok łóżka. Kiedy go dostrzegła, zaczęła przecierać oczy, nie wiadomo, czy ze zdumienia, czy po prostu spędzając resztki snu.
– Wiesz, że niedługo kolacja? – wymamrotała.
– Nie, no co ty! – Nie uwierzyłem, dopóki nie spojrzałem na budzik.
Było piętnaście po szóstej. Do stałej, urzędowo narzuconej godziny rozpoczęcia kolacji w internackiej stołówce zostały trzy kwadranse. Zważywszy, że Kucharska wpełzła do mojego pokoju mniej więcej pół godziny po obiedzie, pierwszy prawdziwy akt seksualny w moim życiu trwał jak dotąd mniej więcej trzy godziny i piętnaście minut.
Mniej niż zerooooo – dochodziło z sąsiedniego pokoju. Wszystko szło tak dobrze, ale gdzie poszedł czas?! Wizja fiaska doprowadziła do natychmiastowej zmiany strategii. Szaleńczo rzuciłem się na dziewczynę, a ściślej na jej spodnie, które szarpałem zajadle. Można założyć bez ryzyka, że Kucharska przyjęła te zabiegi z aprobatą, bo w zwyczajnym odruchu pomocy bliźniemu uniosła nieznacznie biodra. Efekt zgodnych intencji zaskoczył nas oboje – portki wraz ze mną, szarpiącym, wylądowały na przeciwległej szafie. Zerwałem się na równe nogi i w ułamkach sekund doprowadziłem do tego, że partnerka nie miała na sobie nic prócz skarpet. Nawet gdyby zechciała zrezygnować z dalszej części tej uroczej randki, nie odważyłaby się – patrzyła na mnie i nie śmiała nawet drgnąć. Wreszcie byłem jak z tych filmów: dyszący niczym astmatyk przed wydaniem ostatniego tchu. Z oczami rozwartymi do granic możliwości pożerałem wzrokiem dobyte wreszcie skarby. Spłoszę czy nie spłoszę, już nie wypuszczę! Cholerne ciemności kryły to, co najciekawsze, dlatego maksymalnie zbliżyłem oczy do owej demonizowanej przez debiutantów „tajemnicy kobiecości”, która, jak się okazało, nie kryła żadnej szczególnie frapującej tajemnicy. Odsunąłem się na moment potrzebny do zrzucenia koszuli i spodni, po czym runąłem na dziewczynę. Dotyk nagich ciał wstrząsnął mną w sposób zupełnie mi nieznany, ale chciałem, aby nigdy się nie kończył. Przez szesnaście lat mojego życia nikt mnie nigdy nie przytulał – nie mogłem wiedzieć, jakie emocje może zrodzić ten prosty ludzki akt. Nie trzeba dodawać, że nikt nie przytulał mnie nago.
Wystarczyło, że położyłem dłoń na jej udzie, by zrobiła mi miejsce. Sprawdziłem dłonią, gdzie to jest. Było jeszcze bardziej ciepłe i jeszcze bardziej mokre. Do tego Kucharska zaczęła oddychać szybciej, jej piersi falowały w górę i w dół, palce dłoni wbiła w narzutę łóżka, wpatrywała się we mnie trochę jakby prosiła o litość, a może to wyraz jej podniecenia, skąd miałem wiedzieć! Nie zamierzałem już niczego analizować. Maryla Rodowicz za ścianą wzywała: „Niech żyje bal". Uniosłem się lekko, sięgnąłem w slipy… i stało się.
Penis napięty tego popołudnia i opadający na zmianę kilkadziesiąt razy nie podołał zadaniu – zamiast wyczekać, aż zrobi ze mnie mężczyznę, ledwo muśnięty eksplodował obficie i z wielką mocą. Pierwszy wystrzał wylądował na mojej brodzie, po czym ściekł na policzek dziewczyny, następne zatrzymały się na piersiach i brzuchu, sklejając nasze ciała. Ciała niedoszłych kochanków. Kucharska – choć, jak mniemam, bardziej doświadczona – nie była pewna, jak zinterpretować to, co zaszło.
– To już?… – zapytała lękliwie, wycierając twarz.
– Co? – wydukałem nieprzytomnie.
– To już… koniec?
– No co ty! – zaprotestowałem.
Półprzytomny, skojarzyłem, że przecież nie stało się to, co najważniejsze. Nie wszedłem w nią! Nie jestem mężczyzną! Czym prędzej skierowałem co trzeba w jedynie słusznym kierunku, ale wtedy przeklęta myśl prokreacyjna ogłosiła białe tango, porwała strach w tany do skocznego rytmu wystukiwanego przez kompromitację na małym bębenku. Zamarłem, błagając wyobraźnię o jakikolwiek ratunek. Ta szybko podrzuciła, że przecież można by wytrzeć penisa w narzutę i dopełnić aktu – wleźć TAM choćby na sekundę! Niestety do tańczących dołączył rozsądek, spuszczając kurtynę.
Zszedłem z partnerki, usiadłem na brzegu łóżka i zachciało mi się płakać. Ponurą ciszę wypełniały słowa utworu „Goodbye, my love, goodbye" Demisa Roussosa.
Książkę Testament lubieżnika kupicie w popularnych księgarniach internetowych: