Życie Łukasza Kostrzyńskiego, znanego jako Kosa, zmienia się w pewien upalny sierpniowy wieczór. Podczas grilla w nadwiślańskich zaroślach natyka się ON na istotę, której nie potrafi opisać, choć prowadząc życie typowego warszawskiego chuligana, widział już niejedno. Przyciśnięty do muru na przesłuchaniu, oznajmia policji, że zaatakował go smok.
Na praskim brzegu Wisły podczas porannego joggingu mężczyzna odkrywa zmasakrowane zwłoki młodej kobiety. Śledztwo zostaje przydzielone komisarzowi Norbertowi Zawickiemu, mającemu łatkę miłośnika spraw dziwnych. Policjant z każdym nowym tropem utwierdza się w przekonaniu, że ta zbrodnia faktycznie należy do osobliwych, podejrzewa nawet, że nie dokonał jej człowiek. Tymczasem zaczynają pojawiać się kolejne ofiary... Czy morderczy stwór sprzed wieków nadal krąży po mieście?
Do lektury najnowszej powieści Mariusza Kaszyńskiego Syrena zaprasza Wydawnictwo Lira. Tymczasem już teraz zachęcamy do przeczytania premierowego fragmentu powieści:
Nadciągający zmierzch wypłoszył z plaży większość warszawiaków szukających nad wodą wytchnienia. Wytchnienia od ciągnących się nieprzerwanie od ponad dwóch tygodni niemiłosiernych upałów. Po tym bardziej cywilizowanym — lewym — brzegu Wisły wciąż przechadzały się tłumy ludzi, ale tu, na upstrzonym niedopałkami piachu, pozostała jedynie nieliczna grupka skupiona wokół rozstawionego niedbale grilla. Towarzystwo z gatunku tych, z którymi spotkanie w ciemnej uliczce już samo w sobie może mniej odpornych psychicznie doprowadzić do zawału. Z rzuconego na poszarpany koc głośniczka podpiętego do telefonu wydobywała się dudniąca muzyka przebojów lekkich, łatwych i przyjemnych, rodem, jeśli nie wprost z wiejskich dyskotek, to przynajmniej ocierających się o discopolową stylistykę. Choć — bądźmy szczerzy — to, co jeszcze niedawno było synonimem muzycznego obciachu, obecnie podbijało ogłupiały kraj.
...przez te oczy zielone, zielone...
— O kurwa!
Kolebiąca się nieskładnie w rytm muzyki kobieta rozpoczęła dziki maraton skoków na jednej nodze. Wypity alkohol nie współgrał ze zmysłem równowagi i po chwili, ku rozbawieniu zebranych, runęła na piach.
— Co jest?
— Kurwa, szkło!
Jeśli liczyła na współczucie, miała pecha. Reakcją był jeszcze głośniejszy śmiech.
— Zajebiście zabawne! — denerwowała się, starając się zawinąć nogę, by popatrzeć na skaleczenie z bliska. Niełatwe zadanie, nawet gdyby była trzeźwa. — Krew mi leci! — poskarżyła się.
— Jak co miesiąc — zarechotał jeden z byczków.
Jak pozostałych zdobiły go jedynie szorty, klapki i złoty lub przynajmniej pozłacany łańcuch. W dodatku futro na piersiach, tatuaże na plecach, ramionach i nogach oraz nadzwyczajny ABS (absolutny brak szyi).
Kobieta rzuciła mu wściekłe spojrzenie, po czym, szukając wsparcia, spojrzała na jego kompana siedzącego na składanym stołeczku.
— No, Kosa, powiedz mu coś!
— Coś — burknął zagadnięty.
— Broniłbyś swojej kobiety — zaprotestowała, na wpół z oburzeniem, na wpół zalotnie.
Kosa czknął głośno, a następnie pociągnął potężny łyk z trzymanej w łapskach puszki piwa. Wypił do dna, zgniótł ją i od niechcenia przekręcił jedną z kiełbasek skwierczących na palenisku.
— Głupi fiut — skwitowała kobieta.
Uwaga wymsknęła się jej znacznie głośniej, niż planowała, więc zerknęła z przestrachem na partnera. Nie zareagował. Odwróciła głowę, przyglądając się odbijającym się w wodzie światłom drugiego brzegu.
Komórka wypluła do końca utwór, by po zbyt krótkiej chwili ciszy przejść do kolejnego. Może nie wszystkim odpowiadała taka muzyka, ale upodobaniom Kosy należało okazać szacunek. Nie należał do wyrozumiałych. Ani do tych, co zbyt długo rozważają zaistniały problem. Na kłopoty miał jeden wypróbowany sposób — walić pięścią, albo nawet i łbem, tak długo, aż same grzecznie znikną. Nie na darmo nosił swój przydomek. Jego ojciec — świeć Panie nad jego zapijaczoną duszą — jak mantrę powtarzał jedno powiedzonko: trafiła kosa na kamień. Jego syn postanowił, że będzie takim kamieniem, na którym stępią się wszelkie kosy. Ironią losu było to, że skracając nazwisko, nazywano go Kosą. On sam nie widział w tym żadnej sprzeczności. Nawet mu to przez głowę nie przeszło. Tak samo zresztą jak wiele innych myśli.
— No, tańcz! — warknął.
— Co? — Kobieta wybałuszyła oczy.
Zmęczona życiem twarz sprawiała, że ciężko było dokładnie określić jej wiek. Była jednak wyraźnie starsza od Kosy. Mogła mieć trzydzieści parę lat, a on nie przekroczył jeszcze dwudziestu pięciu.
— No, ruszaj się!
— Zraniłam się w nogę!
— Chuj mnie obchodzi twoja noga. Rusz dupę! U Melona wywijałaś nią na lewo i prawo!
— Mój tyłek i kręcę nim, gdy zechcę!
— Twój to on jest do podcierania!
Kobieta zerwała się z piachu i — kulejąc — podskoczyła do Kosy. Wyciągnęła paluch wskazujący i pokiwała mu nim przed nosem.
— Jeszcze będziesz się dziś do niego ślinił. Ale gówno dostaniesz!
— Nie będzie bara-bara! — zarechotał jeden z kompanów Kosy.
Osiłek wolno wstał z krzesełka.
— Pierdolona, przechodzona swołocz! — Zgrzytnął zębami, aż dziw, że sobie żadnego nie połamał. — Znasz swoje miejsce?!
Doskoczył do kobiety i złapał ją za włosy. Szarpnął potężnie, obalając na piach. Zawyła. Kopniak w bok ją uciszył, straciła dech. Rozciągnęła się na ziemi. Drugi kopniak był niecelny. Wzbił fontannę piachu.
Kobieta uniosła się na łokciach. Z nosa ściekał jej gil i mieszał się z płynącymi po policzkach łzami.
— Ty pieprzony chuju! — pisnęła.
— Suka! Zamachnął się. Zasłoniła się rękami, ale nie uderzył.
Raz jeszcze kopnął piach — tym razem rozmyślnie — obsypując ją całą, i chwiejnym krokiem pomaszerował do grilla. Obok leżała torba. Wyciągnął z niej półlitrową podpałkę w płynie i zawrócił. Pod nosem mruczał kolejne przekleństwa, ale dobiegająca z telefonu muzyka większość ich zagłuszyła.
Kobieta podniosła się chwiejnie. Patrzyła na Kosę bez zrozumienia. Co zamierzał?
Byczek bardziej wyrwał, niż odkręcił, korek. Złapał ofiarę za włosy i zmusił, by przyklękła. Potem wylał na nią zawartość butelki.
— Nie, Kosa — jęknęła, czując ostrą woń podpałki. — Doigrałaś się, kurwo!
Kumple mężczyzny przyglądali się obojętnie. Może nie wierzyli, że dokończy dzieła. Bardziej prawdopodobne, że było im to obojętne. Kosa wygrzebał z kieszeni szortów zapalniczkę.
Błysnął płomień.
Kobieta szarpnęła się, ale bezskutecznie, nie potrafiła wyrwać się z żelaznego uścisku.
— Nie! — pisnęła błagalnie.
Przysunął zapalniczkę do jej pleców. Nic się nie działo. Ogień buchnął w chwili, gdy już się wydawało, że osiłek zrezygnuje.
Podpalona zaczęła wrzeszczeć. Kosa odsunął się dwa kroki. Jego ofiara zerwała się na równe nogi, bijąc rękami powietrze jak trzepocząca skrzydłami kura, której gospodarz właśnie uciął łeb.
Zakręciła się po plaży, po czym wyrwała do przodu. Nie do końca w stronę brzegu, bardziej ku porastającym go splątanym zaroślom.
— Pieprz się — rzucił coś w rodzaju pożegnania Kosa.
Raczej nie słyszała tych słów. Potknęła się, upadła, przetoczyła po ziemi plecami i zerwała się do dalszego biegu. Wyczuwając pod stopami mokry piach, skoczyła do przodu. Ponownie się wywróciła, lecz tym razem już w mętnej wodzie.
Ukojenie było krótkotrwałe. Ból szybko powrócił i to wcale nie mniejszy. Skóra pleców i głowy nadal paliła żywym ogniem, choć przecież kobieta zdołała ugasić płomienie.
Spróbowała się odwrócić i sprawdzić, czy Kosa nie poszedł za nią, lecz świat zmienił się w niewyraźną mozaikę czarno-szarego kalejdoskopu z wirującymi światłami odległych latarni.
Uciekaj!
Paniczny głos w jej głowie przymusił ją do działania. Może Kosa już jej odpuścił, ale wolała nie ryzykować.
Ruszyła po omacku przed siebie. Szła wzdłuż brzegu, dzięki płynącej wodzie jako tako utrzymywała kierunek. Skręcała, gdy tylko robiło się zbyt płytko lub głęboko. Po kilkunastu metrach wbiła się w sięgające toni zarośla. Gałęzie uderzały ją w policzki, potęgując ból. Zawróciła i wyszła na brzeg.
Upadła na kolana, ciężko dysząc.
Co ten sukinsyn jej zrobił?!
Dotknęła dłońmi twarzy, co wywołało kolejną lawinę cierpienia, nie próbowała więc sprawdzać obrażeń. Oszpecił ją! A może nawet trwale okaleczył! Czy straci wzrok? Ta myśl sprawiła, że załkała głośno — już nie z bólu, ale z przerażenia.
Rozpacz nie trwała długo. Szybko wrócił strach. Głos, który wcześniej kazał jej uciekać, nie zamierzał zamilknąć. Złośliwie szydził, pytając, czy to na pewno koniec. Nie zignorowała go. Miał rację — Kosa był nieobliczalny. Stać go było na to, by przyjść tu za nią i dokończyć dzieła.
Dokończyć dzieła... piękne słówka. Zwyczajnie ją zakatrupić. Cholera wie, co działo się w jego popieprzonej głowie! Że też związała się z takim fiutem!
Zagryzła zęby na krawędzi dłoni, by nie krzyczeć, wstała i ruszyła przez zarośla. W przeciwną stronę niż dobiegająca wciąż muzyka. Impreza wcale się nie skończyła. Ciekawe, czy ktoś w ogóle sobie poszedł? Pewnie nie, wszyscy się bali Kosy, to on wiódł tam prym. Najbardziej dziki i nieprzewidywalny, nikt nie chciał mu podpaść.
Byłaś dumna, że masz samca alfa. I co, nadal uważasz się za farciarę?
Fuknęła głośno, choć bardziej przypominało to głuchy jęk. Nie powinna teraz o tym myśleć. Najważniejsze to wygramolić się z tych krzaków i dotrzeć do ulicy. Może ktoś tam ulituje się nad nią i wezwie karetkę. Swój telefon zostawiła przy grillu. Nie mogła po niego wrócić.
Szła na oślep z wyciągniętymi przed siebie rękami. Też były poparzone, ale obijające się o nie badyle nie wywoływały takiego bólu jak wtedy, gdy uderzały w twarz.
Cholera, jak daleko jeszcze?! Nie była przecież w zasmarkanym Kampinosie, tylko nad Wisłą w jebanej Warszawie. Gdyby w tej chwili pozwolono jej zadecydować o zagospodarowaniu prawego brzegu rzeki, kazałaby go zrównać buldożerem i zabetonować.
Po kolejnych kilku krokach poczuła, że nie jest sama. Nie zobaczyła nikogo, na dobrą sprawę nie widziała prawie nic, było to zaledwie przeczucie. Choć wyjątkowo silne, graniczące z pewnością. Zatrzymała się i przez szpary w opadniętych powiekach, przez łzy — szerzej nie dała rady otworzyć oczu — rozejrzała się wokół.
Jakieś rozmyte plamy gdzieś na horyzoncie — tyle dostrzegła.
Czy to Kosa?
Ta myśl sprawiła, że zadrżała.
Potrząsnęła głową. Nie, to nie on. Skąd możesz wiedzieć? — ofuknęła się w myślach, prowadząc wewnętrzny dialog. Ale jednak wiedziała. Tak jak czuła czyjąś obecność, tak samo czuła, że to nie jej niedawny kochanek, ale obecny oprawca.
Jeszcze pół godziny temu powiedziałabyś, że twój zajebisty facet.
Zignorowała szyderstwo wewnętrznego głosu. Myślała o czymś innym... Jeśli to nie Kosa, to kto?
— Halo... — Głos jej drżał. Nie tylko z bólu. Poczuła nieokreślony niepokój. Na spalonych ramionach wyskoczyła gęsia skórka. — Kto tu jest?
Nikt nie odpowiedział.
Jasne, idiotko, ktokolwiek to jest, nie ma dobrych zamiarów... Kolejne paskudne przeczucie? Skąd? Szósty zmysł? Pieprzenie, nie ma czegoś takiego jak szósty zmysł. Nie ma? To dlaczego zagrożenie wydawało się niemal namacalne?
Co może być gorszego niż Kosa?
Dlaczego przez głowę przemknęło jej słowo „co”, a nie „kto”? Nie zastanawiała się nad tym, bo zwyciężyło przeświadczenie, że to może być „coś” i że jest blisko. W tej chwili niemal pragnęła, by jej narwany chłoptaś wrócił. By usłyszała szmer piasku pod jego stopami i potok przekleństw wypływających z ust. Niech ma ze sobą resztkę rozpałki do grilla — o ile już wcześniej nie wylał na nią wszystkiego. Niech nawet zamierza dokończyć dzieła, pozbyć się jej raz na zawsze. I tak byłby lepszy niż to coś...
Niemal roześmiała się chrapliwie.
Jakie coś...? Zwariowałaś…
— Odezwij się! — wybełkotała. Mówienie przychodziło jej z trudem. Czy ten bydlak poparzył jej także język? Jakim, kurwa, cudem?!
— Tak?
Nagle skamieniała. Głos był cichy i miękki. Nie wyrażał cienia emocji i to paradoksalnie było w nim najbardziej przerażające. Zdawał się pozbawiony wszelkich ludzkich cech. Bezbarwny niczym kawałek styropianu.
W dodatku nie potrafiła określić, skąd dochodził. Zdawał się ją otaczać, dobiegać jednocześnie zewsząd.
— Kim jesteś?
Nie pytaj kim, ale czym — śmiała się jakaś część jej jaźni. Ta mniej racjonalna, która za to znacznie bardziej czuła to, co nienamacalne i ukryte przed trzeźwym umysłem.
— A kim chciałabyś, bym był? — Chwila ciszy. — Jak cię zwą?
— Andżelika.
Każde słowo ociekało kojącym spokojem i słodyczą. W kobiecie przerażenie mieszało się z ulgą i poczuciem bezpieczeństwa, tworząc zupełnie niestrawną mieszankę. Pragnęła jednocześnie uciekać i szukać schronienia w ramionach...
…jego.
...tego czegoś.
— To nie jest twoje prawdziwe imię. — Głos nie pytał, raczej to stwierdził.
Nie było, ale co za różnica? Kiedy ostatnio ktoś zwrócił się do niej inaczej? Tego imienia, które nosiła w dzieciństwie, nienawidziła. Odrzuciła je wraz z dawnym życiem.
Pokręciła głową. Nie była w stanie odpowiedzieć.
— Zbliż się.
Ciało — wbrew niej — spełniło żądanie. Ona świadomie nie mogłaby go usłuchać, bo nie wiedziałaby, w którą stronę się udać.
Z transu wyrwał ją spazm bólu. Cierpienie przywołało świadomość chwili obecnej, owego tu i teraz, które przed sekundą zdawało się tonąć w oparach znieczulenia. Zmusiła się, by możliwie szeroko otworzyć oczy.
W pierwszej chwili dostrzegła mężczyznę. Białe spodnie i buty, kraciasta marynarka i absurdalny słomkowy kapelusz zasłaniający większą część twarzy. Zupełnie jak... Dziadek? Z mroków pamięci na krótką chwilę wyłoniła się dawno zapomniana fotografia. Stała na regale w pokoju ojca, gdy jeszcze żył. Obraz rozbłysnął i zniknął.
Potem ponownie ból oparzeń powrócił pełną mocą i nienaturalnie rozświetlona sylwetka eleganckiego mężczyzny rozmyła się w niewyraźnej plamie. Gdy Andżelika ponownie zdołała zogniskować wzrok, wróciła rzeczywistość. Zapadający zmrok i to coś, co — zaczajone zaledwie kilka kroków od niej — kryło się za jego zasłoną. Nie na tyle jednak skutecznie, by zupełnie zniknąć.
Twarzy nie była w stanie dostrzec, choć nie umknęły jej sterczące na boki strąki sztywnych włosów. Zdawały się siwe, a może jedynie zabarwiło je tak światło oddalonej latarni, która znalazła się na linii jej wzroku.
Mężczyzna — a raczej to coś — nie nosił kraciastej marynarki. Jego nagi tors pokrywała zmierzwiona, rzadka i kręcona szczecina. Ramiona uciekały z pola widzenia, w którym jako tako utrzymywała ostrość, ale wydały się jej jednocześnie ptasie i gadzie. Jakby pokryte piórami, aż do wieńczących je olbrzymich pazurów. Nóg nie dostrzegła, ale w ciemnościach kłębiło się coś na kształt ogona.
Stwór chyba zrozumiał, że Andżelika wyrwała się ze stworzonej dla niej ułudy i pojęła jego realną postać. Na ułamek sekundy zdawał się cofnąć, po czym wystrzelił do przodu. On cały, a może jedynie jakaś niemożliwa do zidentyfikowania jego część.
Ból, jaki niósł ze sobą jego dotyk, przyćmiewał wszelkie cierpienia, jakie dziś i kiedykolwiek wcześniej zadał jej Kosa. To jakby znów — tak jak niegdyś po pijaku — gasił papierosy na jej ciele, lecz tym razem nie jednego fajka, ale całe miliony niedopałków, tak że żar pokrywał każdy centymetr skóry.
Nadwiślański brzeg wypełniło jej wycie.
Książkę Syrena kupić można w popularnych księgarniach internetowych: