Nie zawiedź mnie, tato to drugi – po Zabij mnie, tato – thriller ze Zdzisławem Mokryną w roli głównej!
Po dramatycznych wydarzeniach, które miały miejsce w Rykowie, emerytowany funkcjonariusz Biura Spraw Wewnętrznych Policji, próbuje odnaleźć wewnętrzną równowagę w domu na wsi. Gdy pewnego dnia dowiaduje się o pogrzebie osoby z bliskiej rodziny, wie jedno - w najbliższym czasie może zapomnieć o spokoju. Zwłaszcza, że tuż po przyjeździe do położonych na Podlasiu Czemian, Zdzisław Mokryna zostaje podejrzany o związek z zabójstwem krewnej. Niebawem dochodzi do kolejnej śmierci.
Czy ojcowskie niedopatrzenie było przyczyną serii zdarzeń wstrząsających podlaskim miasteczkiem? Jaką rolę w zagmatwanej sprawie odgrywa tamtejszy szef policji?
Emerytowany gliniarz rozpoczyna nieformalne śledztwo, rzucając w ten sposób rękawicę miejscowym układom. Jego znajoma sprzed lat, obecnie prokurator rejonowa w Czemianach, z pewnością zna odpowiedzi na wiele pytań. Mokryna chciałby uzyskać wsparcie dawnej sympatii, ale czy są na to jakiekolwiek szanse?
Do lektury książki Stefana Dardy zaprasza Wydawnictwo Czarna Owca. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment powieści Nie zawiedź mnie, tato:
Kazimierz Porabczuk żyłby pewnie jeszcze przez wiele lat, ale nie tak miał zapisane w gwiazdach. Niewykluczone, że to właśnie na którąś z doskonale tej nocy widocznych konstelacji patrzył, wydając ostatnie tchnienie i jej obraz będzie dźwigał pod powiekami już przez całą wieczność.
Emerytowany nauczyciel języka polskiego spojrzał na te dwa zdania nabazgrane przed chwilą w zeszycie w grubą linię. Zastanowił się przez moment, po czym skreślił słowa „wydając ostatnie tchnienie” i nad nimi umieścił wyraz „konając”. Właściwie sam do końca nie wiedział, po co to robi – po co zamienia słowa na inne i w jakim celu w ogóle pisze tego wieczoru cokolwiek. Może miał nadzieję, że w ten sposób choć trochę obłaskawi koszmar poranka? Zdarzało mu się mawiać do swoich uczniów, że w niektórych trudnych sytuacjach człowiek musi się wygadać. Ale wygadanie się to nie to samo, co nabazgranie czegoś w zeszycie. Słowa ulatują, a uwięzione w wyrazach litery zostają.
Adam Mackiewicz (znany w całych Czemianach jako „Wieszczu”) wyrwał kartkę, metodycznie zmiął ją w zwartą kulkę i wrzucił do stojącego obok biurka kosza na śmieci.
– Jak widać, bazgroły też mogą ulecieć – mruknął pod nosem.
W lutym tego roku skończył sześćdziesiąt pięć lat i nad decyzją o przejściu na emeryturę nie musiał się zastanawiać. Od kilku lat było dla niego jasne, że – choć mógł to zrobić nieco wcześniej – zostanie emerytem po wejściuw sześćdziesiąty szósty rok życia. Lubił swoją pracę, ale jeszcze bardziej od niej lubił życie. Kłopoty z nadciśnieniem, które zaczęły mu doskwierać jeszcze przed skończeniem sześćdziesiątki, dawały do myślenia, a gdy odwiedzał czasami na cmentarzu Mariana Żuka, utwierdzał się jedynie w przeświadczeniu, że nie warto przedłużać czasu pracy, nawet w zamian za wyższą emeryturę. Marian, nauczyciel fizyki, postanowił pozostać czynny zawodowo trochę dłużej, ale nie dociągnął nawet do sześćdziesiątych siódmych urodzin – zszedł na zawał podczas lekcji.
„Piękna śmierć dla nauczyciela” – mówili ludzie. Albo: „Zmarł na posterunku, prawdziwy belfer z powołania”.
Klasa VI a, na której oczach Żuk wyzionął ducha, najpewniej nie podzielała tych zachwytów. Podobnie jak Mackiewicz, który zakończył pracę w czerwcu dwa tysiące dziewiętnastego i tyle go w szkolnych murach widzieli.
Jako rozwodnik i ojciec dwójki dorosłych dzieci, które świetnie sobie w życiu radziły, mógł mieć nadzieje, że wreszcie zadebiutuje jako pisarz, a potem jeszcze stworzy przynajmniej ze dwie lub trzy doskonałe powieści kryminalne, co zapewni mu wymarzoną od czasów studiów na polonistyce sławę, a także dodatkowe źródło dochodu. Marzył też, że jesienią wreszcie będzie mógł chodzić na grzyby wtedy, gdy ma na to ochotę, a nie tylko w weekendy, kiedy las jest już przeczesany i znalezienie byle podgrzybka graniczy z cudem. W ten sposób łączyłby przyjemne z pożytecznym, wszak grzyby uwielbia zbierać od najmłodszych lat, a od kilku, co nie mniej istotne, jego lekarz marudzi mu o aktywności fizycznej.
„Wieszczu” znów sięgnął po długopis. Od lat posługiwał się komputerem, lecz przyrzekł sobie, że swoją pierwszą powieść napisze odręcznie. Miał paskudny charakter pisma, sam czasami nie potrafił siebie rozczytać, ale chciał wzorować się na dawnych autorach – prawdziwych pisarzach, a nie na tych dzisiejszych wyrobnikach od siedmiu boleści, którzy wydają kolejne pozycje z taką częstotliwością, jakby ich sam diabeł gonił.
Nie miałem okazji uczyć Kazia. Czy to sprawia, że czuję się w tej sytuacji lepiej? Sam nie wiem. Wydaje mi się, że tak samo źle. Przynajmniej tak fatalnie, jakby był jednym z moich uczniów.
Sam siebie oszukiwał, że zdoła tego dnia napisać coś sensownego. Miał na to wystarczająco dużo czasu wcześniej, ale albo szukał wykrętów, albo coś mu wypadało, albo bazgrał jakieś wprawki… We wrześniu cieszył się nową sytuacją i często chodził na grzyby. Podobnie jak w pierwszych dniach października. Przewrotny los chciał, że właśnie dzisiaj, w sobotę, też poszedł. Akurat był niespotykany wysyp prawdziwków, a w zakolu płynącej przez Czemiany rzeki Wydry było takie miejsce, że koło siebie mogło ich rosnąć nawet kilkadziesiąt. Adam chciał tam być przed wszystkimi.
Przymknął oczy i znów wspomniał ten cholerny początek dnia.
* * *
Idzie dobrze sobie znaną ścieżką. Jest jeszcze ciemno, więc przyświeca sobie latarką. Gdy do celu pozostaje mu jakieś dwieście metrów, może już ją wyłączyć. Dnieje, a Mackiewicz z ekscytacją się rozgląda, wypatrując tego, po co tu przyszedł. Na razie nic, ale to jeszcze nie jest to miejsce.
Przecina leśną drogę, prawie już nieuczęszczaną, i dziwi się, zauważając ślady kół na trawie. Nie pamięta, kiedy ostatnio widział tu jakiś samochód.
Wydra w tej okolicy meandruje i trzeba znać jej bieg, aby znaleźć się we właściwym miejscu. Podłoże chwilami sprawia wrażenie podmokłego, gumiaki lekko się zapadają z pluskiem, ale Adam dobrze wie, że to już tylko kilkanaście metrów, a potem teren zacznie lekko się wznosić, prowadząc wprost do grzybiarskiego eldorado. Mackiewicz znajduje pierwsze dwa prawdziwki, potem obchodzi to miejsce coraz szerszymi okręgami, ścinając jeszcze jednego, jak do tej pory największego. Wszystkie zdrowe jak rydz. A potem…
* * *
Zaschło mu w gardle. Miał ochotę pójść do barku po coś mocniejszego, ale przecież lekarz zabronił. Po chwili zastanowienia jednak podniósł się zza biurka i nalał sobie jedną trzecią szklaneczki brandy. Uznał, że z jego sercem nie jest jeszcze aż tak kiepsko, skoro jakoś przetrwał ten dzień. Jeszcze niedawno pił znacznie więcej (prawdę mówiąc, o wiele za dużo), ale na szczęście z tego wyszedł. Teraz co najwyżej raz na jakiś czas i tylko w szczególnych okolicznościach.
O świcie najpierw zobaczył coś, co początkowo wziął za kapelusz borowika wyłaniający się spod kilku niedbale złożonych gałęzi. Gdy się schylił, zrozumiał jednak, że patrzy na czubek ciemnobrązowego zamszowego trzewika. Odrzucił kilka olchowych, wciąż jeszcze porośniętych zielonymi liśćmi witek, a potem długo łapał oddech, czując, że serce wali mu tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy dotąd. Zanim zadzwonił na sto dwanaście, sprawdził puls na nadgarstku i zbliżył wyświetlacz komórki do ust leżącej na ziemi osoby. Nic. Ani śladu oznak życia.
Nie czekał długo, ponieważ od wczesnego wieczoru prowadzono poszukiwania, tyle że w zupełnie innej części miasteczka, bliżej domu zaginionego. Mackiewicz mieszkał na obrzeżach, więc skąd niby miał o tym wiedzieć?
Okazało się, że Kazimierz Porabczuk także był zapalonym grzybiarzem i wymykał się do lasu popołudniami. Wszyscy myśleli, że się zgubił, podobnie jak to miało miejsce kilkanaście dni wcześniej, więc początkowo w poszukiwania nie zaangażowano policji. Przynajmniej nie formalnie.
Owszem, zaginionego szukało kilkunastu policjantów, ale robili to po koleżeńsku, żeby pomóc koledze po fachu, a w dodatku swojemu przełożonemu.
Mały Porabczuk był synem miejscowego komendanta policji, a swoje niezbyt popularne współcześnie imię otrzymał po dziadku milicjancie.
Gdyby nie to, co go spotkało, dziesiątego października Kazik skończyłby dwanaście lat.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Nie zawiedź mnie, tato. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,