Życie to nie komedia romantyczna. Przekonuje się o tym Edyta – trzydziestolatka, która wyjątkowo dobrz radzi sobie z odnajdywaniem w sobie wad i pielęgnowanie kompleksów. Edyta nie jest przebojowa, nie chce także przyjąć propozycji pracy od brata, ostatecznie jednak się na to decyduje. Tak właśnie zaczną się wielkie zmiany w jej życiu.
Ostatnio poznaliście pierwszy fragment tej niezwykłej powieści, a dziś zachęcamy Was do poznania kolejnego fragmentu powieści Katarzyny Kieleckiej – Sedno życia, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Szara Godzina. Zapraszamy Was również do udziału w konkursie, poświęconym tej właśnie książce.
Rozdział 3
Machina udręczenia ruszyła. W strugach jesiennego deszczu pociąg z lakoniczną nazwą „nowotwór” na tabliczce rozpoczął swój bieg. Drzwi się zamknęły, wstawiono okna bez klamek. Nie udało mi się wysiąść. Zaczęłam zaliczać kolejne wizyty w gabinetach i laboratoriach. Oglądali mnie ze wszystkich stron – od środka i z zewnątrz – dumali nade mną jak nad kawałkiem mięsa, z którego nie wiadomo, co zrobić: kotlety czy pieczeń.
Czułam obojętność i odrętwienie. Wciąż miałam wrażenie, że cała ta sprawa wcale nie dotyczy mnie. Że to jakiś kiepski, łzawy dramat. A ja przecież stronię od fabuły. Może dlatego zamiast rozpaczać, mechanicznie wykonywałam to, co mi kazali, i nie miałam nawet czasu na analizę spektrum zagrożeń.
Albo mam szczęście w życiu, albo w tym okresie czuwał nade mną palec przeznaczenia, bo mimo legendarnych w naszym kraju kolejek po zdrowie już po trzech tygodniach od diagnozy leżałam w Klinice Chirurgii Onkologicznej Centrum Zdrowia Matki Polki, a jakiś zamaskowany koleś wycinał mi tego cholernego drania. Spałam beztrosko na zimnym stole operacyjnym, chrzaniąc zapewnienia, że wytną najmniej, jak się da, i nie śniąc kompletnie o niczym.
Po zabiegu, kiedy z lekka wracała mi zdolność rozumowania, zadowolony z siebie chirurg bąknął, że wysłał piękny kawałek mnie do badania histopatologicznego oraz że nie wyglądało to najgorzej. Wprawdzie zutylizowano moje jajniki, jajowody i wszelkie szanse na zostanie matką, istniała jednak nadzieja, że będę żyć. Ucieszyłam się niezmiernie, bo macierzyństwo miałam w nosie, a z życiem czułam się dość mocno związana i to od niemal trzydziestu lat. Byle jakie ono, to fakt, ale przyzwyczaiłam się do trwania na tym padole i nie chciało mi się zmieniać lokalizacji. Przez moment tylko przepłynęło przez mój przytłumiony anestetykami mózg, że szkoda, iż nie jestem już stuprocentową kobietą. Bo może kiedyś, w dalekiej przyszłości, nabierze to znaczenia.
– Idiotka! – skarciłam się głośno.
– Słucham? – spytał pochylony nad moim brzuchem i oglądający ranę pooperacyjną medyk.
– A nic, przepraszam. Zamarzyło mi się zwyczajne życie.
– Ależ może pani prowadzić zwyczajne życie – pocieszył mnie natychmiast. – Tylko nigdy nie zajdzie pani w ciążę. Poza tym wszystko pozostanie jak dotąd.
Raz-dwa stanie pani na nogi.
Jak dotąd… No tak. Okej, niech będzie, że uwierzyłam mu na słowo.
W ekspresowym tempie i bez dodatkowych rewelacji doszłam do siebie, tak jak obiecywał. Wszystko, co mi rozorał, goiło się jak na psie, więc po dwóch tygodniach z hakiem postanowiłam wrócić do pracy. Tego dnia odebrałam wyniki histopatologii. Onkolog z nieskrywaną radością potwierdził wygłaszaną tuż po zabiegu optymistyczną wersję wydarzeń i uznał, że zamiast chemioterapii wystarczą naświetlania, na które powinnam się zgłaszać przez sześć tygodni w każdy dzień roboczy. Należy mi się, więc niech się NFZ wykaże. Dodatkowo na bazie udokumentowanego wpływu optymizmu na zdrowie lekarz nakazał mi się cieszyć.
– Radioterapia ma znacznie mniej skutków ubocznych. Nie wypadną włosy, a w pani przypadku byłaby to wielka strata.
Niewątpliwie. Mój kołtun tak bardzo dodaje światu powabu, że szkoda okazałaby się niepowetowana.
– Poza tym zabieg trwa krócej i jest mniej stresujący niż wlewy chemii – dodał.
– A jakie przewiduje pan dla mnie powody do zmartwień? Bo nie wierzę w brak wad tej imprezy.
Spojrzał na mnie badawczo i z pewnym wahaniem wyrecytował:
– Ogólne zmęczenie i osłabienie, utrata apetytu, zmiany skórne w naświetlanych okolicach. W początkowej fazie część pacjentów odczuwa też mdłości. Przepiszę pani maść do smarowania uszkodzonego naskórka i środki przeciwwymiotne. Czasami pomagają.
Aha, czasami. Rewelacyjnie. Czuję, że będzie się działo.
– Czy mogę w tym czasie pracować?
– Tak, jeśli będzie się pani czuła na siłach. Równie dobrze jednak radiolog może wystawić zwolnienie.
Miałam pietra. Ogromnego. Ale cóż było robić? Poddałam się fali. Ze strachu zgłosiłam się w piątek, żeby mieć czas na dojście do siebie przez weekend. Tymczasem szybko się okazało, że wcale nie jest tak źle. Chodziłam śnięta, gniłam w pościeli po dwanaście godzin na dobę, żarcie rosło mi w gębie i tyle. Miałam fart, bo poza tym było znośnie. Dało się z tym żyć. W kolejnych tygodniach przyjeżdżałam rano do kliniki, żeby na mnie poświecili, czym tam trzeba, a potem maszerowałam do pracy. Jeśli czułam się słabo, mogłam wyjść wcześniej do domu, dzięki czemu zaczęłam po cichu chwalić zmiany zawodowe, które zafundował mi brat. W normalnej obsługowej pracy nie byłoby to możliwe.
Ukryłam całą sprawę przed rodziną. Z ojcem i ciotką od ostatniego feralnego spotkania nie miałam kontaktu, a Wojtkowi nie chciałam zawracać głowy byle czym. Miał swoje życie. Nie przywykliśmy do zwierzeń i przecież w żaden sposób nie mógłby mi pomóc. Pomijam, że nie byłam pewna, czy miałby na to ochotę. Bo niby dlaczego? Na wypadek pojawienia się niewygodnych pytań o nieobecność w pracy wymyśliłam historyjkę o natrętnej rwie kulszowej.
Nie musiałam z niej korzystać, bo nikt się nie czepiał.
Piątego dnia radioterapii wychodziłam po zabiegu dość zadowolona z powodu zbliżającego się weekendu. Nie spieszyłam się, bo nie miałam zaplanowanych pilnych zadań i mogłam dotrzeć do biura w zasadzie o dowolnej porze. W progu szpitala wpadła na mnie pędząca na łeb, na szyję kobieta. Zderzyłyśmy się, aż huknęło. Na moment zabrakło mi tchu, jej zaś z ręki wypadła torebka. Na ziemię posypały się różne fanty: telefon, chusteczki, jakieś papiery, paczka gum do żucia, pomadka i inne szpargały. W odruchu bezinteresownej empatii pochyliłam się, żeby pomóc jej to pozbierać. Kiedy zamierzałam oddać skarby właścicielce, podniosłam wzrok i spojrzałam w jej twarz. Wpatrywała się we mnie, nic nie mówiąc, jakby zaskoczona. Moja pamięć dokonała błyskawicznej analizy i gdy znalazła właściwą odpowiedź, przekazała impuls do ust, nie pytając mnie o zdanie:
– Agata! – wykrzyknęłam.
– Edyta! Kopę lat!
Tak właśnie na nią trafiłam. Na Agatę, która stanowiła fundament mojego dzieciństwa, a teraz całe dalsze życie miała wywrócić do góry nogami, burząc wytrwale budowaną, nudną i bezpieczną stagnację.
Znałam ją od małego. Mieszkała w sąsiedztwie. Chodziłyśmy razem do podstawówki i do gimnazjum jako pierwszy, eksperymentalny rocznik po reformie oświaty. Byłyśmy nierozłączne. Papużki takie. Oczywiście kłóciłyśmy się zażarcie, jednak foch nie trwał nigdy dłużej niż godzinę. Razem uczyłyśmy się do sprawdzianów, odwalałyśmy dodatkowe, karne prace domowe za gadanie na lekcjach i wspólnie zakochiwałyśmy się w tych samych chłopakach. Przez lata to była najbliższa mi osoba na świecie.
Nasze losy różniły się bardzo, choć miały wspólny mianownik: obie straciłyśmy matki. To nas łączyło. Ja wychowywałam się z bratem przy forsiastym ojcu, który mnie olewał, ona zaś miała starą, schorowaną babkę i tatusia, którego podstawowymi zajęciami było upijanie się i bicie córki. Agata wiele razy nocowała u nas, kiedy bała się wrócić do domu. Pamiętam, jak mój ojciec postanowił być szlachetny i dał jej kilka złotych. Poszła do sklepu, kupiła warzywa i ugotowała babce zupę. Umiała. Jej tatuś wpadł w szał. Zlał ją tak, że na zawsze zostały jej na skórze jasne, długie pręgi. Powinna wszak oddać mu ten gigantyczny majątek, żeby mógł przekuć go beztrosko w kilka flaszek piwa.
Moja przyjaciółka była bardzo ładna. Zawsze licho ubrana, zawsze w rozpadających się butach i upiornie chuda, ale miała klasyczną, śliczną twarz o symetrycznych rysach. Ogromne, błękitne oczy patrzyły wesoło spod blond grzywki. Imponujące włosy nosiła splecione w potężny, lśniący złotem warkocz. Śmiała się, że to jej największy majątek. Poza tym cechowało ją fantastyczne poczucie humoru, dużo większy niż mój dystans do rzeczywistości, za to mniejszy do ludzi, morze optymizmu oraz wewnętrzne przekonanie, że świat jest piękny i dobry.
Pod koniec gimnazjum babka Agaty zmarła. Podczas którejś z rzędu interwencji policji zabrali dziewczynę do pogotowia opiekuńczego. Wtedy widziałam ją po raz ostatni. Patrzyłam zalana łzami, w typowej dla tego wieku egzaltacji nastoletniej duszy, jak wywożą mi gdzieś przyjaciółkę. Wydawało mi się, że świat się kończy. Od tego momentu zaczęły się ze mną tak zwane problemy wychowawcze: wagarowałam, jarałam szlugi, eksperymentowałam z narkotykami i wyglądałam jak upiór. Ojciec, podpuszczony przez ciotkę i zaalarmowany przez Wojtka, zawlókł mnie do lekarza. Stwierdzono depresję i prochy we krwi. Dopiero zaczęła się zadyma. Zaliczyłam kilku psychiatrów, odwyk, antydepresanty i dwa szpitale. Do porządku doprowadzili mnie dopiero przed maturą. Tymczasem od Agaty przychodziły coraz rzadsze listy, a potem maile z kolejnych, równie nietrafionych rodzin zastępczych w różnych miejscowościach. Wreszcie przestała pisać. Parę lat temu dotarła do mnie plotka, że wyszła za mąż. Miałam nadzieję, że to prawda i że jest szczęśliwa.
– Co tu robisz? – spytałam, kiedy minął pierwszy szok.
– A ty?
– Morduję raka radioterapią.
Przez chwilę przyglądała mi się, nic nie mówiąc. Wyglądała nieco inaczej niż kilkanaście lat temu. Nadal była chuda i wciąż z jej stroju można było wyczytać deficyt budżetowy. Brakowało jednak warkocza, a po jej twarzy plątało się gigantyczne zmęczenie. Mimo wszystko oczy błyszczały determinacją. Poza tym chyba ucieszyła się ze spotkania, choć okoliczności nie zachwycały.
– Niech to szlag! Ty też?
– Ano też. Drań strzela na oślep i wali we wszystko, co się rusza, bez względu na miejsce i czas.
– Cholera… Czas! Spieszę się! Muszę odsiedzieć czterdzieści minut wlewu. Urwą mi uszy, jeśli znów się spóźnię.
Aha. Czyli chemia. Znaczy się jest gorzej.
Miałam pożegnać się grzecznie i umówić na kawę, jednak nagły odruch kazał mi zrobić coś zupełnie innego.
– Mogę zostać z tobą podczas zabiegu. Pogadamy o starych czasach.
Spojrzała na mnie z wahaniem, ale pokiwała głową. Ruszyłyśmy labiryntem szpitalnych korytarzy.
Od tego dnia zaczęły się nasze cotygodniowe czwartkowe konferencje odbywane podczas jej chemii. Prawie jak za króla Stasia, tylko żadna z nas nie miewała przy tym, jak monarcha, ochoty na obiad. Spędzałyśmy w szpitalu po kilka godzin, bo tuż po wlewie Agata czuła się licho i nie chciała od razu wychodzić. Szalejąca na dworze jesień z wolna przeistaczała się w zimę. Gadałyśmy o wszystkim, żartowałyśmy z dawnych znajomych i z choroby, leczyłyśmy się wzajemnie śmiechem i zwyczajną ludzką obecnością. Bywało też, że beczałyśmy bez umiaru lub popadałyśmy w fatalistyczny stan otumanienia strachem, choć to należało do rzadkości. Na ogół starałyśmy się trzymać fason i świecić sobie nawzajem przykładem.
Czasem widywałyśmy się także w inne dni, zawsze z rana po moich naświetlaniach. Poddałam się i w połowie leczenia wyraziłam zgodę na wypisanie mi wycieczki na elQuatro, czyli banalne L4. Lekarza zaniepokoiły moje wyniki krwi i stanowczo zalecał odpoczynek. Agata też się leniła zawodowo, bo chemia i poprzedzająca wlewy mastektomia całkowicie pozbawiły ją sił.
Dowiedziałam się, że sześć lat temu, po tym jak rozstała się z mężem, wróciła do Łodzi i wynajęła mieszkanko na Starym Widzewie. Pracowała jako pomoc nauczyciela w pobliskim przedszkolu, co ułatwiało jej życie, bo do tej samej placówki udało się jej zapisać syna. Dziecko stało się przyczyną rozwodu. Wybranek nie dorósł do roli ojca i zanim przyszło do zmieniania pieluch, wyleciał beztrosko na Zachód, a teraz robił karierę w Londynie. Syna uznał, jednak pieniądze przysyłał rzadko lub wcale tego nie robił. Ściganie go o alimenty graniczyło z cudem. Niechętnie o tym opowiadała. Różowo nie było. Mimo to wciąż, kiedy tylko chemia nie powalała jej na kolana, Agata zachowywała nieprawdopodobną radość życia i wolę walki. Z każdym dniem wyraźniej uświadamiałam sobie, jak bardzo brakowało mi jej przez te wszystkie lata. Jedynie ona umiała ustawiać mnie do pionu i brutalnie tłamsić wrodzoną skłonność do emocjonalnego samobiczowania. Poza tym na każdym kroku podkreślała, jak cieszy ją moje towarzystwo, a wierzyłam jej jak nikomu innemu na świecie.
W przyszłym tygodniu zaprezentujemy Wam trzeci, ostatni już fragment powieści. A jeśli książka Sedno życia Was zainteresowała, możecie ją nabyć w popularnych księgarniach internetowych: