Wędrujemy, by odnaleźć siebie. Żeby po tragicznych chwilach poskładać strzaskaną duszę.
W odległej krainie, na brzegu nieznanego morza żyją Plemiona. Czczą Boga o Stu Twarzach i jego kociogłową córkę Nefem i prowadzą proste, spokojne życie. Wszystko wskazuje jednak na to, że już niedługo przyjdzie im podzielić los Przodków, których cywilizację zmiótł z powierzchni ziemi olbrzymi kataklizm. Jedynym ratunkiem wydaje się ucieczka w głąb kontynentu, na nieznane ziemie zamieszkiwane przez obce i być może wrogie plemiona. W poszukiwaniu nowego miejsca do życia wyrusza wyprawa złożona ze śmiałków wskazanych przepowiednią. Być może połączenie na powrót dwóch zwaśnionych plemion odwróci los. Zadanie nie będzie jednak ani proste, ani bezpieczne, a na ścieżkach prowadzących przez góry pozostaną nie tylko ślady stóp, ale i ślady krwi. Ale w bogach nadzieja. Wszak oni zawsze prowadzą nas właściwą drogą, a jeśli się na niej potykamy, to o własne nogi.
Fantastyka według Andrzeja Pilipiuka – z tej opowieści nauczycie się więcej niż ze szkolnych podręczników. Do lektury Przetainy zaprasza Fabryka Słów – w ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać drugi fragment powieści, a jeszcze wcześniej pierwszy fragment książki Przetaina. Dziś czas na ostatnią odsłonę tej historii.
Przez kolejne dni nie działo się nic godnego uwagi. Prawie nie widywałem Tyry. Z bratem, wujkiem oraz kuzynami naprawialiśmy dom i pozostałe budynki przed zimą.
Demontowaliśmy dachówki, zastępowaliśmy uszkodzone całymi, poprawialiśmy deskowanie. Na strychach stoczyliśmy walkę ze szczurami, a w wielu miejscach pokryliśmy stropy nową polepą. Mała dzikuska poranki spędzała, przędąc tkaniny wraz z dziewczętami. Po południu zabierała jedną z moich kuzynek i znikała na jakiś czas. Wieczorami przy kolacji podziwialiśmy coraz to nowe, mniej lub bardziej wymyślne fryzury, niekoniecznie naturalnego koloru. Babcia obserwowała to z życzliwą pobłażliwością.
– Niech się mała uczy, a włosy im przecież kiedyś odrosną – powiedziała pewnego razu, gdy Tiffia wróciła, mając na głowie setki intensywnie fioletowych loczków.
Na jarmarku z okazji święta cechowego sprzedaliśmy sporo koców. Tyra dostała pierwszą wypłatę i kupiła sobie eleganckie czerwone buciki, zapinane na małe kościane guziczki. Ast nie zaniedbywał sprawy, nieraz widziałem, jak wieczorami siedzieli razem, a czasem większą grupką, dyskutując o przeczytanych książkach. Podrzuciłem im kilka zwojów wyproszonych w świątyni. Starsze kuzynki Alva, Selta i Vidia bez oporów przyjęły ją do swego grona. Tyra pod ich kierunkiem usilnie pracowała nad językiem. Prawie nie robiła błędów, mówiła niemal tak dobrze, jakby urodziła się i ukończyła szkołę w Tess, ale mimo jej starań obcy akcent ciągle brał górę, a czasem mimowolnie wyrywało jej się jakieś gwarowe określenie.
Lato powoli dobiegało końca. Ciężka praca całego klanu dała efekty. Spiżarka napełniała się zapasami, a i w spichlerzu regularnie pojawiały się nowe worki.
Tego wieczoru kolację zjedliśmy nieco wcześniej. Niebo zachmurzyło się i wkrótce po zachodzie słońca zaczął padać deszcz. Wszyscy udali się na spoczynek. Ja też, zmordowany po całym dniu harówki, szybko zasnąłem.
Ciche skrzypienie drzwi wyrwało mnie ze snu. Otworzyłem oczy, próbując przebić wzrokiem ciemność. Przy wejściu coś bielało. Duch? Nie, drobna dziewczyna w białej tunice.
– To ja! – usłyszałem szept Tyry.
– Co się stało? – Brat też się obudził.
– Nie wiem. Mefa gdzieś poszła i jeszcze nie wróciła.
– Może do wychodka, albo ma wyznaczony obchód – odrzekłem. – Deszcz pada, może chce sprawdzić, czy nowe dachy nie przepuszczają wody. Dawno?
– Nie jestem pewna. Obudziłam się, gdy wychodziła, zasnęłam, zbudziłam się ponownie. Minęło chyba sporo czasu, a jej nadal nie ma.
– Leć po wujka! – rozkazałem bratu.
Odchyliłem zasłonkę i próbowałem coś zobaczyć w ciemnościach zalegających na dziedzińcu. Widziałem tylko jeden jaśniejszy punkt, lampkę płonącą przed posągiem bogini. Gdzieś po drugiej stronie podwórza coś stuknęło.
– Najlepiej tu zostań – rzuciłem do dzikuski. – Pójdę sprawdzić.
– Idę z tobą!
– Dobrze. – Wręczyłem jej jeden z czekanów stojących przy drzwiach. – Zarzuć na siebie płaszcz Asta, bo w tej tunice widać cię, jakby ktoś zapalił świeczkę.
Wymknęliśmy się z pokoju bezgłośnie niczym duchy. Na dziedzińcu panowała cisza i spokój. Starałem się iść na palcach. Tyra poruszała się bezszelestnie. Sprawdziłem sień i bramę. Była zamknięta, belki leżały na swoim miejscu. Przeszedłem wzdłuż magazynów. Mefy nigdzie ani widu, ani słychu. Drzwi umywalni były lekko uchylone. Przyczaiłem się przy framudze i dłuższą chwilę wytężałem słuch. Coś skrzypnęło wewnątrz, jakby obcas na kamiennej płycie posadzki. Ktoś tam był. I to raczej nie zaginiona. Ona nie miałaby żadnego powodu zachowywać się tak cicho. A przede wszystkim zapaliłaby kaganek albo świeczkę. Spojrzałem na drzwi. Wiedziałem, że jeśli je pchnę, zaskrzypią. Dzikuska przywarła do muru obok mnie.
– Przymknij oczy – szepnąłem jej do ucha.
Wyjąłem z sakwy świecę magnezjową, potarłem nią o mur. Koniec zaczął się żarzyć. Dmuchnąłem, by przyspieszyć proces, i pospiesznie cisnąłem ją przez szparę. Płomyk przedarł się do pierwszej warstwy i zalał pomieszczenie potokami oślepiającego białego światła. Zmrużyłem powieki i wskoczyłem do środka, unosząc jednocześnie czekan. Włamywacz, choć zaskoczony i oślepiony, spostrzegł mnie jednak. Usiłował zadać mi cios kordem, lecz nie zdążył. Uderzyłem z całej siły. Trafiłem go w sam środek czoła. Czaszka tylko chrupnęła. Runął na twarz, martwy lub ogłuszony, bezwładnie jak worek szmat. Tyra przyskoczyła do Mefy leżącej w kącie.
– Oddycha! – szepnęła. – Ogłuszyli ją i związali!
– Zajmij się nią!
Pięty złodzieja przez chwilę wystukiwały staccato na podłodze, a potem znieruchomiały. Na paskudnej gębie zastygł wyraz zdziwienia. Popatrzyłem na owłosione łapska, pokryte tatuażami. Pierwobylec, wielki jak szafa. Zabiłby mnie jednym ciosem. Zatrzasnąłem drzwi. Podniosłem świecę za bezpieczny koniec. W upiornym blasku widać było każdy szczegół. Sprawdziłem pospiesznie składzik obok i pomieszczenie z wychodkami. Nikt się tu nie ukrywał, ale w podłodze ziała spora dziura.
Tędy musieli dostać się do środka – uświadomiłem sobie. – Rozebrali ścianę kanału i wydrążyli podkop, a następnie rozbili posadzkę od spodu. Tędy też będą uciekali. Świeca zaczęła parzyć mi palce. Cofnąłem się do umywalni i rzuciłem ją w kąt. Spojrzałem na Tyrę klęczącą przy Mefie.
– Ma ogromnego guza, włosy pozlepiane krwią i jest nieprzytomna, ale oddycha równo – raportowała dzikuska. – Rozcięłam sznury.
– Wlazła tu chyba cała grupa włamywaczy. Są gdzieś tam. Gdy zapaliłem świecę, zapewne to spostrzegli. Wiedzą, że są odcięci od podkopu.
– Rozumiem! Twój wujek?
– Dorosłych mężczyzn jest teraz w domu tylko trzech. Nie słychać odgłosów walki.
Zagryzłem wargi. Kazałem Astowi obudzić wuja. A jeśli włamywacze go złapali i zamordowali? Popatrzyłem na trupa. Chłop jak dąb. Ilu jemu podobnych jest w środku?
– Co robimy?
– Mam plan. Pomóż.
Ostrożnie przenieśliśmy Mefę do składziku. Pospiesznie ściągnąłem z trupa płaszcz. Narzuciłem na ramiona, osłoniłem twarz kapturem. Uchyliłem drzwi. W ciemności nie było nic widać. Machnąłem szybko ręką, wykonując gest, jakbym rozpaczliwie przywoływał towarzyszy, i schowałem się do wnętrza.
Usłyszałem tupot nóg na dziedzińcu, a po chwili łomot padającego ciała. Ktoś szarpnął za klamkę i jeden z włamywaczy wpadł do umywalni. Ten był drobniejszy, chyba w moim wieku. Blask świecy oślepił go na moment. Tyra kopnęła go i zatrzasnęła drzwi, a ja zdzieliłem czekanem. Celowałem w głowę, lecz dostał w ramię. Coś chrupnęło, bark albo obojczyk. Okręciło go wokół własnej osi. Osunął się na kolana, w ostatniej chwili podpierając się zdrową ręką. Ból musiał go oszołomić. Dzikuska wykorzystała to i uderzyła go czekanem w kark. Bez jęku upadł na podłogę. Znów ktoś biegł. Pchnąłem zasuwę w ostatniej sekundzie. Szarpnięcie było tak potężne, że ze szpar drewna uleciało próchno. Rozległo się kilka uderzeń, ale drzwi były mocne. Z podwórza dobiegł nas łomot jakby upadającego worka kartofli, dziki wrzask, który nagle urwał się na najwyższej nucie. Kolejny łomot. Wsłuchałem się w ciszę panującą na dziedzińcu.
– Jak myślisz, co się dzieje? – szepnęła Tyra.
– Wujek działa. Złodzieje nie wiedzieli, co się tu wydarzyło, widzieli tylko poblask w oknach. Gdy załatwiłem jednego z nich, pobiegli sprawdzić, co się dzieje. Dwóch pewnie zabito na dziedzińcu. Jeśli są jeszcze jacyś, wiedzą, że ktoś ich odciął od podkopu, ale nie wiedzą kto. Nie mają też pojęcia, dlaczego nie wszczynam alarmu.
– A dlaczego nie wszczynasz?
– Czekam, co zrobi wuj. Boję się zepsuć mu plan.
Świeca dogasła i robiło się ciemno. Tyra odnalazła kaganek, odpaliła i poszła do Mefy.
– Oddycha – zakomunikowała.
– Chwała bogini Nefem.
– Dlaczego ją ogłuszyli i związali, ale nie zabili?
Ne zdążyłem odpowiedzieć. Z zewnątrz dobiegł dziki skowyt i jakieś głosy, chyba błagania zakończone odgłosem uderzenia.
– Dave? – usłyszałem pod drzwiami głos wuja.
– Żyjemy, wszystko gra. Mefa dostała w głowę, jest nieprzytomna, potrzeba medyka!
– Już bezpiecznie. Możecie wyłazić.
– Złodzieje?
– Wszyscy zabici.
Na dziedzińcu płonęło kilkanaście pochodni. Trupy siedmiu złodziei ułożono przy bramie. Jednego udało się wziąć żywcem. Ciotki zaraz zajęły się moją kuzynką. Dwóch krewniaków obejrzało i zabezpieczyło podkop.
Wuj objął mnie i Tyrę żelaznym uściskiem.
– Świetna robota, dzieciaki! Gdyby nie wy, okradliby nas do czysta, albo i jeszcze gorzej. Niedobrze tylko, że strzelaliśmy z ukrycia. Mężczyzna powinien walczyć twarzą w twarz, ale broniliśmy domu, kobiet i dzieci.
Minęło kilkanaście czori i rozległo się stukanie do bramy. Pan Nash przybył ze swoimi ludźmi. Oglądał po kolei trupy, oświetlając twarze latarnią. Wszyscy ubrani byli identycznie i na czarno. Mieli wysokie sznurowane buty, obcisłe spodnie i kaftany, nawet twarze uczernili.
– Nie mają tatuaży naszego ludu. Są albo z dolnego miasta, albo gdzieś z daleka. Choć tego akurat chyba znam z widzenia – mruknął.
Chłopak trochę młodszy ode mnie leżał związany w kij i zakneblowany. Nash rozciął sznury, jeden z jego ludzi zatrzasnął okowy na przegubach i kostkach nóg złodziejaszka. Jeniec jęczał, miał strzaskany łokieć.
– Zabierzemy gagatka do świątynnego lochu. Bardzo jestem ciekaw, które włamania i napady to robota jego bandy. A potem sąd i... – Przesunął dłonią po gardle. – Raczej nie przewiduję innego wyroku.
Jego ludzie obszukali trupy. Wygarnęli im z sakw i kieszeni pęki wytrychów, noże, łomy. U jednego za pazuchą tkwiło skórzane zawiniątko. Błysnęły drobne srebrne i złote monety.
– Za to mogliby pić po knajpach przez miesiąc, może dwa – westchnął Nash. – Pewnie liczyli u was na lepszy łup.
Chłopak doszedł do siebie, patrzył na nas spode łba. Poruszył też dłońmi, jak gdyby sprawdzając, w jaki sposób je unieruchomiono. Nawet z miejsca, gdzie stałem, widziałem tatuaż na jego nadgarstku. Minę miał, jakby chciał zakląć, ale milczał. Nash kucnął obok i wyciągnął mu knebel.
– No i sam widzisz, wpadłeś jak śliwka w gówno. I po co ci to było? Dlaczego nas napadliście? – zapytał.
Nie oczekiwaliśmy, że odpowie, ale się odezwał.
– Potrzebowałem pieniędzy. Moja rodzina bardzo zubożała, ród podupadł po zarazie. – Zacisnął usta w gniewną kreskę.
– Więc napaścią na cudzy dom chciałeś przywrócić swojemu klanowi utraconą wielkość? Rabując i mordując w naszej dzielnicy, a jakby tego było mało, to jeszcze do spółki z pierwobylcami? Wprowadziłeś obcych złoczyńców między nasz lud?
Chłopak milczał.
– Który to wasz napad?
– Ja pierwszy raz. – Zmieszał się wyraźnie. – To oni! Oni mnie zmusili, żebym... Szantażem zmusili. Bałem się ich.
Wiedziałem, że kłamie, i to nieudolnie.
– Gadaj zdrów! – prychnął Nash i kopnął go w żołądek. – Zabrać to ścierwo – polecił strażnikom. – I wezwijcie kata. Czeka nas pracowita noc. Trupy pozostałych na wózek, rano wywiesimy je na murach, żeby wszyscy pierwobylcy zobaczyli na własne oczy, czym grozi zaczepianie naszego ludu.
– Może trzeba ostrzec ludzi, by wystawiali na noc straże? – podsunęła Tyra.
– Do tej nocy wydawało mi się to zbyteczne. Włamania w naszej dzielnicy należą do rzadkości. W dolnej części Tess, owszem, grasuje kilka podobnych szajek. No i dzięki wam od dziś jest o jedną mniej, ale większa ostrożność nie zawadzi. Ciekawe, dlaczego wybrali akurat was.
– Zwieźliśmy w tych dniach dużą ilość zboża – wyjaśniłem. – I sprzedaliśmy sporo tkanin. Coś się zarobiło.
– Skoro przyszli w siedmiu, i to nieźle uzbrojeni, to znaczy, że albo liczyli się z waszym oporem, albo chcieli ukraść worki lub bele materiału i potrzebowali większej liczby ludzi do dźwigania łupów. Skoro związali i ogłuszyli dziewczynę, może planowali ją porwać. – Twarz mu się ściągnęła złością.
– Podpiłowali skoble spichlerza, ale zabrakło im czasu, by je przeciąć, do tego próbowali się dobrać do skrzyni za kapliczką.
– Tam trzymacie pieniądze?
– Nie, stoi na wabia, właśnie dla takich jak oni. – Wuj wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Drzwi wyłamali.
– Kto poza domownikami wiedział, że stoi tam coś takiego?
Wujek natychmiast spoważniał.
– Będę musiał się zastanowić.
– Postaraj się sporządzić listę. I chyba trzeba tę dziewczynę przewieźć do Domu Noży.
Mefa podtrzymywana przez jedną z ciotek szła przez podwórze. Na głowie miała opatrunek.
– Nic mi nie jest – zapewniła. – Tylko trochę jestem obita.
– Mdli cię albo coś? – zapytał pan Nash z niepokojem.
– Nie, tylko boli. Bardzo boli. Uderzył mnie pałką okręconą rzemieniem, ale kość cała.
– Połóżcie ją do łóżka i niech nie wstaje przez kilka dni. Urazy głowy bywają zdradliwe. Przyślemy medyka.
Nad miastem powoli wstawał świt.
Powieść Przetaina kupicie w popularnych księgarniach internetowych: