Szósty Zakon dzierży miecz sprawiedliwości i uderza we wrogów Wiary i Królestwa
Vaelin Al Sorna jako dziesięciolatek trafia do Szóstego Zakonu. Zostaje wyszkolony i zahartowany do surowego życia i poświęcenia się walce jako Wojownik Wiary. Teraz nie ma żadnej rodziny poza Zakonem.
Przez długie lata brutalnego szkolenia pielęgnuje w sobie nienawiść do ojca, który odebrał mu nie tylko prawa przyznane z urodzenia, ale skazał go na życie, na jakie nie był gotowy.
Wplątany w krwawe wojny i polityczne intrygi, pod ogromnym wpływem i na usługach błyskotliwego króla Janusa, Vaelin ma zmierzyć się z własną przyszłością, która zmieni nie tylko losy Królestwa, ale i całego świata.
Pragnienie nic nie znaczy. Przeznaczenie jest wszystkim. Jesteś igraszką losu.
Do przeczytania powieści Anthony'ego Ryana Pieśń krwi zaprasza Fabryka Słów. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki:
Rano, gdy ojciec zabrał Vaelina do Domu Szóstego Zakonu, gęsta mgła wisiała nisko nad ziemią. Chłopiec jechał z przodu, ściskając mocno łęk siodła i ciesząc się wycieczką. Ojciec rzadko zabierał go na takie przejażdżki.
– Dokąd się wybieramy, mój panie? – pytał ojca, gdy ten prowadził go do stajni.
Wysoki mężczyzna nie odpowiedział, ale zatrzymał się na moment, nim założył siodło jednemu z rumaków. Przyzwyczajony, że ojciec nie odpowiada na większość jego pytań, Vaelin dłużej się nad tym nie zastanawiał.
Oddalali się od domu, żelazne podkowy konia głośno stukały o bruk. Po chwili przejechali przez północną bramę, gdzie w klatkach wisiały ciała ludzi zdjętych z szubienic, rozsiewając wokół smród rozkładu. Nauczył się, że nie należy pytać, co tamci uczynili, by zasłużyć na taką karę; to było jedno z tych pytań, na które ojciec zawsze odpowiadał, a jego opowieści nie dawały Vaelinowi w nocy zasnąć, lękał się każdego hałasu za oknem, zastanawiając się, czy złodzieje albo buntownicy, albo skażeni Mrokiem heretycy przypadkiem nie idą po niego.
Wkrótce miejsce bruku zajęła darń rosnąca za murami miasta. Ojciec zachęcił rumaka do galopu i w końcu cwału, a Vaelin aż roześmiał się z podekscytowania. Jego matka zmarła ledwie dwa miesiące wcześniej, od tamtego dnia smutek ojca wisiał niczym czarna chmura nad całym domostwem, wywołując lęk służących i odstraszając gości. Ale Vaelin miał tylko dziesięć lat i patrzył na tę śmierć z punktu widzenia dziecka: tęsknił za matką, lecz jej odejście było owiane tajemnicą, to był największy sekret świata dorosłych. Chociaż płakał, nie wiedział dlaczego, i nadal podkradał ciastka kucharzowi, nie przestał się też bawić drewnianymi mieczami w ogrodzie.
Cwałowali przez kilka minut, aż w końcu ojciec ściągnął wodze, choć dla Vaelina jazda i tak trwała zbyt krótko, pragnął, by ten pęd trwał wiecznie. Zatrzymali się przed potężną żelazną bramą. Jej pręty były niesamowicie wysokie, wyższe niż trzech mężczyzn stojących jeden na drugim, a każdy zakończony okropnym szpikulcem. Na szczycie znajdowała się żelazna figurka wojownika, trzymającego skierowany w dół miecz, jego twarz była niczym czaszka. Biegnące w obie strony mury były niemal tak wysokie jak sama brama. Po lewej znajdował się mosiężny dzwon, zwisający z drewnianej belki.
Ojciec Vaelina zsiadł z konia, a potem pomógł synowi wydostać się z siodła.
– Co to za miejsce, mój panie? – zapytał chłopak. Jego głos zabrzmiał donośnie niczym krzyk, mimo że starał się szeptać. Cisza i mgła sprawiały, że stawał się niespokojny. Nie podobała mu się ani ta brama, ani znajdująca się na jej szczycie figurka. Z pełnym dziecięcym przekonaniem wiedział, że te puste oczodoły to tylko taka sztuczka, kłamstwo. Postać obserwowała ich, czekając.
Ojciec nie odpowiedział. Podszedł do dzwonu, wyciągnął sztylet zza pasa i stuknął rękojeścią w mosiężną powierzchnię. Hałas był niczym gwałt na panującej wokół ciszy. Vaelin zasłonił rękami uszy, czekając, aż znów zrobi się cicho. Podniósł wzrok i zauważył, że ojciec stoi nad nim.
– Vaelinie – odezwał się ochrypłym głosem wojownika pamiętasz motto, którego cię uczyłem? Kredo naszego rodu?
– Tak, mój panie.
– Wypowiedz je.
– Lojalność jest naszą siłą.
– Owszem, lojalność jest naszą siłą. Zapamiętaj to sobie. Zapamiętaj, że jesteś moim synem i chcę, żebyś tutaj został. W tym miejscu nauczysz się wielu rzeczy, staniesz się jednym z braci Szóstego Zakonu. Ale na zawsze pozostaniesz też moim synem i będziesz spełniał moje życzenia.
Zza bramy dobiegł ich chrzęst żwiru i Vaelin wzdrygnął się, widząc wysoką, zakapturzoną postać, stojącą za żelaznymi prętami. Ten ktoś czekał na nich. Mgła skryła jego twarz, ale Vaelin nie mógł ustać spokojnie, wiedząc, że tamten bacznie mu się przygląda, ocenia go. Popatrzył na ojca – wysokiego mężczyznę o mocnych rysach, któremu posiwiała już broda, a skórę znaczyły głębokie zmarszczki. W wyrazie jego twarzy pojawiło się coś nowego, coś, czego Vaelin nigdy wcześniej nie widział i nie potrafił nawet nazwać. Wiele lat później będzie dostrzegał ten sam wyraz na twarzach tysięcy mężczyzn, rozpoznając za każdym razem identyczny strach. Dotarło do niego, że oczy ojca są niezwykle ciemne, ciemniejsze nawet niż u matki. Tak miał go zapamiętać na resztę swojego życia. Kralyk Al Sorna dla innych był Lordem Bitew, Pierwszym Mieczem Królestwa, bohaterem Beltrianu, Zbawcą Króla i ojcem słynnego syna. Dla Vaelina jednak na zawsze już miał pozostać tym przerażonym mężczyzną, który porzuca własne dziecko przed bramą Domu Szóstego Zakonu.
Czuł potężną dłoń ojca napierającą na jego plecy.
– Idź już, Vaelinie. Idź do niego. On cię nie skrzywdzi. Kłamca! – pomyślał porywczo Vaelin, z ociąganiem ruszając ku bramie, cały czas popychany przez ojca. Zakapturzona postać z każdym krokiem stawała się bardziej wyraźna: smukły mężczyzna o wąskich ustach i niebieskich oczach. Vaelin wpatrywał się w nie. Mężczyzna o pociągłej twarzy odwzajemniał spojrzenie, zupełnie nie zwracając uwagi na ojca.
– Jak ci na imię, chłopcze? – Głos był łagodny jak westchnienie pośród mgły.
Mimo że nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, chłopiec nawet nie zająknął się przy odpowiedzi.
– Vaelin, mój panie. Vaelin Al Sorna. Na wąskich ustach zagościł uśmiech.
– Nie jestem żadnym panem, chłopcze. Zwą mnie Gainyl Arlyn, Aspekt Szóstego Zakonu.
Vaelin przypomniał sobie lekcje etykiety, których udzielała mu matka.
– Najmocniej przepraszam, Aspekcie.
Za plecami usłyszał parsknięcie. Odwrócił się i zobaczył, że ojciec już się oddala. Jego rumak znikał w gęstej mgle, kopyta coraz ciszej dudniły o miękkie podłoże, aż wreszcie umilkły zupełnie.
– On już po ciebie nie wróci, Vaelinie – rzekł mężczyzna, Aspekt, i przestał się uśmiechać. – Wiesz, dlaczego cię tutaj przyprowadził?
– Bym nauczył się wielu rzeczy i został jednym z braci Szóstego Zakonu.
– Owszem. Ale nikogo nie zatrzymujemy tu siłą, obojętne, czy to mężczyzna, czy chłopiec.
Ogarnęła go nagła chęć ucieczki, skoku prosto we mgłę. Mógłby stąd uciec. Znajdzie bandę wyrzutków i zamieszka z nimi w lesie, będzie miał mnóstwo przygód, udając, że został sierotą... Lojalność jest naszą siłą.
Aspekt nie odwracał wzroku i Vaelin doskonale wiedział, że tamten jest w stanie odczytać każdą jego myśl. Później zastanawiał się, ilu chłopców, przyprowadzonych tu po dobroci bądź zwyczajnie oszukanych przez podłych ojców, zdołało tak naprawdę uciec i czy potem tego nie żałowali.
Lojalność jest naszą siłą.
– Bardzo proszę o przyjęcie mnie – powiedział Aspektowi. W oczach miał łzy, lecz powstrzymał się od płaczu. – Chcę nauczyć się wielu rzeczy.
Aspekt uniósł rękę, by otworzyć bramę – Vaelin dostrzegł niezliczone blizny na jego dłoniach – i gestem zaprosił chłopca do środka.
– Chodź, mały Jastrzębiu. Teraz jesteś naszym bratem.
Vaelin szybko uświadomił sobie, że Dom Szóstego Zakonu nie był tak naprawdę zwyczajnym domem, lecz prawdziwą fortecą. Granitowe ściany pięły się wysoko niczym klify, gdy Aspekt prowadził go ku głównej bramie. Na murach stały mroczne postaci z łukami, spoglądając na niego pozbawionymi wyrazu, zasłoniętymi przez mgłę oczyma. Wejście stanowiła łukowata brama, kratę podniesiono, by mogli wejść. Na straży stało dwóch włóczników, na oko siedemnastoletnich uczniów Zakonu, którzy ukłonili się nisko, gdy Aspekt ich mijał. Ten jednak ledwie zwrócił na nich uwagę i poprowadził Vaelina przez dziedziniec, gdzie inni adepci czyścili bruk, a od strony kuźni dobiegało podzwanianie młota uderzającego w metal. Vaelin widywał już zamki, był nawet raz w królewskim pałacu; ubrany w najlepszy strój wiercił się z nudów, gdy Aspekt Pierwszego Zakonu mamrotał coś na temat niezliczonych zalet królewskiego serca. Tylko że królewski pałac był jasno oświetlonym labiryntem pełnym posągów, kilimów i czystych, wypolerowanych marmurów, a także żołnierzy w napierśnikach tak lśniących, że dało się w nich przejrzeć. Pałac królewski nie śmierdział nawozem i dymem, nie było w nim setek cienistych korytarzy, bez wątpienia skrywających sekrety, których żaden chłopiec nie powinien poznać.
– Powiedz mi, Vaelinie, co wiesz o naszym Zakonie – poprosił Aspekt, prowadząc go w kierunku głównej warowni.
Vaelin wyrecytował to, czego nauczył się na lekcjach u matki:
– Szósty Zakon dzierży miecz sprawiedliwości, siekąc wrogów Wiary i Królestwa.
– Bardzo dobrze. – Aspekt wydawał się zaskoczony. – Dysponujesz sporą wiedzą. Ale co takiego ma nasz Zakon, czego nie mają pozostałe?
Vaelin długo namyślał się nad odpowiedzią, aż w końcu dotarli do warowni, gdzie ujrzeli dwóch chłopców w wieku około dwunastu lat, którzy walczyli na drewniane miecze, prowadząc raptowną wymianę pchnięć, blokad i cięć. Zmagali się wewnątrz nakreślonego białą kredą kręgu i za każdym razem, gdy w starciu zbliżali się do krawędzi areny, instruktor – mężczyzna z ogoloną głową – smagał ich trzciną. Nie krzywili się nawet pod gradem ciosów, mocno skupieni na pojedynku. Jeden z chłopców zbyt długo stał w wykroku i zaliczył uderzenie w głowę. Zatoczył się, a po czole spłynęła mu krew. Potem upadł ciężko na skraju areny i otrzymał kolejny cios od instruktora.
– Walczycie – powiedział Vaelin Aspektowi, widok krwi i przemocy sprawił, że serce zaczęło walić mu w piersi.
– Owszem. – Aspekt zatrzymał się i spojrzał na chłopca. Walczymy. Zabijamy. Szturmujemy mury zamków z pomocą ognia i strzał. Walczymy przeciw szarżom koni i jeźdźców z kopiami. Przedzieramy się przez żywopłoty dzid i włóczni, by przejąć sztandary naszych wrogów. Szósty Zakon walczy mężnie, ale w jakim celu?
– Dla Królestwa.
Aspekt przykucnął; ich twarze znalazły się teraz na tej samej wysokości.
– Owszem, dla Królestwa także, lecz co jest większe od Królestwa?
– Wiara?
– Sprawiasz wrażenie niepewnego, mały Jastrzębiu. Może nie masz aż takiej wiedzy, jak zakładałem.
Za ich plecami instruktor podnosił chłopca z podłogi, towarzyszyła temu fala wyzwisk:
– Ty niezdarny gównozjadzie, ty tępy prostaku! Wracaj na arenę. I upadnij jeszcze raz, a sprawię, że już nigdy się nie podniesiesz.
– Wiara stanowi połączenie naszej historii i naszego ducha wyrecytował Vaelin. – Kiedy przechodzimy w Zaświaty, nasza istota jednoczy się z duszami Umarłych, i oni stają się wtedy naszymi przewodnikami. W zamian oddajemy im cześć, poświęcamy im naszą Wiarę.
Aspekt uniósł brew.
– Świetnie znasz katechizm.
– Owszem, sir. Matka często mnie go uczyła. Twarz Aspekta spochmurniała.
– Twoja matka... – Zamilkł, znów przywdziewając tę samą pozbawioną emocji maskę. – Nie powinieneś już o niej wspominać. Ani o ojcu, ani w ogóle o żadnym członku twojej rodziny. Odtąd twoją jedyną rodziną jest Zakon. Należysz do Zakonu. Zrozumiano?
Chłopiec z raną na głowie znowu upadł i jego mistrz zaczął go okładać, trzcina raz po raz unosiła się i opadała ze świstem, a mimo to przypominająca czaszkę twarz instruktora wciąż nie wyrażała właściwie żadnych emocji. Vaelin widywał ten wyraz także na twarzy swego ojca, gdy ten okładał psa.
Należysz do Zakonu. Ku zdziwieniu Vaelina bicie jego serca uspokoiło się, a gdy odpowiadał, głos nawet mu nie zadrżał:
– Zrozumiałem.
*
Mistrz nazywał się Sollis. Miał pociągłą twarz i oczy kozła: szare, zimne i bacznie obserwujące wszystko wokół. Rzuciwszy okiem na chłopca, zapytał:
– Wiesz, czym jest padlina?
– Nie, panie.
Mistrz Sollis postąpił krok naprzód, nachylając się nad nim. Serce Vaelina wciąż jednak biło równym, spokojnym rytmem. Obraz trupiej twarzy mistrza uderzającego trzciną chłopca leżącego na podłodze warowni sprawił, że jego lęk ustąpił miejsca złości.
– To zwłoki, chłopcze – odparł mistrz Sollis. – Leżące na polu bitwy truchło, które wkrótce rozdziobią kruki i obgryzą szczury. To cię właśnie czeka, chłopcze. Będziesz padliną.
Vaelin nie odpowiedział. Kozie oczy Sollisa próbowały go przeniknąć, lecz chłopak wiedział doskonale, że nie dostrzegą w nim strachu. Mistrz wywołał w nim jedynie wściekłość, a nie przerażenie.
W tym samym pokoju na strychu północnej wieży było jeszcze dziewięciu innych chłopców. Wszyscy w podobnym wieku co on. Niektórzy pociągali nosami, płacząc z powodu samotności i porzucenia, inni, uśmiechnięci, cieszyli się z tego, że rodzice są daleko. Sollis ustawił ich w szeregu, uderzając trzciną tych, którzy byli zbyt powolni.
– Szybciej, tępaki.
Potem przyglądał się każdemu z osobna, niektórym serwując kolejną porcję obelg.
– Nazwisko? – rzucił do wysokiego blondyna.
– Nortah Al Sendahl, panie.
– Mistrz, nie żaden pan, imbecylu. – Przesunął się ku kolejnemu w szeregu. – Nazwisko.
– Barkus Jeshua, mistrzu – odparł muskularny chłopak, który wcześniej oberwał trzciną.
– Widzę, że w Nilsaelu nadal rozmnażają konie pociągowe. I tak dalej, dopóki nie obraził każdego z nich. W końcu cofnął się o parę kroków, żeby wygłosić krótką przemowę.
– Bez wątpienia rodziny, które przysłały was tutaj, miały swoje powody – stwierdził. – Pragnęły, byście zostali bohaterami, zaszczycili wasze rody, chciałyby móc się wami chwalić pomiędzy żłopaniem piwska a kurwieniem się na mieście, a może po prostu chciały pozbyć się wrzeszczących gówniarzy. Cóż, możecie o nich zapomnieć. Gdyby was chcieli, nie wylądowalibyście tutaj. Teraz jesteście nasi, należycie do Zakonu. Nauczycie się walczyć, będziecie zabijać wrogów Królestwa i Wiary aż po kres waszych dni. Tylko to się liczy. O nic innego nie będziecie się troszczyć. Nie macie rodzin, nie macie marzeń ani żadnych planów niezwiązanych z Zakonem.
Kazał im wziąć z łóżek szorstkie bawełniane worki, zbiec po licznych stopniach wieży i przez dziedziniec popędzić do stajni, gdzie napełnili je słomą, nieustannie smagani trzciną. Vaelin był przekonany, że oberwał mocniej od pozostałych, podejrzewał też, że Sollis celowo popychał go ku starszej, zawilgoconej słomie. Kiedy worki były pełne, mistrz pogonił ich z powrotem do wieży, gdzie ułożyli je na drewnianych pryczach, odtąd mających być ich łóżkami. Przyszła pora na kolejny bieg – do znajdujących się pod twierdzą lochów. Mistrz kazał im ustawić się w szeregu, dyszącym ciężko w mroźnym powietrzu, które każdy oddech zmieniało w parę. Lochy zdawały się rozległe, ceglaste łuki niknęły w ciemnościach. Strach Vaelina znów odżył, gdy chłopiec spoglądał w cienie, bezdenne i niewyobrażalnie groźne.
– Patrzeć przed siebie! – Trzcina Sollisa zostawiła szramę na jego ramieniu. Z trudem powstrzymał pełne bólu łkanie.
– Nowy plon, mistrzu Sollisie? – zapytał ktoś radośnie. Gigantyczny mężczyzna wyłonił się z mroków, w potężnej dłoni trzymał lampę naftową. To był pierwszy widziany przez Vaelina człowiek, który był szerszy niż wyższy. Jego brzuch skrywała obszerna peleryna, ciemnoniebieska, jak u innych mistrzów, z czerwoną różą wyszytą na piersi. Peleryna mistrza Sollisa nie miała takich ozdobników.
– Trafiło się nam kilka nowych gówienek, mistrzu Grealinie – odpowiedział z rezygnacją.
Na pulchnej twarzy Grealina pojawił się przelotny uśmiech.
– Ależ z nich szczęściarze, że trafili pod twoje skrzydła. Na chwilę zapadła cisza i Vaelin wyczuł napięcie między mężczyznami. Wydało mu się interesujące, że pierwszy odezwał się właśnie Sollis.
– Potrzebują sprzętu.
– Oczywiście. – Grealin podszedł bliżej, by się im przyjrzeć. Jak na tak masywną osobę chód miał niezwykle lekki, niemal jakby prześlizgiwał się po podłodze. – Mali wojownicy muszą zostać uzbrojeni i przygotowani do wszystkich czekających ich
bitew. – Wciąż się uśmiechał, mimo że w jego oczach Vaelin nie dostrzegł cienia wesołości. Po raz kolejny pomyślał o swoim ojcu, o sposobie, w jaki tamten patrzył na zwierzęta, kiedy odwiedzali targi koni i któryś z hodowców próbował zaoferować mu jakiegoś rumaka. Ojciec obchodził zwierzę ze wszystkich stron, mówiąc Vaelinowi, po czym poznaje się dobrego konia bojowego, mówił też o masie mięśniowej, która wskazywała, że będzie silny w bezpośrednim starciu, ale zbyt wolny podczas szarży, wspominał, że najlepsze sztuki potrzebują trochę odsapnąć po łamaniu.
– Oczy, Vaelinie – wyjaśniał. – Szukaj konia, który w oczach ma tę iskrę.
Czy tego właśnie szukał teraz mistrz Grealin, iskry w oczach chłopców? Chciał się dowiedzieć, który z nich przetrwa, który przyda się w walce wręcz, a który podczas szarży.
Grealin zatrzymał się koło szczupłego chłopca imieniem Caenis, który wcześniej zebrał od Sollisa najgorsze obelgi. Zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, a tymczasem tamten wiercił się niespokojnie, niezadowolony, że jest poddawany tak szczegółowej ocenie.
– Jak się nazywasz, mały wojowniku? – zapytał go Grealin. Caenis przed udzieleniem odpowiedzi musiał przełknąć ślinę.
– Caenis Al Nysa, mistrzu.
– Al Nysa. – Grealin zadumał się. – Szlachecka rodzina ze sporym majątkiem, jeśli dobrze pamiętam. Mieszka gdzieś na południu, dzięki małżeństwu jest sprzymierzona z rodem Hurnishów. Jesteś daleko od rodzinnych stron.
– Owszem, mistrzu.
– Cóż, nie martw się. W Zakonie będziesz miał swój nowy dom. – Trzykrotnie klepnął Caenisa w ramię, a chłopiec nieco się wzdrygnął. Trzcina Sollisa bez wątpienia uwrażliwiła go na każdy dotyk.
Grealin ruszył dalej wzdłuż szeregu, wypytując ich o rozmaite kwestie, niekiedy zaś oferując pocieszenie. Tymczasem
mistrz Sollis stukał trzciną w but na wysokości łydki, stuk, stuk, stuk, echo tych uderzeń niosło się przez podziemia.
– Myślę, że twoje imię już znam, młody wojowniku. – Grealin stanął nad Vaelinem. – Al Sorna. Walczyłem u boku twego ojca podczas wojny meldeńskiej. Wspaniały człowiek. Jesteś do niego podobny.
Vaelin wyczuł w tych słowach zasadzkę i w porę zareagował.
– Nie mam rodziny, mistrzu. Jedynie Zakon.
– Ach, ależ Zakon też jest rodziną, mały wojowniku. – Grealin zachichotał i ruszył dalej. – Mistrz Sollis i ja jesteśmy waszymi wujami. – Zaśmiał się nawet głośniej. Vaelin zerknął na Sollisa, który gapił się na Grealina z czystą nienawiścią.
– Za mną, mężne rycerzyki – zawołał Grealin, unosząc lampę nad głowę i ruszając w głąb lochów. – Nie oddalajcie się zbytnio, szczury nie lubią gości, a niektóre są większe od was. Znów zaczął rechotać. Idący obok Vaelina Caenis jęknął cicho, wpatrując się z lękiem w nieprzeniknione ciemności.
– Nie zwracaj na niego uwagi – szepnął Vaelin. – Tutaj nie ma żadnych szczurów. Jest tak czysto, że nie miałyby co jeść. Nie był pewien, czy to prawda, ale przynajmniej dodał koledze otuchy.
– Przymknij się, Sorna! – Trzcina Sollisa trzasnęła chłopcu nad głową. – Idź, nie gadaj.
Podążając za lampą mistrza Grealina, przemierzali czarne lochy, odgłos kroków i śmiech grubasa łączyły się, tworząc nierealne echo, przerywane trzaskiem trzciny Sollisa. Caenis strzelał oczami na lewo i prawo, bez wątpienia szukając olbrzymich szczurów. Wydawało się, że minęły całe wieki, odkąd przeszli przez dębowe wrota otoczone cegłą, gdy Grealin kazał im zaczekać, odpiął klucz od pasa, a następnie otworzył drzwi.
– A teraz, moi mali – rzekł, rozwierając je szeroko – uzbroimy was na nadchodzące bitwy.
Sala za drzwiami zdawała się ciągnąć w nieskończoność, niezliczone stojaki z mieczami, łukami, kuszami, kopiami i setkami innych broni połyskiwały w blasku płonących pochodni.
Wzdłuż ścian ustawiono mnóstwo beczek oraz worków z mąką i zbożem.
– Oto moje skromne królestwo – wyjaśnił im Grealin. Jestem Panem Lochów, strażnikiem zbrojowni. Każdą z tych strzał i każde z tych ziaren liczyłem co najmniej po dwakroć. Jeśli czegoś potrzebujecie, ja wam to dostarczę. I to przede mną odpowiadacie, jeśli coś zgubicie. – Vaelin zauważył, że z twarzy tamtego nagle zniknął uśmiech.
Ustawili się w szeregu przed wejściem do składu, a Grealin przyniósł im pakunki, dziesięć worków wypełnionych przeróżnymi rzeczami.
– To dary Zakonu, moi mali – rzekł do nich radośnie, kładąc je u stóp każdego z chłopców. – Każdy z was znajdzie w nich następujące przedmioty: jeden drewniany miecz wzorca asraelickiego, jeden długi na dwanaście cali nóż myśliwski, jedną parę butów, parę spodni, dwie bawełniane koszule, jedną pelerynę, jedną klamrę, jedną sakiewkę, oczywiście pustą, i jeden z tych... – Mistrz Grealin uniósł coś pod lampę, zalśniło w blasku ognia, obracając się powoli na łańcuszku. To był medalion, srebrny krążek z figurką, w której Vaelin rozpoznał wojownika z czaszką znajdującego się także na szczycie bramy wejściowej. Oto symbol naszego Zakonu – ciągnął mistrz Grealin. – Przedstawia Saltrotha Al Jenriala, pierwszego Aspekta. Nigdy tego nie zdejmujcie, nawet we śnie, nawet gdy się myjecie, zawsze miejcie go na szyi. Mistrz Sollis z pewnością wymyśli rozmaite kary dla tych, którzy zapomną założyć medalion.
Sollis nie odpowiedział, wciąż stukając trzciną o but.
– Innym z moich darów jest dobra rada dla was – kontynuował Grealin. – Życie w Zakonie jest ciężkie i najczęściej krótkie. Wielu z was zostanie wydalonych jeszcze przed ostatnią próbą, może nawet wszyscy, ci zaś, którzy zyskają prawo do pozostania z nami, spędzą życie, patrolując odległe granice, tocząc niekończące się wojny z dzikusami, wyrzutkami i heretykami, podczas których zginą, jeśli będą mieli szczęście, albo zostaną okaleczeni, jeśli nie będą go mieli. Ta garstka, która pozostanie przy życiu po piętnastu latach służby, obejmie dowództwo bądź wróci tutaj, by uczyć tych, którzy was zastąpią. Takie życie właśnie podarowały wam wasze rodziny. Może wydawać się wam inaczej, ale to prawdziwy zaszczyt, więc radujcie się tym, słuchajcie waszych mistrzów, uczcie się tego, czego możemy was nauczyć, i zawsze bądźcie w pełni oddani Wierze. Zapamiętajcie te słowa, a czeka was długie życie w Zakonie. Znów się uśmiechnął, rozkładając pulchne ręce. – Tylko tyle mogę wam powiedzieć, mali wojownicy. Teraz już zmykajcie. Bez wątpienia spotkamy się jeszcze, jeśli tylko zgubicie któryś z tych darów. – Ponownie zachichotał, ruszając w głąb składu, a echo jego śmiechu podążało za nimi nawet wtedy, gdy Sollis trzciną pogonił ich z lochów.
*
Słup miał sześć stóp wysokości, był czerwony na górze, niebieski w środku i zielony u podstawy. Wokół było około dwadzieścia takich słupów, rozsianych po placu do ćwiczeń; niemi świadkowie ich cierpienia. Sollis kazał każdemu z chłopców stanąć przed słupem i uderzać mieczem w część pomalowaną na kolor, który właśnie wykrzykiwał.
– Zielony! Czerwony! Zielony! Niebieski! Czerwony! Niebieski! Czerwony! Zielony! Zielony...!
Już po kilku minutach Vaelina rozbolało ramię, ale i tak nie przestawał ze wszystkich sił wymachiwać drewnianym mieczem. Barkus opuścił rękę po kilku uderzeniach i zarobił za to serię smagnięć trzciną, po których jego zwyczajowy uśmiech zniknął z twarzy, a na czoło spłynęły krople krwi.
– Czerwony! Czerwony! Niebieski! Zielony! Czerwony! Niebieski! Niebieski...!
Vaelin zauważył, że przy każdym ciosie drży mu ręka, chyba że w ostatniej chwili przekrzywia ostrze, pozwalając mu ześlizgnąć się po słupie, zamiast rąbać prosto w niego. Sollis stanął za nim i chłopak momentalnie poczuł na plecach mrowienie, jakby
lada moment miał zaliczyć chłostę. Ale Sollis tylko przyglądał mu się przez chwilę, chrząknął, a w końcu ruszył dalej, by ukarać Nortaha za uderzenie w niebieską część zamiast w czerwoną.
– Lepiej nadstaw uszu, ty zniewieściały błaźnie!
Nortah dostał w szyję i nim wrócił do zadawania ciosów, przez chwilę starał się powstrzymać napływające do oczu łzy.
Trwało to całymi godzinami, świśnięcia trzciny stanowiły kontrapunkt dla donośnych uderzeń mieczy w słupy. Po pewnym czasie Sollis kazał im przełożyć broń do drugiej dłoni.
– Bracia naszego Zakonu potrafią walczyć oburącz – wyjaśnił. – Utrata kończyny nie może być usprawiedliwieniem dla zwykłego tchórzostwa.
Po upływie kolejnej godziny polecił im przestać, potem ustawił w szeregu, a sam zamienił trzcinę na drewniany miecz. Podobnie jak ich miecze, i ten był wzorca asraelickiego: proste ostrze z rękojeścią zakończoną gałką, długą na jakieś półtorej dłoni, i cienkim metalowym jelcem, osłaniającym palce. Vaelin znał się trochę na mieczach, ojciec miał sporą kolekcję, rozwieszoną nad kominkiem w jadalni, zawsze mocno kusiły chłopca, jednak nigdy żadnego nie tknął. Oczywiście były znacznie dłuższe od tych drewnianych zabawek, ich ostrza miały więcej niż jard długości i widać było na nich ślady używania, zachowały ostrość, lecz ich krawędzie były nieregularne – kamień kowala musiał wygładzić mnóstwo szczerb i wgnieceń powstałych na polu walki. Był też jeden taki, który przyciągał uwagę chłopca bardziej od pozostałych, wisiał wysoko na ścianie, zupełnie poza zasięgiem, z ostrzem wycelowanym prosto w dół. To było dosyć proste ostrze, asraelickie, podobnie jak pozostałe, brakowało mu rzemieślniczego mistrzostwa niektórych, lecz w przeciwieństwie do nich nigdy nie było naprawiane, wypolerowano je, lecz na stalowej powierzchni dało się dostrzec każdą szczerbę, każde wgniecenie. Vaelin nie śmiał pytać ojca, więc zwrócił się do matki, lękając się tylko odrobinę mniej; wiedział doskonale, że nienawidziła tego miecza. Znalazł ją w bawialni, spędzała czas na czytaniu. Mimo że to były dopiero pierwsze dni jej choroby,
twarz miała już tak wymizerowaną, że Vaelin nie mógł oderwać od niej wzroku. Gdy wszedł, uśmiechnęła się, poklepując wolne miejsce obok siebie. Lubiła pokazywać mu swoje książki; on oglądał obrazki, a ona opowiadała mu historie na temat Wiary oraz Królestwa. Usiadł, słuchając cierpliwie opowieści o Kerlisie Niewiernym, skazanym na wieczne umieranie za wcześniejsze odrzucenie przewodnictwa Umarłych. W końcu matka zamilkła na chwilę i mógł zapytać:
– Matko, czemu ojciec nie naprawia swojego miecza? Przerwała czytanie w połowie strony, nawet na niego nie patrząc. Jej milczenie się przeciągało. Vaelin był ciekaw, czy zachowa się tak jak ojciec i po prostu zignoruje pytanie. Już miał przeprosić i spytać, czy może odejść, gdy w końcu się odezwała:
– Ojciec otrzymał ten miecz, wstępując do królewskiej armii. Walczył nim przez wiele lat, podczas narodzin Królestwa i kiedy wojna dobiegła końca, a król mianował go Mieczem Królestwa; z tego powodu właśnie nazywasz się Vaelin Al Sorna, a nie po prostu Vaelin Sorna. Ślady na ostrzu symbolizują historię, która uczyniła ojca tym, kim jest. Właśnie dlatego go nie naprawia.
– Obudź się, Sorna! – krzyk Sollisa przywołał Vaelina do rzeczywistości. – Możesz być pierwszy, brzydalu – zwrócił się mistrz do Caenisa, każąc mu stanąć kilka kroków od siebie. Ja atakuję, ty się bronisz. Będziemy to robić, aż któryś z was zdoła sparować cios.
Nagle Sollis poruszył się z taką szybkością, że nie byli w stanie dogonić go spojrzeniem. Trafił Caenisa mieczem w pierś, nim ten zdołał sięgnąć po swój, od razu posyłając go na łopatki.
– To było żałosne, Nysa – rzucił oschle. – Ty jesteś następny. Jak ci tam było? Dentos.
Dentos był tyczkowatym chłopcem o ostrych rysach i prostych włosach. Mówił z mocnym zachodniorenfaelickim akcentem, który Sollisowi niespecjalnie się podobał.
– Walczysz równie dobrze, jak mówisz – skomentował mistrz zaraz po tym, jak ostrze jego miecza dźgnęło Dentosa w żebra, przewracając go na ziemię. – Jeshua, jesteś następny.
Barkus zdołał odsunąć się przed pierwszym ciosem, lecz jego kontratak nie dosięgnął miecza mistrza i już po chwili zaliczył uderzenie, które ścięło go z nóg.
Kolejnych dwóch chłopców upadło równie szybko, co Nortah, choć on sam był bliski zejścia z linii pchnięcia. Nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia na Sollisie.
– Musisz postarać się bardziej – rzekł, a potem zwrócił się do Vaelina. – Miejmy to już za sobą, Sorna.
Vaelin stanął przed mistrzem i czekał. Ich spojrzenia spotkały się, lodowaty wzrok mężczyzny przeszywał chłopca na wskroś, starając się go omamić... Al Sorna nie zastanawiał się, po prostu zareagował. Odsuwając się, jednocześnie podniósł swój miecz i z głośnym trzaśnięciem drewna odparł atak.
Cofnął się o krok, z mieczem gotowym na odparcie kolejnego ciosu. Starając się nie zwracać uwagi na lodowate milczenie innych, skupił się wyłącznie na spodziewanym ataku Sollisa, który bez wątpienia napędzany będzie wściekłością kogoś, kto właśnie został upokorzony. Jednak mistrz po prostu schował broń, kazał im zebrać rzeczy i pójść za nim do jadalni. Vaelin bacznie mu się przyglądał, gdy szli przez plac ćwiczebny w kierunku dziedzińca, starał się wyczytać napięcie mięśni, które mogłoby poprzedzić kolejne uderzenie trzciną, jednak sroga mina Sollisa nie uległa zmianie. Vaelinowi trudno było uwierzyć, że tamten przełknie zniewagę, i postanowił pozostać gotowym na spodziewaną karę.
*
Pora posiłku przyniosła spore zaskoczenie. W sali pełno było hałaśliwie zachowujących się chłopców. Stoły podzielono według wieku, najmłodsi usiedli blisko drzwi, gdzie panował najmocniejszy przeciąg, najstarsi na przeciwnym końcu pomieszczenia, nieopodal stołu mistrzów. Tych ostatnich było łącznie około trzydziestu – milczący mężczyźni o wrogich spojrzeniach, niektórzy pokryci bliznami, a nawet oparzeniami. Jeden z nich,
siedzący przy końcu stołu i w ciszy pochłaniający chleb z serem, wyglądał, jakby spalono mu cały skalp. Jedynie mistrz Grealin zdawał się radosny, śmiał się z ochotą, w pulchnej pięści ściskając udko kurczaka.
Mistrz Sollis poprowadził ich do stołu najbliżej drzwi i tam kazał usiąść. Przy blacie siedziało już kilka grup chłopców mniej więcej w ich wieku. Tamci przybyli kilka tygodni wcześniej i trenowali już przez jakiś czas pod okiem innych mistrzów. Vaelin zwrócił uwagę, że większość z nich patrzyła na jego grupkę z wyższością, częstując się kuksańcami i wymieniając złośliwe uśmieszki, które zupełnie mu się nie podobały.
– Możecie rozmawiać swobodnie – rzekł Sollis. – Jedzcie, ale nie rzucajcie jedzeniem. Macie godzinę. – Nachylił się i odezwał cicho do Vaelina: – Jeśli będziesz się bił, nie połam nikomu kości. – Powiedziawszy to, dołączył do reszty mistrzów.
Na blacie znajdowały się talerze z pieczonym kurczakiem, plackami, owocami, chlebem, serem, a nawet ciastami. Uczta stanowiła ostry kontrast z surowością, z jaką dotąd spotykał się tu Vaelin. Tylko raz w życiu widział porównywalną ilość jedzenia, w królewskim pałacu, wtedy jednak nie pozwolono mu jeść prawie niczego. Przez chwilę siedzieli w ciszy, nieco speszeni obfitością posiłku, lecz głównie z powodu zakłopotania; w końcu wszyscy byli sobie obcy.
– Jak to zrobiłeś?
Vaelin podniósł wzrok i zobaczył Barkusa, pulchnego nilsaelickiego chłopca, nachylającego się ku niemu nad stertami jedzenia.
– Co?
– Jak sparowałeś jego cios?
Pozostali chłopcy także popatrzyli na niego; Nortah ocierał chustką spuchnięte po ciosie Sollisa usta. Nie dało się stwierdzić, czy jest zazdrosny, czy może urażony.
– Chodzi o jego oczy – odparł Vaelin, sięgając po dzban z wodą i nalewając jej sobie do prostego blaszanego kielicha, stojącego przy talerzu.
– Co z jego oczami? – zapytał Dentos, pośpieszne przegryzając kawałek chleba i sypiąc okruchami na blat. – Twierdzisz, że zadziałał tu Mrok?
Nortah się zaśmiał, podobnie jak Barkus, pozostali jednak wydawali się zmrożeni tą sugestią, może z wyjątkiem Caenisa, który skupił się na skromnej porcji kurczaka z ziemniakami, zupełnie obojętny na temat rozmowy.
Vaelin zaczął się wiercić, niezadowolony z tego, że przyciąga uwagę.
– On gapi się na ciebie – wyjaśnił. – On się gapi, ty odwzajemniasz spojrzenie, i wtedy nagle atakuje, nim zorientujesz się, co zaplanował. Nie można patrzeć mu w oczy, lepiej już na jego stopy albo miecz.
Barkus ugryzł jabłko i chrząknął.
– Wiecie co, on ma rację. Miałem wrażenie, jakby mistrz chciał mnie zahipnotyzować.
– Co znaczy zahipnotyzować? – zapytał Dentos.
– To może wydawać się magią, a tak naprawdę jest zwykłą sztuczką – odparł Barkus. – Rok temu na Festynie Letniego Przesilenia był mężczyzna, który potrafił wmówić ludziom, że są świniami. Kazał im ryć w ziemi, kwiczeć i tarzać się w gównie.
– Jak?
– Nie wiem, to była jakaś sztuczka. Machał im przed oczami jakąś błyskotką i mówił coś po cichu, a potem oni robili, czego zażądał.
– Myślisz, że mistrz Sollis też to potrafi? – spytał Jennis, chłopiec, który zdaniem Sollisa wyglądał jak osioł.
– Na Wiarę, któż to wie? Słyszałem o mistrzach Zakonu, którzy znali sekrety Mroku, szczególnie ci w Szóstym Zakonie. – Barkus uniósł kurze udko w pełnym uznania geście, a potem wgryzł się w nie. – Zdaje się, że wiedzą też sporo o gotowaniu. Każą nam spać na sianie i biją nas raz za razem, ale będą dobrze karmić.
– Taa – zgodził się Dentos. – Jak psa mojego wujka Sima.
Zapadło pełne konsternacji milczenie.
– Psa twojego wujka Sima? – zdziwił się Nortah. Dentos skinął głową, przeżuwając placek.
– Zrzęda. Najlepszy pies do walk na całym zachodzie. Dziesięć razy wygrał, zanim zeszłej zimy rozszarpali mu gardło. Wujek Sim go uwielbiał. Miał czwórkę dzieci z trzema różnymi kobietami, ale najbardziej kochał właśnie psa. Karmił Zrzędę, zanim nakarmił własne dzieciaki. I dawał mu same najlepsze kąski. Dzieciaki żarły kleik, a Zrzęda najsmakowitsze befsztyki – zachichotał cierpko. – Cholerny stary drań.
Nortah dalej nie wiedział, o co chodzi.
– A jakie to niby ma znaczenie, czym jakiś renfaelicki wieśniak karmił swojego psa?
– Karmił go tak specjalnie, żeby tamten lepiej walczył – odparł Vaelin. – Dobre jedzenie pomaga budować silne mięśnie. Dlatego konie bojowe dostają najlepszą kukurydzę i owies, zamiast po prostu paść się na łące. – Skinął głową, wskazując jedzenie leżące na stole. – Im lepiej będą nas karmić, tym lepiej będziemy walczyć. – Spojrzał w oczy Nortaha. – I nie uważam, że powinieneś nazywać go wieśniakiem. Tutaj wszyscy jesteśmy wieśniakami.
Nortah rzucił mu lodowate spojrzenie.
– Nie masz prawa być naszym przywódcą, Al Sorna. Może i jesteś synem Lorda Bitew...
– Nie jestem niczyim synem i ty też nie jesteś. – Vaelin sięgnął po chleb, bo zaburczało mu w brzuchu. – Już nie.
Zapadła cisza, wszyscy skupili się na posiłku. Po chwili przy jednym ze stołów doszło do bójki, podczas wymiany kopniaków i ciosów talerze z jedzeniem poleciały na podłogę. Niektórzy chłopcy momentalnie się dołączyli, inni wydawali pełne zachęty okrzyki, siedząc dalej na swoich miejscach, niektórym zaś nie chciało się nawet podnieść wzroku. Walka trwała przez kilka minut, aż w końcu jeden z mistrzów, potężny mężczyzna z poparzoną czaszką, zdecydował się ją przerwać, z potworną skutecznością machając swym wielkim kijem. Chłopców,
którzy oberwali najmocniej, poddano oględzinom, bo krew lała im się z nosów i warg, potem jednak odesłano ich do stołu. Tylko jeden z poszkodowanych stracił przytomność; dwóch kompanów musiało zanieść go do lazaretu. Niedługo potem w sali, jak gdyby nigdy nic, znów zapanował zwyczajowy gwar rozmów.
– Ciekawe, ile bitew nas czeka – zastanawiał się Barkus.
– Całe mnóstwo – odparł Dentos. – Słyszałeś, co powiedział ten gruby mistrz.
– Mawiają, że wojny w naszym Królestwie należą już do przeszłości – rzekł Caenis. Przemówił po raz pierwszy i zdawał się rozważnie dobierać słowa. – Może wcale nie będziemy musieli walczyć.
– Zawsze jest jakaś wojna – stwierdził Vaelin. Usłyszał to od matki, która wykrzyczała te słowa podczas kłótni z ojcem. Niedługo po tym jego ojciec opuścił dom już po raz ostatni, a ona się pochorowała. Rano w ich drzwiach pojawił się królewski posłaniec z opieczętowanym listem. Po jego przeczytaniu ojciec zaczął pakować broń i nakazał osiodłać najlepszego rumaka. Matka Vaelina rozpłakała się. Oboje wyszli do bawialni, by syn nie musiał być świadkiem ich kłótni. Nie słyszał słów ojca, bo ten mówił cicho, uspokajająco. Matka jednak nie dawała się przekonać.
– Po powrocie ani się waż przychodzić do mojego łóżka! rzuciła stanowczo. – Tak śmierdzisz krwią, że robi mi się niedobrze.
Ojciec powiedział coś jeszcze, nadal nie podnosząc głosu.
– Ostatnim razem też to mówiłeś, wcześniej zresztą tak samo – odparła matka. – Potem znów mi tak powiesz. Zawsze jest jakaś wojna.
Po chwili rozpłakała się po raz kolejny i w całym domu zrobiło się cicho. Potem ojciec wyszedł, poklepał Vaelina po głowie i ruszył, by wsiąść na konia. Gdy wrócił po czterech miesiącach, nie uszło uwagi Vaelina, że rodzice zaczęli sypiać w osobnych pokojach.
Po posiłku przyszedł czas na obrządek. Uprzątnięto talerze i wszyscy usiedli w milczeniu. Aspekt czystym, donośnym głosem wyrecytował zasady Wiary. Mimo że Vaelin miał podły nastrój, usłyszane słowa podniosły go na duchu, dzięki nim przypomniał sobie matkę i siłę jej wiary, której nie osłabiła nawet długa choroba. Zastanawiał się przez chwilę, czy matka wysłałaby go tu, gdyby nadal żyła. Stwierdził, że na pewno by na to nie pozwoliła.
Kiedy Aspekt zakończył modlitwę, dał im chwilę na osobistą kontemplację i zaoferował błogosławieństwo dziękczynne dla Umarłych. Vaelin przesłał matce wyrazy miłości, prosząc o przewodnictwo podczas nadchodzących prób. Starał się powstrzymać łzy napływające do oczu.
*
Pierwszą zasadą w Zakonie zdawało się to, że najmłodsi dostawali najgorsze zadania do wykonania. Po obrządku Sollis pognał ich więc do stajni, gdzie przez kilka godzin czyścili boksy. Później musieli zawieźć nawóz do ogrodów mistrza Smentila. Był to wysoki mężczyzna, który najwyraźniej nie potrafił mówić. Kierował nimi, wymachując brudnymi od ziemi rękami i wydając zarazem dziwne gardłowe chrząknięcia, po których tonacji mogli się zorientować, czy robią coś dobrze, czy źle. Z Sollisem komunikował się zupełnie inaczej, tamten bez trudu rozumiał wszystkie skomplikowane gesty, które wykonywał dłońmi Smentil. Ogrody były rozległe, zajmowały co najmniej dwa akry ziemi poza murami Zakonu, ciągnęły się tam długie rzędy kapusty, rzepy i innych warzyw. Mistrz uprawiał też niewielki sad, otoczony kamiennymi ścianami. Jako że panowała zima, musiał poprzycinać gałęzie, więc zadaniem chłopców było zebranie ich na podpałkę.
Kiedy nieśli kosze z drewnem do warowni, Vaelin ośmielił się zadać mistrzowi Sollisowi pytanie.
– Mistrzu, dlaczego mistrz Smentil nie mówi?
Był gotów na chłostę, ale Sollis ograniczył się do zmierzenia go wzrokiem. Przez chwilę wędrowali w milczeniu, aż tamten w końcu wymamrotał:
– Lonakowie wycięli mu język.
Vaelinem wstrząsnął dreszcz. Słyszał już o Lonakach, jak każdy. Co najmniej jeden miecz z kolekcji ojca został użyty w kampanii właśnie przeciw Lonakom. To byli dzikusi żyjący w górach na dalekiej północy, którzy uwielbiali napadać na wioski i gospodarstwa w Renfaelu, gwałcąc, kradnąc i mordując z radosnym okrucieństwem. Niektórzy nazywali ich wilkołakami, bo ponoć mieli kły, ich ciała porastały futra, a na dodatek żywili się mięsem pomordowanych wrogów.
– Jakim cudem on nadal żyje, mistrzu? – zdziwił się Dentos. – Mój wujek Tam walczył z Lonakami i oni podobno nigdy nie pozwalali jeńcom ujść z życiem.
Sollis spojrzał na Dentosa spode łba, potem zaś zwrócił się do Vaelina:
– Zdołał uciec. To odważny, zaradny mężczyzna, prawdziwy skarb Zakonu. Dość już wam o tym powiedziałem. – Walnął Nortaha trzciną po łydkach. – Podnoś nogi, Sendahl.
Po obowiązkach przyszedł czas na kolejny trening posługiwania się mieczem. Tym razem Sollis wykonywał serię ruchów, które mieli powtórzyć. Jeśli któryś z nich zrobił coś źle, musiał przebiec karną rundę wokół placu. Na początku robili błędy niemal przy każdej próbie, było więc sporo biegania, ale w końcu zaczęło im się udawać i popełniali coraz mniej omyłek.
Gdy zrobiło się ciemno, Sollis ogłosił zakończenie treningu. Wrócili więc do jadalni, gdzie czekała na nich kolacja składająca się z mleka i chleba. Niewiele rozmawiali, byli zbyt zmęczeni. Barkus opowiedział kilka żartów, a Dentos przedstawił im historię innego ze swoich wujków, która jednak nikogo nie zaciekawiła. Po posiłku Sollis zmusił ich, by wbiegli po schodach do swojego pokoju na wieży, a potem – wyczerpanych, spoconych i ledwie dyszących – ustawił w szeregu.
– Wasz pierwszy dzień w Zakonie dobiegł końca – rzekł. Mamy taką zasadę, że jeśli chcecie, możecie rano od nas odejść. Z każdym dniem będzie ciężej, więc lepiej się nad tym zastanówcie.
Po czym wyszedł, zostawiając ich dyszących w blasku świec, myślących tylko o tym, co będzie rano.
– Myślicie, że dadzą nam jajka na śniadanie? – zastanawiał się Dentos.
Później gdy Vaelin wiercił się na słomianym posłaniu, stwierdził, że jest zbyt wyczerpany, by zasnąć. Barkus głośno chrapał, ale to mu aż tak nie przeszkadzało. Głowę miał nabitą myślami na temat gigantycznej zmiany, jaka w ciągu ledwie jednego dnia dokonała się w jego życiu. Ojciec pozbył się go, porzucił w tym miejscu, gdzie biją i uczą o zabijaniu. To oczywiste, że musiał nienawidzić Vaelina, który za bardzo przypominał zmarłą żonę, i wolał na niego nie patrzeć. Cóż, on też mógł znienawidzić ojca, nienawiść była łatwa, mogła go odtąd napędzać, skoro miłość matki nie była w stanie. Lojalność jest naszą siłą. Parsknął cichym kpiącym śmiechem. Lojalność może być twoją siłą, ojcze. Moją będzie nienawiść.
Ktoś płakał w ciemnościach, roniąc łzy na wypchaną słomą poduszkę. Czy to był Nortah? Dentos? Caenis? Nie sposób odgadnąć. To łkanie stanowiło samotny kontrapunkt dla regularnego rytmu chrapania Barkusa. Vaelin też miał ochotę się rozpłakać, pogrążyć się zupełnie w użalaniu nad samym sobą, jednak łzy nie przychodziły. Leżał więc, nie zmrużywszy oka, nerwowy, niespokojny. Mieszanina nienawiści i złości sprawiła, że serce waliło mu tak mocno, jakby lada chwila miało się wyrwać z klatki żeber. Panika sprawiała, że biło coraz szybciej. Pot spływał po czole chłopca, skraplał się na piersi. To było coś okropnego, wprost nie do zniesienia, musiał się stąd wydostać, uciec z tego miejsca...
– Vaelinie.
Głos. Pojedyncze słowo wypowiedziane w mroku. Wyraźne, rzeczywiste, prawdziwe. Chłopiec usiadł i jego serce spowolniło
swój nerwowy bieg. Rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu. Nie bał się, bo doskonale znał ten głos. Głos jego matki. Jej cień odwiedził go, niosąc pocieszenie i ocalenie.
Nie odezwała się po raz kolejny, mimo że przez całą godzinę bacznie nasłuchiwał. Żadne słowo nie padło. Ale wiedział, że to jedno usłyszał na pewno. Przyszła do niego.
Położył się na kłującym materacu i zmęczenie zaczęło w końcu przejmować kontrolę nad jego ciałem. Łkanie ucichło i nawet chrapanie Barkusa zdawało się mniej donośne. Vaelin odpłynął w spokojny, pozbawiony marzeń i koszmarów sen.
Książkę Pieśń krwi kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,