Tomek, Leszek i Mariusz wkraczają do klubu na Mazowieckiej z różnymi celami – nadzieją na lepsze jutro, zemstą, odkupieniem win.
Klubowe dziewczyny 2 to powieść pełna napięcia, gdzie romans przeplata się z sensacją, a każde spotkanie może być początkiem końca. Zanurz się w mroczny świat warszawskich klubów i poznaj historie, które przyprawią Cię o dreszcze. Czy odważysz się odkryć ich tajemnice?
Klubowe dziewczyny 2 to mieszanka romansu, sensacji, dramatu i powieści psychologicznej. To książka, którą czyta się błyskawicznie – pisze Danuta Awolusi w naszej redakcyjnej recenzji tej książki.
– W swojej powieści chciałam pokazać, że nie wszystkie relacje romantyczne są proste, słodkie i puchate, jak pokazują nam klasyczne romanse czy standardowe obyczajówki. Więź między dwojgiem ludzi może być usiana komplikacjami – czasami wynikają one z naszych błędnych pobudek, by z kimś być, innym razem są efektem drogi, na którą się decydujemy. W tej całej miłosnej loterii olbrzymim szczęściem jest trafić na osobę, z którą podzielamy wartości, plany, wspólną przyszłość i mamy okazję tworzyć harmonijną relację. Moi bohaterowie nawet, jeśli tego szczęścia przez chwilę zaznali, to nie potrafili na nie postawić – mówi w naszym wywiadzie Ewa Hansen, autorka powieści.
Zapraszamy do przeczytania książki Ewy Hansen. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Klubowe dziewczyny 2. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Leżałem z głową przygwożdżoną butem do podłogi, czując wbijającą się w moją potylicę lufę pistoletu i zamiast bać się o życie, kontemplowałem stan parkietu. Co tu dużo mówić: był ujebany. Choć, jakby podejść do tego artystycznie, to reprezentował surrealistyczną metaforę dekadencji. Na podłodze bowiem walały się kawałki szkła, porozrzucane serwetki, woreczki strunowe... Nieopodal mnie były rozlane jakieś płyny. O! A pod stolikiem leżało nawet opakowanie po gumkach. Czyli może i trafiała się tu banda ćpunów, ale za to odpowiedzialnych!
Oczywiście leżenie ryjem przyklejonym do podłoża nie stanowiło mojego najulubieńszego sposobu na spędzanie wolnego czasu ani nie było spełnieniem jakiejś wyuzdanej fantazji. Po prostu, jeśli to smutne życie czegoś mnie nauczyło, to tego, że jeśli istnieje tylko jeden procent szans na to, że coś pójdzie nie tak, to na bank ten jeden procent się ziści.
Ale od początku…
Siedziałem sobie grzecznie w loży klubu na Mazowieckiej i obserwowałem otoczenie. Nudziłem się jak mops. Zazwyczaj przychodziłem tu by nieco odreagować po pracy i zwyczajnie spuścić z lędźwi. Wiem, wiem… Niektórzy uznaliby mnie za chama. Albo nawet dupka. Szowinistyczną świnię, która kobiety traktuje przedmiotowo… Cóż… Ja wolę o sobie myśleć, że po prostu wiem, czego chcę. A właściwie czego nie chcę. Przykładowo: związku. Nie, żebym był wielkim krytykiem stałych relacji, ale osobiście uważałem, że to trochę jak los na loterii. Ja już swoją miłość przeżyłem, szczerze wątpiłem, aby los obdarował mnie drugi raz ta kim szczęściem, dlatego teraz stawiałem na niezobowiązujące cimcirimcim czy inne bunga-bunga z upolowaną w klubie panienką. Dlaczego w klubie? To miejsce, które idealnie się do tego nadawało: banda pijanych i naćpanych lasek, które bez większych skrupułów po trafią uklęknąć do miecza i nie robią sobie durnych nadziei na poważną relację. Zresztą, nawet jeśli którejś by coś takiego zamajaczyło w główce, bardzo szybko stawiałem taką osobniczkę do pionu, mówiąc wprost, że ja chcę tylko zamoczyć i nic więcej. Tak, czasem obrywałem za to w twarz. Jednak znacznie częściej, niż chcą to przyznać „feministki”, reakcją było wzruszenie ramionami w stylu: „a chuj, co mi zależy” i potem chapanie mojego bydlaka po same kule.
Tak, bywam wulgarny.
Tak, bywam arogancki.
Ale i tak mnie wszyscy kochają.
Poza mną samym, ale to taki szczególik wynikający ponoć z przeżytej traumy. Ale dojdziemy do tego.
Dziś nie mogłem się oddać swojej ulubionej rozryw ce, na czym cierpiały moja dusza i ciało. A dokładniej: mój fiut. Niestety, musiałem się skupić i trzymać go w spodniach. Zadanie w sumie nie było aż takie trudne, bo akurat dzisiaj w klubie nawet nie było na kim oka zawiesić poza szlaufami i barmankami. Pierwszych unikałem ze względów etycznych, a drugie umiały skutecznie spławić nawet największego napaleńca. Wiem, bo sam nieraz od nich oberwałem z liścia.
Na sekundę zawiesiłem wzrok na dzisiejszej barmance. Wysoka, szczupła. Brunetka. Krótkie włosy, prosta grzywka. Żyleta, nie tylko z wyglądu. Potrafiła się odciąć mocnym tekstem a kiedy ten nie pomagał, waliła delikwenta prosto w krocze. Miała jakieś takie oryginalne imię. Kinga? Iga? Kicia? A nie, Klara! Wiedziałem o tym tylko dlatego, że jakoś tak po kilkunastu strzałach prosto w twarz wypadało się ją o nie zapytać. Zresztą, jego znajomość okazała się dość przydatna, chociażby ze względu na dzisiejsze plany.
Wieczór zapowiadał się zaiste bombowo. To zna czy później, bo na razie zalatywało śmiertelną nudą. Kiedy przyszedłem, w klubie było już dość tłoczno, ale z tego, co zdążyłem się zorientować, większość zbieraniny stanowili stali bywalcy, w tym jakiś smarkacz, który przychodził tutaj równie często co ja. Tylko, że w przeciwieństwie do mnie, nigdy niczego nie wyrywał. Albo był strasznie słaby w te klocki, albo przychodził tu dla procentów, a nie kobiet.
Pozbawiony zajęcia, siedziałem i rozglądałem się dookoła, przypominając sobie w głowie rozkład jazdy dzisiejszego wieczoru. Wszystko było teoretycznie do grane na ostatni guzik. Jeszcze dzisiaj, z samego rana, upewniałem się u właściciela klubu czy wszystko jest na tip-top i czy nie zmieniła się obsada. Wszystko grało i hulało. Dostałem nawet zapewnienie, że w razie komplikacji, ochroniarze pomogą z ewakuacją klubowiczów.
Czekanie.
Obserwacja.
Weryfikacja.
Atak.
Pozornie: prosta i czysta robota. Przynajmniej z mojej strony. Ogólne założenia były bowiem ciut bardziej złożone, ale kto by się na tym skupiał? Główny cel się zgadzał: doprowadzić do tego, aby jeden gnojek w końcu dostał to, na co zasłużył. Chociaż nie, wróć. Gdyby za to, co zrobił, miał dostać naprawdę to, na co zasługuje, to dzisiejszy wieczór nie byłby zwykłą próbą złapania go, lecz bardzo sadystyczną i ociekającą krwią jatką, w której błagałby o litość i śmierć.
Czy mówiłem już, że jestem mistrzem czarnego humoru?
Siedząc w loży, zaczęła mi się błąkać po głowie myśl, czy naprawdę chce mi się babrać w gównie, z które go, jeśli wszystko szlag trafi, nie wyjdę do skończenia świata. No bo to jest tak: niby wszystko jest pięknie zorganizowane, orkiestra stoi w progu i chce grać, a tu nagle się wszystko zesra. W sumie nie było to aż takie trudne, biorąc pod uwagę, że cały misterny plan opierał się tak naprawdę na lojalności jednej osoby. Dorzuć my do tych uroczych okoliczności fakt, iż od lat nie brałem czynnego udziału w akcjach, grzecznie siedząc w papierologii stosowanej, gdzie jedyne, co mi groziło, to przecięcie papierem. Niby nuda. Niby nie raz ta ro bota doprowadzała mnie do szewskiej pasji, ale przynajmniej trzymała z daleka od największego politycznego szamba, do którego jakoś się zraziłem przed laty. Praca za biurkiem dawała spokój egzystencji i możliwość życia jak stonka, czyli: „siedzieć cicho, nie rzucać się w oczy i wpierdalać kartofle". Choć w moim przypadku raczej ruchać wszystko, co się da.
Dlaczego więc wpierdoliłem się z powrotem w życie na krawędzi? Powód jest banalny i świadczy o tym, że jednak mam serduszko po właściwej stronie, choć bardzo dobrze ukryte.
Nadzieja.
Powrót do branży dawał mi szansę na oczyszczenie sumienia, o ile dzisiejszego wieczoru wszystko potoczy się zgodnie z planem. Jeśli nie, to zamiast przeżyć katharsis, dopiszę do swojego niechlubnego konta kolejne ofiary.
Bo tak się składa, że jestem mordercą.
I to nie eufemizm.
Autentycznie, miałem krew na rękach.
I to nie byle kogo, bo mojej własnej narzeczonej, Aśki.
W sumie, to dobra kobieta była. Nie zdradzała, nie piła… Tylko zakochała się w takim pojebie jak ja. C’est la vie, jak to mówią żabojady.
Tak czy inaczej, zginęła i to przez człowieka, któremu, o ironio, dałem się namówić na dzisiejszą akcję.
Wróć.
Fe, fe, fe, nie wolno kłamać.
Bądźmy szczerzy: sam się do niego zgłosiłem. Po wiedziałbym, że w akcie desperacji, gdy byłem na dnie i miałem nóż na gardle, ale to też nie do końca prawda. Po prostu, mimo siedzenia grzecznie za biurkiem, nie byłem ślepy. Wyszedłem z branży, ale branża nigdy nie wyszła ze mnie, a to, co zaczęło się odpierdalać w tym kraju, przeszło moje wszelkie oczekiwania i postano wiłem coś z tym zrobić.
Jak jednak wrócić do czynnej służby po kilku latach pierdzenia w stołek jak emeryt w szalonym wieku trzydziestu pięciu lat? No powiem szczerze, że nie jest to ani łatwe, ani przyjemne. Po takiej przerwie człowiek nagle orientuje się, że rzeczywistość uległa diametralnej zmianie i to nie tylko dlatego, że dawna firma się rozpadła, a byłych szefów rozsiało po świecie. Główny problem polegał na tym, że dawne układy poszły się jebać, a byli współpracownicy albo leżeli dwa metry pod ziemią, podziwiając złożoność systemów korzeniowych rozmaitych roślin, albo wyszli z branży, by ratować resztki swojego zdrowia i/lub związków, więc nie chcieli już do niej wracać. Ja, jako że nie miałem już czego ani kogo ratować, uznałem, że nie pozostaje mi nic innego, niż zacząć od podstaw, czyli ustalenia kto, z kim, i za ile. Wyniki były dość marne a wnioski nie napawały optymizmem. Miałem wrażenie, jakby wszystko stanęło na głowie a dawni wrogowie żyli obecnie w najlepszej komitywie. Nieliczne kontakty, jakie mi pozostały z dawnych lat, nabrały wody w usta lub wygłaszały płomienne exposé chwalące rządzących, od czego przechodziły mnie ciary na całym ciele. Słowem: byłem w dupie głębokiej i szerokiej. I bym w niej pozostał, gdyby nie czysty przypadek. Pewnego dnia, gdy siedząc w barze wspominałem swoje dawne błędy i wypaczenia, trafiłem przypadkiem na dość interesującą rozmowę.
– Jak nic nie zrobimy, to przegramy.
– Daj spokój, Tuba zatuszuje.
– Radzio to się ostatnio raczej buntuje…
– To nie wiesz co robić? Standardowy pakiet.
– Nie działa. Zresztą, na nikogo już nie działa. Nie zauważyłeś? I w sumie się nie dziwię. Ile można? Poza tym, nie o Tubę chodzi. Nawet on z pustego nie naleje, choćby dalej dla nas ćwierkał.
– To czego chcesz?
– Wiesz, można odkopać tę sprawę, wiesz jaką… Gosia może sobie nowe fakty przypomnieć…
– Czy to nie za mało? Jeden koleś, w dodatku mało znaczący..
– Zdziwiłbyś się. Wbrew pozorom, dalej trzyma nas za jaja.
– Jakoś tego nie widzę, Gośka może być za cienka…
– Możliwe, ale spokojnie, to nie wszystko. Mamy na oku dziewczynę. Może się przydać.
– Którą? Chyba nie ją? Nie pójdzie na to.
– Zostawił ją tutaj. Poza tym, Gosia pomoże ją ugłaskać…
Przysłuchiwałem się temu, uśmiechając pod nosem. Bingo! Pozornie ta rozmowa była pozbawiona sensu. Ja jednak przypadkiem wiedziałem o kim mowa, a rozmówców rozpoznałem od pierwszego kopa. Niewiele myśląc, ruszyłem tym tropem, zweryfikowałem kilka faktów z nowymi przyjaciółmi z Mokotowa i odezwałem się do kogo trzeba. Pierwszy raz od śmierci Aśki poczułem przypływ adrenaliny.
Książkę Klubowe dziewczyny 2 kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,