Nadchodzi rok 1939. Ustabilizowane życie Marty, Nadii, Wissariona i Andrzeja nagle legło w gruzach. Tymczasem dla Marcela Lemańskiego wybuch wojny jest szansą na opuszczenie murów więzienia. Okupacja sowiecka a potem niemiecka odciska na bohaterach głębokie piętno, zaś ukraińscy nacjonaliści, kibicujący Trzeciej Rzeszy, liczą na utworzenie niepodległego państwa. Ich zawiedzione nadzieje i gorycz porażki doprowadzają do tragedii, która kosztuje życie tysięcy niewinnych ludzi. Różne postawy, dylematy moralne i skrajne emocje a wreszcie nieustanny lęk towarzyszą bohaterom od pierwszego dnia wojny i malują obraz ponurej rzeczywistości Wołynia i Lwowa.
Do lektury powieści Joanny Jax Wojna – drugiego tomu cyklu Saga wołyńska – zaprasza Skarpa Warszawska.
W tej barwnej mozaice nikt nie jest szczęśliwy, każdy płaci za popełnione grzechy i za marzenia, których nigdy nie uda się spełnić.
- recenzja powieści „Saga wołyńska. Wojna"
– Miłość opiera się wszelkim normom. Istnieje, ale wymyka się ramom, które narzucają politycy, stosunki społeczne czy ogólnie przejęte zasady. O uczuciach, historii i trudnych relacjach między narodami polskim i ukraińskim mówiła Joanna Jax w naszym wywiadzie.
W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Saga wołyńska. Wojna. Dziś prezentujemy kolejną odsłonę tej historii:
3
Lwów, 1939
– A ty, Marianka, co się tak śmiejesz jak dziura w moście? – zapytał Marcel Lemański w pokoju widzeń, zamiast przywitać się ze swoją przyjaciółką.
– A list mam dla ciebie – odparła. – Od twojej Martusi.
– E, nu, to dawaj – powiedział zniecierpliwiony, bo listy od ukochanej pomagały mu przetrwać odsiadkę.
Co prawda, jego Martusia nie pisała o miłości do niego i tęsknocie, ale jedynie uskarżała się na swoje podłe życie w domu Kaczkanów, lecz sam fakt, że mieli ze sobą kontakt, wydawał mu się wielkim szczęściem.
– Jak ci dam, to ni będzisz gadał zy mną – odparła Marianna.
– Marianka, ja tu odprawiam boruchy, a jak ty przychodzisz, to jakoś mi lepiej… Gadamy sobie i jest fajno.
Aż przełknął ślinę, gdy to mówił, bo czasami, gdy przyjaciółka go odwiedzała, miał ochotę rozbeczeć się jak dziecko. Nie było na Brygidkach źle, a nawet miał niejakie poważanie wśród osadzonych, ale czuł, że najlepsze lata jego życia przeciekają mu przez palce.
– Tak ci źle tu? A gadałeś, że jak paniaga żyjesz – prychnęła Marianna.
– Już mi tu oczarciało, Marianka. Ale lepij powidz, co na mieście słychać.
– A cały czas to samo. Studenty znowu jakiego szmajgełesa pobiły na śmierć i zamkli uczelnię. To znowu wrzawa się podnosi, że niektóre hajdamaki nie powinny na głosowanie iść – powiedziała Marianna i machnęła ręką.
Już nie chciało się jej opowiadać o demonstracjach, strajkach i rozkopanych ulicach. Ciągle ktoś był niezadowolony, a ostatnio, po remoncie jednego z cors, afera się zrobiła, bo ponoć chodnik za wąski wybudowano. Powinni się cieszyć, że w ogóle jest, bo wiele ulic wciąż nie posiadało brukowanych nawierzchni i gdy nadchodziło lato, całe miasto pokrywał kurz.
– Cikawy jestem, kiedy one się uczą, jak wciągli protestują – burknął.
– Może im się nie chcy. – Wzruszyła ramionami i dodała: – A ja już wyniosłam się z mojej piwnicy na recht. Mam teraz chawiru jak si patrzy.
– Mnie to tak tutaj jak grochu przy drodze… Ja to bym nawet do tyj piwnicy twojej wrócił, byle we furdygarni nie siedzieć.
Marianna spędziła z nim jeszcze jakąś godzinkę, a potem jak zwykle łypnęła to w jedną stronę, to w drugą, po czym opuściła salę widzeń. Opowiadała, co działo się we Lwowie, jednak ani słowem nie wspomniała, że teraz w mieście nie mówiło się o niczym innym jak o nadciągającej wojnie. A było się czego bać. Przemówienia ministra Becka nawet oni mogli posłuchać. Było ostre i stanowcze. Na tyle, by można mieć obawy co do przyszłości Rzeczpospolitej. On nie do końca rozumiał tę całą aferę z Gdańskiem, a poza tym przeczuwał, że w starciu z Niemcami nie mieli zbyt wielkich szans. Choć może akurat Lwów się obroni, w końcu tutejsi porządkowi niemal codziennie musieli rozganiać jakichś strajkujących czy demonstrantów.
Wrócił do celi, otworzył list od Marty, a po chwili zmiął go i cisnął o posadzkę. Jakiś wystraszony więzień, który siedział z nim w celi zaledwie od kilku dni, chciał podnieść papier i wyrzucić, ale Marcel ryknął:
– A zostawi to, recht?!
– Ja ino…
– Podlizajło – mruknął jego kumpel z pryczy obok, ale Marcel posłał mu takie spojrzenie, że w mig zamilkł.
List, który tak bardzo miał mu poprawić humor, jedynie go zdołował. Otóż jego ukochana Martusia napisała mu właśnie, że jest przy nadziei z Kaczkanem. Nie powinno go to dziwić, w końcu wiedział, skąd się biorą dzieci, a Marta z Witoldem codziennie wieczorem kładli się do łóżka, ale mimo to wpadł niemal w czarną rozpacz, bo kiedy maleństwo przyjdzie na świat, Kaczkanowie będą tworzyć prawdziwą rodzinę i nawet teściowa Marcie nie podskoczy, zaś rozwydrzona Jadźka pójdzie w odstawkę. Zapewne Witold przeleje całą swoją miłość na najmłodsze dziecię, a jego Michasia jeszcze gorzej będzie traktował niż teraz.
Nie dość jednak na tym, bo jego ukochana oznajmiła mu, że już nie będzie tak często do niego pisać albo i wcale, bo ją Luśka szpieguje i ciągle donosi Witoldowi, że Marta co rusz na pocztę do Włodzimierza się udaje, a to się wydaje jej małżonkowi nader podejrzane. Nie dziwił mu się, w końcu rodzice i znajomi Marty mieszkali w Orliczynie, a w zażyłe stosunki z ciotką ze Lwowa trudno było uwierzyć, zwłaszcza gdy o fatygancie dziewczyny kilka lat wcześniej pisały nie tylko wszystkie gazety we Lwowie, ale także w całej Rzeczpospolitej.
– Ty, Marcel, a jak wojna będzji, to może nas puszczą, co byśmy szwabów zolili… – powiedział nagle jeden z osadzonych.
– Jaka wojna? – zapytał bezwiednie, bo wciąż myślami błądził przy ciężarnej Marcie.
– Te Niemcy, co oni chco na naszy Gdyni bez ten kurytarz mychidry purobić, to ni odpuszczą.
– I dupę ci odstrzelą raz-dwa – mruknął Marcel, a potem odwrócił się do ściany i wgapiał w jeden punkt.
Po chwili wyciągnął spod poduszki zdjęcie Marty, które od niej wyżebrał, i zaczął je miętosić. I nie wiadomo dlaczego kolejny raz rozzłościł się na nią zamiast na siebie. Chyba dlatego, że uznał, iż teraz jego ukochana straci zainteresowanie Michasiem i biedaczysko będzie się bez opieki pałętał po Orliczynie.
„Niech nu ja wyjdu z kwacza…” – myślał coraz bardziej wściekły, a potem stwierdził, że jeśli chłopcy z celi mają rację i naprawdę wybuchnie wojna, może prezydent ich wszystkich ułaskawi i wypuści na wolność. Oczywiście nie zamierzał zaciągać się do wojska, bo nie uśmiechało mu się trafić do kolejnej niewoli. Strzelać to jeszcze jakoś potrafił, bo dziadek Lemański go nauczył, gdy polowali na zające i sarny, ale służby zasadniczej odbyć nie zdołał, gdyż trafił do celi na długie lata.
Nie obawiał się przyszłości po wyjściu z paki, bo Marianna mu kiedyś powiedziała, że Wencel weźmie go z powrotem do szajki, a on zamierzał z jego szczodrości skorzystać. Nie był już jednak takim frajerem jak kiedyś i nie dałby się wykiwać jak ostatnio. Będzie stawiał twarde warunki i kto wie, może stanie się prawą ręką Wencla. No, może lewą, bo tą pierwszą był Guguła. Ale może po blamażu podczas napadu na Galicyjską Kasę Oszczędności król lwowskiego podziemia zechce mieć u boku kogoś bardziej rozumnego niż Guguła, a przy tym lojalnego do ostatnich granic.
***
Pod wieczór do celi przyszedł strażnik i wręczył mu gazety. Był przy tym uprzejmy, jakby obsługiwał stolik w knajpie jakiegoś paniagi. Pewnie dlatego, że co miesiąc dostawał dolę z pieniędzy przekazywanych Lemańskiemu przez Wencla.
Nie miał jednak ochoty czytać o zabójstwie jakiegoś Żydka ani o ciągłych strajkach i manifestacjach. Dlatego tym razem pozwolił, aby jego kompani z celi zajęli się prasą pierwsi.
– Tylko co by nie była cała zafolowana – mruknął, gdy mężczyźni zaczęli przeglądać gazety. To było właściwe określenie, bo w jego celi tylko dwóch potrafiło czytać, a reszta chyba tylko oglądała zdjęcia.
Na kolację dostali cienką zupę, nazywaną tutaj lepietuchą, i kawał ciemnego chleba. A jemu marzyła się tłusta kura, jaką niekiedy przygotowywała babka w niedzielę. Pomyślał, że kiedy już stąd wyjdzie, przez pierwszy tydzień będzie się tylko obżerał. Owszem, Marianka, oprócz pieniędzy od Wencla przynosiła mu także owoce i ciasto, ale o prawdziwym sutym i smacznym obiedzie mógł jedynie pomarzyć.
Jak zwykle przez godzinę ćwiczył i był niezwykle z siebie dumny, gdy udało mu się w końcu zrobić pompkę na jednej ręce. Niekiedy też siłował się z kumplami w celi, ale odkąd zaczął dbać o swoją tężyznę, rzadko któremu udało się z nim wygrać. A może tylko udawali słabeuszy, żeby mu nie podpaść? W końcu teraz był królem Brygidek.
Następnego dnia przyprowadzono do ich celi kolejnego gagatka, bo jednemu z kumpli skończył się wyrok i był teraz wolny jak ptaszyna. Nieco zabiedzony chłopak był Ukraińcem. Dostał taki sam wyrok, co Marcel, choć jedynie drasnął kozikiem jakiegoś bogatego panicza, bo ten zwyzywał go od najgorszych. Sąd jednak podciągnął tę napaść pod próbę zabójstwa. I w dodatku na tle politycznym, bo ofiara pracowała w magistracie.
Od razu jego kumple zaczęli znęcać się nad nieborakiem, bo Ukraińcy nie mieli we Lwowie łatwego życia, nawet w więzieniu. Jednak w oczach tego chłopaka Marcel zobaczył tak paniczny lęk, że od razu zarządził, by zostawić Dimę w spokoju. Ten, gdy to usłyszał, powiedział do niego cicho:
– Dziękuję, jakbyś czegoś potrzebował…
– Potrzebuję odzyskać swoją kobietę i dziecko – mruknął.
– To się da załatwić, Marcel.
– Nie da się, bo ona ma teraz męża i jest z nim w ciąży.
– Polak?
– A kto? Szmajgełes? – warknął.
– To zabiję go. Dla ciebie.
– Ot, durak – zadrwił Marcel. – Chcesz pójść na stryczek czy spędzić w kwaczu reszta życia?
– My tu kiedyś rewolucję zrobimy – odparł Dima zupełnie poważnie.
– W kwaczu? – zdziwił się.
– Nie, tu gdzie powinna być nasza ziemia.
– Rewolucję to ja ci mogę na dupie zrobić, huncwocie odrzekł Marcel.
Chłopak go zaniepokoił. Był wrogo nastawiony do wszystkiego, co polskie, a jego zaakceptował tylko dlatego, że mu pomógł. A może ów elegant draśnięty nożem wcale nie był przypadkowym przechodniem, jak twierdził Dima, i pozornie cichy, skromny i wystraszony chłopak zaplanował zamach na niego?
Rychło przestał się nad tym zastanawiać, ponieważ miał własne zmartwienia. Po przeczytaniu listu od ukochanej uznał, że Marta już w ogóle przestała go kochać, a jeśli tak, jego bajstrukowi w domu Kaczkana wcale łatwo nie będzie.
Książkę Saga wołyńska. Wojna kupicie w popularnych księgarniach internetowych: