Spotkali się w chmurach. Każde z innego świata, na co dzień dzielił ich ocean. I choć nigdy więcej mieli się nie zobaczyć, los ponownie połączył ich w niespodziewany sposób. Wykorzystali drugą szansę. Opowieść o ich miłości to historia jak z bajki. Każdy o takiej marzy.
Ida i Tom chcą jednak czegoś więcej. Chcą stać się rodziną. To naturalne i pozornie banalne pragnienie staje się dla nich najtrudniejszym życiowym wyzwaniem.
Czy wspólny cel i wsparcie najbliższych wystarczą, by pokonać przeszkody? Co musi się wydarzyć, by Ida i Tom zrozumieli, że miłość ma niejedno oblicze?
Anna Ficner-Ogonowska uważnie i z niespotykaną czułością opisuje najskrytsze marzenia zwykłej-niezwykłej kobiety i siłę miłości mężczyzny, który zrobi wszystko, by uszczęśliwić swoją ukochaną. Jesteśmy Twoi to historia, która rozbudza nadzieję i przywraca wiarę w niemożliwe. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Znak. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki:
Od zawsze byłam matką. Z pewnością z tego powodu zupełnie nie przeszkadzało mi kwilenie i popłakiwanie maleństwa, utulanego przez pasażerkę, która siedziała w rzędzie tuż przede mną. Była trochę zdenerwowana, a może tylko zmęczona tym, że dziecko, mimo jej usilnych starań, miało kłopot z zaśnięciem. Cóż… zdarza się. Maluchy płaczą. Ale tego, żeby stary chłop wył, jak – nie przymierzając – dobrze opłacona płaczka, nie mogłam zrozumieć. To nie mieściło mi się w głowie. Co gorsza, wyjący, ciągający nosem i trzęsący się jak w gorączce mężczyzna siedział tuż obok mnie. Jak pech, to pech. Niestety byłam na niego skazana. Czułam się jak w pułapce uwięziona w samolocie lecącym na trasie Nowy Jork – Warszawa. Wyjec od godziny nie zmieniał swojego zachowania. A przez niego ja, zamiast pracować, bezmyślnie gapiłam się w maszynopis, którego tekst powinnam była w skupieniu przeczytać już jakiś czas temu. Zamiast czytać, modliłam się w duchu o to, by w końcu się uspokoił. Moja modlitwa niestety nie została wysłuchana. Byłam pewna, że jeszcze kilka chwil i zwariuję. Obawiałam się, że idąc za przykładem Wyjca, zacznę płakać, a wtedy, po pierwsze, kobiecie siedzącej przede mną z pewnością nie uda się uspokoić marudzącego dziecka, po drugie, stewardesy będą miały twardy orzech do zgryzienia. Już przy jednym Wyjcu od pewnego czasu wykazywały lekkie podenerwowanie. Dało się zauważyć, że traktowały kłopotliwego pasażera wyjątkowo delikatnie. Pytały: czy wszystko w porządku? Czy możemy jakoś pomóc? Może kawki? Albo herbatki? Jeśli o mnie chodzi, najchętniej podałabym mu palto i zaprosiłabym do wyjścia. Niestety, nie mógł tak po prostu wysiąść. Nie był też w stanie się uspokoić i co chwilę trącał mnie targanym spazmami ramieniem. Działało to na mnie jak płachta na byka. Zwłaszcza że mieliśmy przed sobą jeszcze kilka godzin lotu, a ja nie mogłam ani pracować, ani spać. Jedyne, co mogłam, to włożyć w uszy słuchawki i choć trochę odciąć się od irytującej rzeczywistości. Wiedziałam, że to nie jest dobre rozwiązanie, ponieważ po dziesięciu minutach ze słuchawkami w uszach zaczęłaby mnie boleć głowa. Uszy również. Zawsze tak się to kończyło. Słuchawki były nie dla mnie. Zatem siedziałam zirytowana i coraz bardziej zazdrościłam Profesorkowi, który zajmował miejsce po mojej lewej stronie. Nie dość, że siedział przy oknie, to jeszcze prawie od początku lotu spał, zdążył tylko poprosić stewardesę o poduszkę i koc. Nazwałam go w myślach „Profesorkiem”, ponieważ przypominał mi jednego z moich wykładowców z czasów studiów. Czyli: po mojej lewej stronie miałam szczęśliwie pogrążonego w objęciach Morfeusza Profesorka, po prawej niezmiennie zdruzgotanego Wyjca, na kolanach zaś maszynopis powieści ponoć obiecującej debiutantki, o którym powinnam wypowiedzieć się podczas jutrzejszego zebrania redakcyjnego. A tymczasem nie przeczytałam do tej pory nawet kilku stron. Nie wyglądało na to, że sytuacja się zmieni. Podróż, która miała być całkiem przyjemna, okazała się koszmarem. Zamiast czytać, zamknęłam oczy i modliłam się o sen. Robiłam to, choć wiedziałam, że tym razem sen nie nadejdzie, mimo że byłam typem, który potrafi zdrzemnąć się nawet na klawiaturze laptopa.
Odkąd pamiętam, kochałam czytać. Byłam szczęściarą – moja praca polegała przede wszystkim na czytaniu. Dlatego ją kochałam. Byłam dyrektorem wydawniczym w dużym wydawnictwie. Zawodowo czułam się spełniona. Przynajmniej zawodowo. Jako mała dziewczynka często chciałam zbyt wielu rzeczy naraz, a moja mama wówczas powtarzała: „Idusiu, przecież nie można mieć wszystkiego”. Mocno kochałam mamę. Od pięciu lat bardzo mi jej brakowało. A podczas trudnych chwil odtwarzałam w pamięci jej słowa. Mama nauczyła mnie skupiać się w życiu na tym, co mam, a nie głowić się nad tym, co mnie omija. Miałam dobre życie. Spotykały mnie piękne chwile. Te złe też się zdarzały. Najczęściej zupełnie nieoczekiwanie. Było dobrze i nagle… trach! Dokładnie tak jak ze śmiercią mamy. Rano zrobiła gar gołąbków, a wieczorem już jej z nami nie było. Do dziś nie mogłam tego pojąć ani zrozumieć. Nie pogodziłam się z jej odejściem. Podobnie jak tato. Rozumiałam go doskonale, bo byłam jego emocjonalną kopią. Przeżywałam wszystko w spokoju, jednak długo. I może właśnie dzięki temu spokojowi, usiłując nie zwariować, jeszcze nie zabiłam siedzącego obok mnie histeryka. Gdyby zamiast mnie w samolocie znalazła się moja siostra bliźniaczka Milka, Wyjec byłby już dawno unieszkodliwiony. Milka zwyczajnie dałaby mu w łeb i zagroziła, że jeśli się natychmiast nie zamknie, to mu ten łeb urwie. To ja byłam starszą siostrą i przez całe życie starałam się, by Milka nikomu nie zrobiła krzywdy, czyli by nie popełniła zbrodni w afekcie. Była nerwowa i impulsywna, najpierw robiła, później myślała. Miałam więc zadanie arcytrudne, momentami wręcz niewykonalne.
Już nawet maleństwo się uspokoiło. Poczułam ulgę, dzięki której łatwiej było mi znosić uciążliwego towarzysza podróży. Zawsze potrafiłam wczuć się w sytuację matki, choć sama nie miałam jeszcze dzieci. Co tu gadać, nie miałam nawet męża. „Ot, przykrość” – tak kiedyś tato skomentował mój stan cywilny. Odpowiedziałam mu wtedy: „Życie”. Była we mnie zgoda na ten stan, a także cierpliwość w oczekiwaniu na jego zmianę. Przecież nie można mieć wszystkiego…
Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą dwie stewardesy. Obie wpatrywały się w Wyjca. Były bardzo zaniepokojone. „Nareszcie” – pomyślałam, zapominając o empatii i współczuciu. Stewardesy miały nietęgie miny. Z pewnością podobnie jak ja myślały: „Popłacze, popłacze i przestanie”. Tak się jednak nie stało. Wyjec bezustannie wyrzucał z siebie negatywne emocje i nie przestawał się z nimi szarpać w widoczny i głośny sposób. Miałam nawet wrażenie, że się rozkręcał. Albo to ja byłam nim już bardzo zmęczona. Zamykałam oczy, by przynajmniej nie widzieć tego, co się działo tuż obok mnie. Ale miałam pecha! Przecież w samolocie było mnóstwo miejsc. Czy naprawdę Wyjec musiał siedzieć akurat tuż obok mnie? W ogóle, czy musiał lecieć akurat tym samolotem? Nie mógł wsiąść do innego? Nie potrafiłam odpowiedzieć na te pytania. Nadal od czasu do czasu trącał mnie ramieniem, co było już naprawdę trudne do zniesienia.
Nagle, po raz któryś z kolei, usłyszałam miły głos stewardesy.
– Czy mogłabym panu jakoś pomóc?
Otworzyłam oczy i zobaczyłam zatroskaną kobietę z niepokojem wpatrującą się w mokrą od łez twarz Wyjca.
– Nie może pani. Nikt nie może mi pomóc – wydusił z siebie mężczyzna.
Z pewną ulgą przyjęłam do wiadomości, że Wyjec okazał się Polakiem. Zwłaszcza że pamiętałam pierwszą bezskuteczną próbę, podczas której przystojny steward usiłował nawiązać z nim kontakt, ale robił to w języku angielskim. Mogłam się domyślać, że w międzyczasie sprawdzono dane mojego towarzysza podróży, więc, daj Boże, zaczęto wdrażać odpowiednie procedury. Marzyłam, żeby personel pokładowy coś zrobił. Cokolwiek. Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, podpowiedziałabym, że najsensowniejsze w tej sytuacji wydaje mi się przemycenie w napoju jakiejś tabletki uspokajającej albo nasennej. Prawdopodobnie stewardesy i tak nie mogły tego zrobić. Niestety. Póki co wciąż stały nad nami i wpatrywały się w dygoczącego Wyjca. Najchętniej przesiadłabym się gdziekolwiek. Jednak nie miałam na to szans, Dreamliner był wypełniony do ostatniego miejsca. Dostrzegałam, że nawet pasażerowie ze środkowego rzędu zaniepokoili się sytuacją. Zauważałam coraz więcej nerwowych spojrzeń. Wkurzało mnie to, że niektórzy z pewnością myślą, iż podróżuję z Wyjcem. Musiałam znów zamknąć oczy, by uwolnić się od wścibskiego otoczenia. Zaczęłam odliczać w duchu z nadzieją na uspokojenie, bo na sen nie mogłam liczyć. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery…
Gdy byłam około setki, usłyszałam miły głos. Otworzyłam oczy. Znów górowała nad nami urodziwa stewardesa. Jeszcze inna niż poprzednie.
– Panie Tomaszu…
Nie zdziwił mnie fakt, że znała imię Wyjca.
– Panie Tomaszu – powtórzyła nieco głośniej – mam dla pana pewną propozycję. Mamy w business class kilka wolnych miejsc. Myślę, że tam będzie panu wygodniej. Czy byłby pan tak uprzejmy i się przesiadł? Może uda się panu zasnąć i chociaż trochę odpocząć od zmartwień. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Pasażerowie zaczynają się niepokoić.
„Szkolona bestia” – pomyślałam z podziwem o stewardesie.
– Nic mnie to nie obchodzi – stwierdził Wyjec trzęsącym się głosem i pociągnął nosem tak głośno, że nie zdziwiłabym się, gdyby ten paskudny dźwięk usłyszał kapitan w kokpicie.
– Panie Tomaszu – głos „szkolonej bestii” stawał się coraz bardziej stanowczy. – Nalegam. Proszę wstać i pójść za mną.
Byłam przekonana, że Wyjec mnie nie uszczęśliwi i nie wstanie z miejsca. Jak wielkie było me zdziwienie, gdy mokry od łez nieszczęśnik podniósł się i cały czas rozpaczając, ruszył za stewardesą. Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. Odprowadzałam mężczyznę wzrokiem i czułam, jak z każdym jego krokiem opuszczają mnie napięcie i zdenerwowanie. W końcu zrobiło się cicho. Odetchnęłam z ulgą. Profesorek chyba tylko udawał, że śpi, bo jego ulgę również dało się wyczuć. Już zastanawiałam się, jak na obecność Wyjca zareagują pasażerowie przyzwyczajeni do podróżowania w komforcie. To dopiero pech zapłacić furę kasy i podczas podróży mieć w sąsiedztwie kogoś takiego.
Póki co, dzięki Bogu, moje warunki podróży zmieniły się nie do poznania. Spojrzałam na maszynopis i powróciło poczucie obowiązku. Uświadomiłam sobie, że muszę przeczytać co najmniej pięćdziesiąt stron, by wyrobić sobie w miarę obiektywny pogląd na temat tekstu. Zaczęłam czytać. Po pierwszej stronie wiedziałam już, że nic z tego. Oczy same mi się zamykały. Delektowałam się ciszą i bezruchem. Nie chciałam czytać ani myśleć. Teraz naprawdę nie interesowało mnie, co wydarzy się jutro. Po prostu chciałam odpocząć. Zupełnie jakbym nie spędziła w Nowym Jorku wspaniałego tygodnia z moją ulubioną autorką, która pisała właśnie powieść o Polsce i Polakach. Dużo rozmawiałyśmy o tekście, a także sporo odpoczywałyśmy. Miałam za sobą naprawdę bardzo dobry czas. Długie spacery w Central Parku. Wciąż w głowie mi się nie mieściło, że zajmował powierzchnię większą niż Watykan. To się nazywa park w środku miasta! Rzecz jasna, na Truskawkowych Polach posłuchałyśmy Strawberry Fields Forever Beatlesów, a w okna Dakoty – kamienicy, w której mieszkał John Lennon z Yoko Ono, patrzyłyśmy dość długo w ciszy i z sentymentalną nostalgią. Zaliczyłyśmy nocny rejs po porcie, wizytę w Muzeum Sztuki Nowoczesnej i kilka spacerów po Piątej Alei. Starałyśmy się nawet podążać śladami Holly ze Śniadania u Tiffany’ego. Gdy patrzyłam z Mostu Brooklińskiego w toń East River, pomyślałam, że Nowy Jork powinien kiedyś dostać Oscara. Przecież to miasto nie było tylko tłem dla wielu filmów, zwykle odgrywało w nich jedną z głównych ról. To był naprawdę cudowny tydzień. Dawno takiego nie przeżyłam, choć „seks w wielkim mieście” mi się nie przydarzył. Cóż… Powinnam czuć się wypoczęta i zrelaksowana. Niestety, nie byłam i sama nie wiedziałam dlaczego. Nie było we mnie spokoju. Zupełnie tak, jakbym jakimś szóstym zmysłem przeczuwała, że coś się stanie. To było paskudne uczucie. Iście samolotowe.
Przynajmniej Profesorkowi udało się w końcu naprawdę zasnąć, bo słyszałam jego regularne posapywania. Miałam tylko nadzieję, że nie zamienią się w chrapanie. Gdyby tak się jednak stało, już wiedziałam, co robić. Zaczęłabym płakać i trząść się jak w gorączce, by podążyć śladami Wyjca do lepszego świata. Nie! To nie był dobry pomysł. Przecież tam był Wyjec. Marzyłam o śnie. Zaczęłam odliczanie.
Jeden. Dwa. Trzy. Cztery… Tym razem doszłam do tuzina i przestałam liczyć, ponieważ maleństwo na fotelu przede mną znów zaczęło płakać. Nie byłam wcale tym zniecierpliwiona, nawet się uśmiechałam.
Przecież od zawsze byłam matką. Od małego. Odkąd pamiętam, miałam dzieci i regularnie o nich opowiadałam mojej mamie. Z tym że paradoksalnie, nie była ona babką moich wszystkich lalek i miśków, tylko ich ciotką. Gdy po pobycie w przedszkolu, a później w szkole wracałam do domu, od razu zaczynał się teatr jednego widza i jednego aktora. Jednego, ponieważ moja siostra nigdy nie brała w nim udziału. Milka była typem telewizyjnym, natomiast ja na wskroś rodzinnym. Zatem gdy Milka po powrocie do domu zasiadała przed telewizorem, by śledzić głównie miłosne perypetie myślących na głos bohaterów tasiemcowych seriali, ja wskakiwałam w maminą żółtą sukienkę w duże białe grochy, o dużo na mnie za dużą. Przewiązywałam ją w pasie żółtą skakanką, ponieważ oryginalny pasek się gdzieś zapodział. Na ramię zakładałam żółtą sfatygowaną torebkę ze skaju, który do skóry nawet nie aspirował. A na nogi, i to było dla mnie największe wyróżnienie, wkładałam buty, też po mamie. Wspominam je do dziś. Były piękne. Nie na obcasie, tylko na koturnie. Mama mówiła, że są to buty na platformach, wykonanych z ciemnego drewna swą ciężkością mocno kontrastujących z bardzo cienkimi czerwonymi paskami. Ze względu na wysokość platform nie umiałam w tych butach chodzić, dlatego w kuchni zjawiałam się boso, odziana w żółć. Siadałam przy stole i dopiero wtedy wkładałam te przyduże i przyciężkie dla mnie sandałki. Jak na prawdziwą damę przystało, zakładałam nogę na nogę i zaczynałam rozmowę z mamą: „Cześć, ciotka”. Krzątająca się przy obiedzie mama bez najmniejszych problemów i oporów wchodziła w rolę ciotki, ponieważ nigdy nie musiała dużo mówić. Wystarczyło, że odpowiedziała na moje przywitanie tym samym zwrotem: „Cześć, ciotka”, do którego dodawała jedynie miło brzmiące pytanie: „Co słychać?”. Reszta zabawy należała już do mnie. Przecież o moich dzieciach potrafiłam opowiadać godzinami i nic dziwnego, bo dzieci miałam dużo, a moja wyobraźnia była nieograniczona. Tak więc niektóre z nich uczyły się doskonale, podczas gdy inne były nicponiami do kwadratu. Jedne były zdrowe, a inne miały akurat rozwolnienie, tudzież poobdzierane do krwi kolana. Siedziałam przy kuchennym stole i obserwując mamę, utyskiwałam na kobiecy i matczyny los. Wymieniałam wszystkie moje niezliczone obowiązki, a mama tylko powtarzała „Masz rację”, „Doskonale cię rozumiem”, „Co ty powiesz?”, „A to dopiero historia”. Po czym rodzinnie jedliśmy obiad, po którym domagałam się kawy Inki, i to koniecznie w przezroczystej szklance, żeby było widać, że piję kawę. W końcu byłam już dorosłą kobietą, w dodatku z gromadką dzieci. Po zwyczajowej kawie pędziłam do dzieci i do zmroku potrafiłam bawić się w dom. Milka nigdy nie chciała się ze mną bawić. Co gorsza, moje dzieci nazywała mamonami. Aż dziw, że jesteśmy siostrami. Bliźniaczkami dwujajowymi. Może dlatego tak bardzo się różnimy. I fizycznie, i osobowościowo. Milka jest wysoka i szczupła. Ja niewysoka i raczej nieszczupła. Ona ma bardzo krótki lont, ja natomiast dość długi. Widocznie wgapianie się w seriale o miłości pomogło mojej siostrze w życiu, bo prześcignęła mnie i z mężem, i z dzieckiem. Mnie zaś niekończące się opiekowanie mamonami nie pomogło, bo wciąż byłam sama. Na szczęście nie samotna. Nie poszukująca. Nie zdesperowana. Latka leciały i nic dziwnego, pantha rhei. Szczęśliwie do czterech dych wciąż było mi daleko, więc chyba nie miałam powodów do stresu. Chyba…
Maleństwo ucichło. Wlecieliśmy w noc. Światła na pokładzie samolotu przygasły. Bez Wyjca obok wszystko wydawało się prostsze i przyjemniejsze. Skierowałam w stronę maszynopisu małą lampkę i wreszcie zaczęłam czytać. Kobieta miała sprawne pióro. Opowieść mnie wciągnęła…
Obudził mnie ból głowy. Koszmarny, paskudnie dokuczliwy. Łagodził go nieco piękny zapach, przez który tuż po obudzeniu nie mogłam przypomnieć sobie, gdzie jestem. Otworzyłam oczy. W samolocie wciąż panował przyjemny półmrok rozświetlany ekranem laptopa mojego nowego sąsiada. Jedno spojrzenie na prawy dolny róg ekranu i już wiedziałam, skąd brał się mój ból głowy. Spałam niecałą godzinę, zatem o regeneracji sił nie mogło być mowy. Przeniosłam wzrok na palce współpasażera. Śmigały po klawiaturze z imponującą szybkością. Byłam prawie pewna, że zbudził mnie dobrze znany mi charakterystyczny dźwięk klawiszy laptopa. Do zapachu nowego sąsiada zaczęłam się przyzwyczajać, wpatrywałam się w jego dłonie. Były trochę opalone. Jakby lekko muśnięte słońcem. Ich skóra doskonale kontrastowała z na oko sztywnym mankietem koszuli, spiętym elegancką spinką wykonaną, jeśli się nie myliłam, z jakiegoś kamienia. Już chciałam przenieść wzrok wyżej i się przywitać, ale ubiegł mnie głos stewardesy, znanej mi już „szkolonej bestii”.
– Czy na pewno wszystko jest w porządku? Jeśli będzie miał pan na cokolwiek ochotę, proszę przywołać mnie wzrokiem. Bardzo nam przykro z powodu zaistniałej sytuacji.
Dłonie śmigające po klawiaturze zastygły na moment i usłyszałam głos, a raczej coś na kształt półszeptu. Pewnie dlatego wydał mi się zmysłowy.
– Wszystko w porządku. Proszę się nie przejmować. Wystąpię do linii lotniczych o zwrot kosztów. Jeśli będę czegoś potrzebował, poproszę.
Mój nowy sąsiad, w przeciwieństwie do stewardesy mówiącej raczej brytyjskim angielskim, miał amerykański akcent, który uwielbiałam, i przyjemnie brzmiący głos. Jego łagodność i ton zupełnie nie pasowały do rzeczowości jego słów, po których stewardesa ulotniła się, nie wiadomo kiedy, a opalone dłonie znów rozpoczęły przyspieszony taniec na przyciskach klawiatury.
Poczułam na sobie spojrzenie. Bałam się je odwzajemnić i to mnie wkurzyło. Czy to możliwe, żebym spięła się, mając świadomość, że miejsce Wyjca zajął mężczyzna z lepszego świata? Jak łatwo się było domyślić, Wyjec niechybnie wykurzył mojego nowego sąsiada z business class. Tak, było to możliwe! W ekonomicznej klasie od razu zapachniało luksusem. Spojrzałam do góry, by zobaczyć jego twarz.
– Cześć – usłyszałam swobodne przywitanie.
– Cześć – odpowiedziałam moją byle jaką angielszczyzną.
– Musiałem zmienić miejsce, bo…
– Wiem, wiem, rozumiem – weszłam nieznajomemu w słowo, z niechęcią wspominając Wyjca.
– Nie wytrzymałem tego – wciąż się usprawiedliwiał.
Było to całkiem urocze. Patrzyliśmy sobie w oczy. Jego były poza zasięgiem poświaty rzucanej przez ekran komputera. Jednak miałam pewność, że są ciemne, prawdopodobnie brązowe.
– Zwłaszcza że muszę pracować.
– Rozumiem, też powinnam.
Sięgnęłam po maszynopis leżący na stoliku przede mną. Oderwałam wzrok od twarzy nieznajomego i od razu zaczęłam intensywnie zastanawiać się, kogo mi przypominał. Musiał być podobny do któregoś z moich znajomych. Z kimś mi się kojarzył, i to bardzo. Jednak zupełnie nie potrafiłam przypomnieć sobie z kim. Nie mogłam przecież wgapiać się w niego jak sroka w gnat. Tak naprawdę nawet chciałam, jednak było mi niezręcznie. Jak na razie musiał mi wystarczyć jego obłędny zapach i widok długich i zręcznych palców. Ich ruch zdradzał, że nieznajomy już na mnie nie patrzył. Nawet jeśli umiał pisać bezwzrokowo, a pewnie tak było, to na ekran laptopa musiał zerkać.
Poczułam, że nadszedł czas, abym wróciła do rozpoczętej wcześniej lektury. Uczyniłam to, modląc się w duchu, by debiutancka proza szybko zawładnęła mą wyobraźnią. Chciałam, żeby opisany świat pozwolił mi oderwać myśli od, co tu dużo rozprawiać, seksownego towarzysza mojej podróży, który, niestety, nie trącał mnie swym ramieniem. A szkoda. Z drugiej strony byłam już przyzwyczajona, że nigdy nie miałam tego, czego chciałam. Przynajmniej w moim życiu uczuciowym. W każdej innej sferze do tej pory marzenia się spełniały. Na ich urzeczywistnienie musiałam oczywiście czekać. Krócej, dłużej, z wielką cierpliwością, z mniejszą, ale w końcu zawsze osiągałam to, czego chciałam. Tylko uczuciowo byłam trochę, mówiąc wprost, upośledzona. A to wszystko przez mój niczym nieokiełznany uczuciowy idealizm. Jako mała dziewczynka dokładnie zwizualizowałam sobie księcia z bajki, a jako dorosła kobieta nie mogłam go nigdzie spotkać. Milka, stąpająca twardo po uczuciowym gruncie, wiele razy powtarzała mi, że nie mam szans na księcia z bajki, bo nie jestem księżniczką. Ani z urodzenia, ani z urody. Milka była księżniczką, przynajmniej jeśli chodzi o urodę. A książę i tak jej się nie przytrafił. Związała się węzłem małżeńskim z marynarzem, najważniejszym na statku. Niestety, Oskar był nieobecny czasem trzy, a nawet cztery miesiące w roku.
To dlatego, obserwując zmagania mej siostry z samotnością, przyglądając się również życiu mojego taty po śmierci mamy, coraz częściej czułam lęk, że zostanę sama. Bardzo chciałam mieć rodzinę. To o niej wciąż marzyłam. O mężu, naprawdę niekoniecznie królewiczu. O dzieciach. Nawet dużej gromadce dzieci. A w perspektywie o wnukach. Marzyłam o tym od zawsze, od czasów występów w żółtej sukience w duże białe grochy. I nic się nie zmieniało. Ani w marzeniach, ani w rzeczywistości. Wciąż byłam sama. Jeśli ktoś mnie wybierał, ja go nie wybierałam. Jak łatwo się domyślić, działo się też odwrotnie – i było to bardzo bolesne. Kiedy ja wybierałam kogoś na zawsze, to interesowało go nie moje „zawsze”, tylko moje „tu i teraz”.
I zamiast oddawać się lekturze, wpatrywałam się jedynie w maszynopis, którego męcząca wzrok interlinia utrudniała czytanie. A boski nieznajomy zapamiętale pracował. Wciąż coś pisał, gdy na moment przestawał, to tylko po to, by otworzyć inny dokument i wczytywać się w tekst pocięty numerami paragrafów.
Nie mogłam się skupić na czytaniu, ponieważ zebrało mi się na myślenie, a wzrok bez ustanku uciekał w stronę dłoni nieznajomego. Co gorsza, moja wyobraźnia już robiła, co chciała. Brak obrączki na palcu serdecznym pozwalał mi przypuszczać, że może to nie przypadek, że taki atrakcyjny męski amerykański kąsek znalazł się w moim zasięgu. Może nawet Wyjec pojawił się najpierw przy moim, a potem przy jego boku nieprzypadkowo? Może, jak to często w życiu bywa, dramat jednych pozwalał spotkać się innym? Poznać, pokochać, poślubić. Czy życie miało szansę, by dogonić me marzenia?
Już słyszałam przyganę w głosie Milki: „Cała ty! Obcy chłop, a ty go bez pardonu ciągniesz do ołtarza?”. Dyskutowałam z nią zapamiętale: „A co? Kuzyna mam ciągnąć? Przecież do ołtarza tylko obcy się nadaje. Nie inny”.
Nie zdążyłam się uśmiechnąć, a przy moim niedoszłym mężu znów pojawiła się ładniejsza i zgrabniejsza ode mnie stewardesa, aby zapytać o jego ewentualne potrzeby. Postanowiłam wrócić do rzeczywistości i zająć się tekstem, by jutro na zebraniu redakcyjnym wykazać się profesjonalizmem. I choć ja, trzydziestolatka, czułam się, jakbym była emocjonalną nastolatką, już wiedziałam, że nazajutrz z dzisiejszej ekscytacji nieznajomym pozostanie tylko mgliste wspomnienie.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Jesteśmy Twoi. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: