Piotrek pragnie się wyrwać ze środowiska, które nie daje mu żadnych perspektyw, niestety po raz kolejny zderza się z brutalną rzeczywistością. Choć ma jasne cele i szczerą chęć zmiany życia na lepsze, to w drodze na Hel, gdzie ma rozpocząć wszystko od nowa, zostaje pobity i okradziony. Optymistyczne plany młodego chłopaka spalają na panewce. Chce dotrzeć nad morze, jednak ląduje we Włocławku - mieście, które zamiast być przystankiem na drodze do realizacji marzeń, staje się pułapką. Bez pieniędzy i wsparcia Piotrek zmuszony jest walczyć o przetrwanie w lokalnej społeczności bezdomnych, których we Włocławku żyje bardzo wielu. Wkrótce odkrywa też, że gdy już raz spadnie się na dno - także to prywatne, osobiste - odbicie się od niego wcale nie jest takie proste. Ta historia wydarzyła się naprawdę i w szokująco realny sposób pokazuje, jak nieprzewidywalny los i błędne decyzje mogą nas zaprowadzić w miejsca, w które nigdy nie chcielibyśmy trafić. Może pewnych błędów nigdy nie da się naprawić?
Zapraszamy do przeczytania powieści Marcina Halskiego Bezdomność all inclusive.
– Nietuzinkowa powieść, która zabiera do mrocznego świata własnych ograniczeń i lęków. Historia, którą koniecznie trzeba przeczytać. Polecam.
– Świadomość, że świat przedstawiony w tej książce nie zniknie po przeczytaniu ostatniej strony, przytłacza. Jednocześnie sprawia, że bardziej docenimy własne życie. To bolesna historia, która nie powinna przydarzyć się nikomu.
Powieść Marcina Halskiego Bezdomność All Inclusive jest porażająca. To prawdziwa historia, w której nie ma taryfy ulgowej, nie ma miejsca na uśmiechy losu, zwycięstwo, nadzieję. Kryzys bezdomności wzmocniony uzależnieniem nie pozostawia furtki. Jednak warto spojrzeć prawdzie w oczy – pisze w naszej redakcyjnej recenzji tej książki Danuta Awolusi.
– W Polsce (oficjalnie) osób w kryzysie bezdomności jest ponad 30 tysięcy. To sporo. Są to osoby, które mieszkają lub przewijają się przez przytułki, nocują na pustostanach, dworcach, śmietnikach. W większości, niestety, wiąże się to z nałogami, rzadziej z jakimiś zaburzeniami czy chorobami. Mamy do czynienia z ludźmi, którzy trwają z dnia na dzień, zazwyczaj zbyt pochłonięci autodestrukcją, żeby spróbować się wyrwać. A że średnia długość życia na ulicy (to akurat nieoficjalne dane, raczej wniosek po rozmowach z bezdomnymi we Włocławku) to około pięciu lat, sytuacja wydaje się tragiczna. Najbardziej zaskoczyła mnie ilość młodych osób – zazwyczaj uzależnionych od narkotyków. Ci ludzie jeszcze mają szanse na wyjście z tej matni, ale wiem, że wielu się to nie uda – mówi w naszym wywiadzie Marcin Halski, autor książki Bezdomność all inclusive. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Bezdomność all inclusive. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Rozdział 2
[…] Obsesyjnie szukamy szczęścia u boku tych samych ludzi, w tych samych miejscach […]
Halok & Gieeru, Powroty i rozstania
Wstałem rano gotowy i chętny do działania. Wziąłem plecak, nawet go wcześniej nie spakowawszy. Pojechałem do Katowic, poprosiłem o spotkanie z szefem. Trwało to z kwadrans, ale w końcu do mnie wyszedł. Chyba wyczuł, że chcę się zwolnić z roboty, bo minę miał dziwną. Stałem naprzeciwko niego, nie wiedząc, co powiedzieć, ale w końcu postanowiłem bez tłumaczenia, kajania się, przeprosin, ale i bez żalu czy pretensji powiedzieć mu, z czym przyszedłem.
– Szefie, zwalniam się.
– Jesteś pewny? – zapytał. – Dobrze ci idzie – dodał jeszcze zamyślony, ale moim zdaniem powiedział to tylko dlatego, że tak wypadało.
– To nie dla mnie – odparłem i chyba po raz pierwszy w życiu dumnie wypiąłem klatkę piersiową, bo moje zdanie okazało się najważniejsze i decydujące.
Nie wiem, jak zareagował na moje słowa, bo zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, odwróciłem się i wyszedłem.
Na szczęście od razu trafił mi się tramwaj do centrum, a już po chwili czekania na Mickiewicza podjechał autobus do Piekar. Usiadłem z tyłu i zacząłem planować następne posunięcie.
Miałem troszkę grosza przy sobie, niewiele, ale wystarczająco, żeby kupić bilet na dworcu PKP.
Podczas pracy w wesołym miasteczku, miałem kontakt z wieloma ludźmi, niejednokrotnie przyjezdnymi. Jakiś czas temu spotkałem człowieka, który prowadził bar czy coś w tym stylu. Nie pamiętałem już, jak nawiązała się między nami rozmowa, ale mówił, że jeśli kiedyś będę potrzebował pracy, mam przyjechać. Śmiać mi się chciało, bo pewnie spodobało mu się moje oddanie przy diabelskim młynie nikt nie potrafił zatrzymywać draństwa z taką pasją jak ja. W każdym razie jegomość nie podał mi konkretnego adresu, ale przecież co może być trudnego w odnalezieniu nad morzem właściwej restauracji?
Była bardzo wczesna wiosna, właściwie w powietrzu czuć było jeszcze zimę – mogłem spokojnie pojechać tam już teraz, żeby wdrożyć się we wszystko przed sezonem. Oczywiście wiedziałem, że na start wyląduję pewnie przy garach, ale uznałem, iż lepsze to niż nic. Byle wyrwać się ze znanego mi świata… Musiałem więc jechać nad morze!
Dojechałem do domu jeszcze przed południem. Idealna pora, bo o tej godzinie ojciec siedział w robocie, a matka pewnie biegała po mieście.
Wspiąłem się prędko na piętro i włożyłem klucz do zamka. Przekręciwszy go, ucieszyłem się, że rzeczywiście w mieszkaniu nikogo nie było.
Szybko wparowałem do swojego pokoju. Przez chwilę miotałem się po nim bez celu, ale w końcu udało mi się nad sobą zapanować. Właściwie nie miałem zbyt wiele rzeczy, a nawet ta garstka gratów nie miała dla mnie większego znaczenia. Wcisnąłem w plecak kilka ubrań na zmianę, wziąłem to, co uznałem za wartościowe, i to było na tyle.
Robiłem to wszystko w pośpiechu, aby zdążyć przed powrotem ojca – jego cug trwał w najlepsze i tylko iskra dzieliła go od wybuchu. Nie chciałem być w tym miejscu, gdy ta bomba po raz kolejny eksploduje.
Choć od momentu, w którym podjąłem decyzję, stałem się silniejszy, to gdzieś we wnętrzu czułem, że była to po prostu próba ucieczki nie tylko przed nim, ale i przed samym sobą. Nie planowałem tego roztrząsać zbyt mocno, istniały we mnie miejsca, do których nie chciałem dotrzeć. A w każdym razie nie teraz.
Poszedłem jeszcze do łazienki. Niezbyt duże, klaustrofobiczne pomieszczenie mieściło muszlę, umywalkę oraz pralkę, która robiła jednocześnie za półkę. No i była tu jeszcze wanna – wciśnięta pod jedną ze ścian, wypełniała jedną trzecią miejsca. Niby nie było źle, ale jak człowiek siedział na klopie, to jego wyciągnięte nogi zajmowały właściwie całą wolną jeszcze przestrzeń. Nawet schylić się po wyprane ubrania było trudno, bo tyłkiem napierało się na blade kafelki na ścianie. Nie lubiłem tego miejsca, jak zresztą całego mieszkania.
Stanąłem przed lustrem. Zobaczyłem w nim młodego chłopaka o bystrym spojrzeniu i z lekko nieogoloną twarzą. Na szczęście nie musiałem regularnie współpracować z maszynką. O ile na głowie włosy rosły gęsto i częściowo zakrywały mi już uszy, o tyle na twarzy jasny blond zbytnio się nie odznaczał. Mogłem nie widzieć żyletki przez dwa tygodnie, a zarost pozostawał minimalny. Postanowiłem tak to zostawić, szkoda czasu. Uczesałem się tylko, a niewielki grzebyk schowałem do tylnej kieszeni. Spojrzałem jeszcze raz na swoje odbicie i doszedłem do wniosku, że moja jeszcze chłopięca twarz mogłaby zmylić niejednego. Tylko oczy… coś w tych niebieskich tęczówkach mówiło, że ich właściciel widział rzeczy, o których najchętniej by zapomniał. Pomyślałem, że może uda mi się to zrobić gdzieś daleko stąd.
Westchnąłem cicho. Nie przypuszczałem, że to wszystko będzie tak trudne – miałem opuścić jedyne dobrze mi znane miejsce. I choć nienawidziłem go z całego serca, to odczuwałem swego rodzaju żal.
Musiałem wziąć się w garść, nie było nic gorszego niż poddać się przed samą metą. Pośpiesznie opuściłem łazienkę i wróciłem do siebie.
Popatrzyłem trochę tęsknie na pokój, a zwłaszcza na stojącą w rogu stacjonarkę i mikrofon ze statywem – jedyne rzeczy, które ostatnio miały dla mnie wartość. I to je właśnie musiałem zostawić na pastwę losu, bo to, że nie wrócę tutaj już nigdy, brałem za pewnik. Reszta pomieszczenia wyglądała zupełnie bezpłciowo – zero plakatów, niewiele drobiazgów, wszak każda próba wyróżnienia się kończyła się tyradą ojca. Nie zapłaczę za tym miejscem.
Wyszedłem do przedpokoju. Ostatnim spojrzeniem omiotłem tak dobrze mi znane skromne i dość mocno zniszczone tapety i meble.
Zatrzymałem się na moment. Przyszło mi do głowy, że może powinienem się pożegnać z matką, poczekać, aż wróci.
– Olać to – odpowiedziałem sam sobie.
Nie chciałem tego robić i to nie dlatego, że nie potrafiłem, raczej z powodu tlącej się we mnie wściekłości. Wszedłem jednak jeszcze do jej pokoju. Wziąłem trochę banknotów ze schowka – wiedziałem, gdzie je znaleźć.
Stwierdziłem, że to będzie prezent w ramach przyszłych urodzin i świąt, na których nie będę miał okazji się pojawić. Matka będzie musiała to zrozumieć, a nawet jeśli nie… to powinna zdać sobie sprawę, że pierwszy raz naprawdę mi pomogła.
Zamknąłem drzwi do mieszkania i ruszyłem w kierunku schodów, nawet nie oglądając się za siebie.
Przeskakiwałem co drugi stopień, a plecak zaskakująco mile mi ciążył. Tym razem mozaika podrapanych ścian klatki schodowej nie przyniosła żadnych przemyśleń, porównań i górnolotnych myśli. Była już przeszłością.
Przystanąłem przed blokiem i spojrzałem w okna.
Czy czułem wyrzuty, że zostawiam z tym mamę? Owszem, ale przecież była dorosła. To ona powinna mnie chronić, dopóki nie osiągnę wieku, w którym mógłbym zrobić to sam. Nie dała rady, a ja nie mogłem jej pomóc. Dlatego zamiast odczuwać do niej przywiązanie, pogrążałem się we wspólnej niedoli. Ucieczką skazywałem naszą relację na wieczny chłód, nie miałem jednak lepszego pomysłu.
Mimo wszystko i tak szedłem na przystanek w dużo gorszym nastroju.
Tak, to było dobre słowo: uciekałem. Po marzenia, po spełnienie, po coś ulotnego, coś nieopisanego. Choć w rzeczywistości jedyne, czego pragnąłem, to znaleźć się jak najdalej od tego, co znałem.
Zostawiłem przeszłość, której było jeszcze tak niewiele, i ruszyłem ku przyszłości, której bezmiar się przede mną rysował.
Czy gdybym wiedział, że przyniesie ona tyle samo bólu i rozczarowań, zmieniłbym decyzję? Wątpię.
***
Niejednokrotnie sami zatracamy się w tym, z czym walczymy. Opuszczamy gardę, zanim wejdziemy na ring, psychicznie doprowadzamy się do stanu przegranej jeszcze przed właściwym pojedynkiem.
Miałem podobnie, choć jakaś część mnie próbowała temu zaprzeczać. Dopiłem piwo, już trzecie tego dnia, i wyszedłem z cienia rzucanego przez kiosk Ruchu. W plecaku zostały dwie puszki – stanowczo za mało na tak długą podróż, ale pierwszy raz od dawna miałem ochotę zmierzyć się również z tym demonem. Pokazać sobie, że jeszcze używałem alkoholu jako łącznika pomiędzy sobą a światem zewnętrznym, że jeszcze nie miał nade mną pełnej kontroli.
Dojazd do Katowic drugi raz tego dnia dłużył się niemiłosiernie – patrzyłem przez okno na mijane okolice, pewien, że nie zobaczę ich nigdy więcej. Na szczęście już po czterdziestu minutach wysiadłem na przystanku docelowym. Wdepnąłem do monopolki i wbrew temu, co myślałem jeszcze godzinę wcześniej, dokupiłem sobie kilka piw, ot tak, dla kurażu, wszak czekał na mnie cały świat.
Gdy ponownie wyszedłem na ulicę, poczułem potężny zastrzyk adrenaliny. Udało się! Czułem, że jestem już prawie wolny.
Ruszyłem w stronę świateł prowadzących na ulicę Stawową, a stamtąd miałem już rzut beretem.
Na dworzec doszedłem bez problemu, zdarzało mi się w przeszłości nawet tutaj nocować, choć ćpuni czający się w jego ciemnych zakamarkach nieraz sprawiali problemy. W ciągu dnia wystarczało jednak omijać niektóre załomy, nie dać się zaczepić menelom przed wejściem i można było łatwo dotrzeć na peron. Przez megafon jakaś kobieta usilnie próbowała zapowiadać pociągi, ale nawet jeśli miała prawdziwą pasję do tej pracy, to stary, trzeszczący sprzęt zniekształcał jej głos i gdyby nie tablice informacyjne, żaden z pasażerów nie trafiłby na właściwy peron. Zatrzymałem się przy jednej z takich tablic, odczytałem godzinę i z ulgą stwierdziłem, że mam jeszcze czas. Ruszyłem w stronę kas, musiałem kupić bilet. Czułem się dobrze – dworzec, choć śmierdzący moczem, biedą i zaniedbaniem, był pierwszym przystankiem do mojego prawdziwego życia.
– Jeden normalny proszę – powiedziałem do siedzącej za szybą babeczki. – Na Hel.
Czemu tam? Facet, z którym rozmawiałem w wesołym miasteczku, wspominał o Półwyspie Helskim.
– To będzie czterdzieści dziewięć złotych, odjazd z peronu drugiego za dwadzieścia minut.
Gorączkowo odliczyłem gotówkę. Stresowałem się, bo oto nadchodziła chwila, po której nie będzie już odwrotu. Wsunąłem pieniądze w wąską szczelinę na ladzie. Kobieta po drugiej stronie spokojnie je przeliczyła i wydrukowała bilet.
– Miłej podróży życzę.
– Dziękuję.
Ruszyłem na peron. Mijałem innych pasażerów, przypadkowych przechodniów, klientów sklepików, którzy jak co dzień tłumnie zbierali się przy niewielkich stoiskach. Właściwie miałem ochotę zajrzeć do muzycznego, mieszczącego się w głównym holu, ale w porę się opamiętałem – musiałem oszczędzać. Przed jednym ze sklepików czatowali menele oraz punkowa, buntownicza młodzież, która próbowała wysępić jakieś drobne. Nie chciałem z nimi teraz rozmawiać, miałem swoją misję. Mogłem zmienić wszystko i nie zamierzałem się zatrzymywać, a już tym bardziej tracić czasu na rozmowy.
Usiadłem na peronie. Wpatrywałem się w ostatnią rzecz, którą uważałem za wartościową w swoim życiu: buty, nowiutkie ermaksy, na które zaoszczędziłem z wypłat. I to nie jakieś tam zwykłe białe, ale zielono-czarne z dodatkowymi wstawkami po bokach, przypominającymi mi łuski aligatora. Byłem z nich dumny, bo nie tylko rzucały się w oczy, ale i dawały swoiste poczucie komfortu, nadziei i wiary. W moim mniemaniu, gdyby wyznacznikiem statusu człowieka mogło być obuwie, plasowałbym się na samym szczycie drabiny społecznej.
Czekałem ponad kwadrans i w końcu się doczekałem. Przy wtórze pisku hamulców wtoczył się na dworzec mój pociąg. Wsiadłem do podniszczonego wagonu PKP.
***
Polskie wybrzeże. Krytykowane, przepełnione turystami, upakowanymi jedno na drugim miejscami na noclegi i restauracjami z wygórowanymi cenami, a zarazem niesamowicie piękne.
Byłem pewien, że je pokocham, mimo że nigdy wcześniej tam nie zawędrowałem. Zwłaszcza półwysep w mojej wyobraźni wydawał się idealny – otoczony z dwóch stron wodą. Człowiek w takim stanie emocjonalnym jak mój mógł się tam poczuć odizolowany oraz bezpieczny. Jakby wrażenie bycia czymś malutkim wśród tak potężnej siły jak morze sprzyjało wyciszaniu. Tylko w tym miejscu mogłem zacząć na nowo, stanąć na nogi, odbić się od dna psychicznego i skierować swoje życie na właściwy tor: poranki na plaży, zachody przy szumie fal, zapachu ryb i piasku. Idealnie dla kogoś z głową pełną marzeń, pomysłów i nadziei.
Zapiszczały koła. Ruszyliśmy! Spojrzałem na zaniedbany dworzec i w myślach pożegnałem się ze Śląskiem.
***
Po kontroli biletów wziąłem plecak i poszedłem w stronę kibla. Na szczęście do sezonu turystycznego było jeszcze trochę czasu, więc nie musiałem się ani przepychać korytarzami, ani dobijać pół godziny do toalety. Gdy zamknąłem za sobą wąskie drzwi, otworzyłem okno i zapaliłem papierosa. Wyjąłem browara i trzymając puszkę pod bluzą, stłumiłem syk towarzyszący otwieraniu. Siadłem na zamkniętej muszli. Na otwartej bym się nie odważył – podziwiałem ludzi, którzy potrafią załatwiać tu potrzeby.
Czułem się naprawdę dobrze, uśmiechałem się sam do siebie, wsłuchując się w stukot kół. Nie chciałem jednak kusić losu – wypiłem piwo i szybko wypaliłem papierosa, poczekałem jeszcze moment, aż pomieszczenie się wywietrzy, i wyszedłem. Nogi poprowadziły mnie wzdłuż korytarza, choć myślami znajdowałem się już na pięknej plaży. Stopy niby dotykały podłoża, ale miałem wrażenie, jakbym otrzymał w niebiańskim prezencie skrzydła, które unosiły mnie lekko nad brudną, popękaną podłogą wagonów.
Zatrzymałem się przy jednym z okien. Uchyliłem je do połowy i wystawiłem lekko głowę. Wiatr targał moje włosy, słońce padało na skórę, a przed oczami przewijały mi się budynki.
Patrzyłem tak dość długo, gdy nagle usłyszałem wesoły, lekko podchmielony głos. Wołał mnie gościu, którego głowa wystawała z jednego z przedziałów.
– Ziomeczku, co tak stoisz? Chodź do nas!
Całkiem prawdopodobne, że beztroskie chwile wśród ludzi, którzy nie znali mojej historii i przeżyć, były czymś, czego potrzebowałem. Ociągałem się tylko przez moment, po czym wszedłem do przedziału. Od razu uderzyła mnie woń alkoholu; kilka roześmianych osób przypatrywało mi się z dziwnym zainteresowaniem.
– Gdzie jedziesz? – zapytał ten sam mężczyzna, który krzyczał przez korytarz.
– Na Hel.
– To daleka podróż przed tobą. Zdrowie.
W moim ręku znalazł się kieliszek wypełniony po brzegi przeźroczystym płynem. Nie miałem nigdy awersji do wódki, nie wiem, skąd u niektórych ludzi brało się mniemanie, że osoby, które od dziecka cierpiały przez tę używkę w domu, uciekały na sam jej widok. Było to równie błędne przekonanie, jak to, w którym sam żyłem: „piwo to jeszcze nie alkohol”. Dlatego parę puszek nadal miałem w plecaku.
Zanim zdążyłem to przemyśleć, przechyliłem naczynie. Jego zawartość pięknie zapiekła w gardle, choć była ciepła i najwyraźniej kupiona po taniości.
– Dzięki, chłopaki.
– Nie ma sprawy, opowiadaj, po co jedziesz aż tak daleko.
– Polejcie jeszcze raz, a zaraz wam opowiem.
Siedzący obok mnie człowiek szybko wyjął butelkę. Pokazał mi przy tym otwarty plecak, w którym znajdowało się jeszcze kilka podobnych flaszek. Podobało mi się to.
Spojrzałem na świeżo poznaną ekipę i w głębi duszy ucieszyłem się, że tak szybko udało mi się z kimś zbratać.
– Nie jest to wesołe, ale jeśli chcecie, opowiem – dodałem, przechylając kieliszek.
Pokiwali zgodnie głowami, więc zacząłem swoją krótką historię. Wraz z każdą kolejką czułem się lepiej, pewniej i luźniej. Towarzystwo, które miałem szczęście spotkać, okazało się wesołe, konkretne i ciekawskie. Odgłosy jadącego pociągu, ciepło od wódki, euforia na myśl o wolności tak bardzo mnie uspokoiły, że mówiłem o bolesnych sprawach zupełnie bez dyskomfortu.
Opowiedziałem o wszystkim. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo w pewnym momencie na moją pamięć opadła kurtyna. I jak po nieudanym przedstawieniu, gdy ponownie się uniosła, publika mogła zobaczyć złamanego wykonawcę.
Ja z aktorstwem nie miałem nic wspólnego, za to oni na pewno wiele – podobnie jak z cwaniactwem i bezwzględnością. Wódka, którą mnie częstowali, zwróciła się im w postaci mojego zegarka, telefonu i pieniędzy.
***
Wytoczyłem się z wagonu. A w każdym razie jakimś cudem znalazłem się na zewnątrz i wszystko wskazywało na to, że udało mi się to zrobić o własnych siłach. Zamroczony wyszedłem ze stacji, nie odnotowując, jak nazywała się miejscowość. Właściwie nawet mnie to nie interesowało.
Była noc, żadnego przechodnia w pobliżu, więc niewiele myśląc, usiadłem na pierwszej lepszej ławeczce i spróbowałem się rozejrzeć. Ciemność choć oko wykol nie zmniejszała rodzącego się w duszy lęku.
Bolały mnie głowa, żołądek i coraz bardziej opuchnięte oko.
O ja pierdolę, co się stało?
Zanim zdołałem dokończyć myśl, poczułem, jak po czole ścieka mi krew.
Chciałem sprawdzić, która godzina, ale nie miałem na czym. Chciałem się napić piwa, ale nie miałem za co. Chciałem spróbować się dowiedzieć, gdzie jestem i co się ze mną działo, ale byłem sam. Na dodatek alkoholowe odurzenie trzymało mnie w swych szponach – nie chciało puścić, choćbym nie wiem jak się szarpał. Do tego pizgało niemiłosiernie.
Chyba straciłem przytomność, a w każdym razie na chwilę przymknąłem oczy, a kiedy je otwarłem, poraziła mnie biel szpitalnych ścian.
***
Kobieta w nieskazitelnie białym kitlu patrzyła wprost na mnie, a na jej twarzy wyraz współczucia mieszał się ze znużeniem. Kolejna osoba, która robiła za pojedynczy trybik w ogromnej machinie. Ta tutaj napędzała tę od NFZ, ale najwyraźniej praca na recepcji szpitala nie była tym, co babka chciała robić. Mimo to jakiś ślad ludzkich odruchów zaobserwowałem w jej rutynie, bo mogła po prostu dać mi wypis i mnie pożegnać, a jednak spytała:
– Jesteś pewien, że masz gdzie się podziać?
Właściwie nie byłem specjalnie zdziwiony jej pytaniem przyjęto mnie w nocy, poobijanego, nieprzytomnego, a i nawalonego jak dziki bąk. Bez dokumentów, bagażu, pieniędzy.
Na szczęście okazało się, że nic poważniejszego mi nie dolega, a ja sam również nie paliłem się do długiego pobytu. Wolne łóżka w szpitalach były towarem drogocennym, deficytowym nawet bardziej niż czas pracujących w takim miejscu ludzi.
Odkąd się obudziłem, dowiedziałem się tylko, że ktoś wezwał pogotowie i że zgarnięto mnie prosto z dworca. Jak już wytrzeźwiałem i przeprowadzono kilka standardowych badań, postanowiono mnie wypisać. Ponieważ ratownicy medyczni nie znaleźli żadnych dokumentów, wcześniej tego ranka musiałem wszystko sam podać, ale gdy lekarz na obchodzie dowiedział się, że chcę jak najszybciej wyjść, nie zgłosił zastrzeżeń. Należałem bowiem do grupy tych kłopotliwych pacjentów, którzy pojawiali się znikąd, w opłakanym stanie i pod wpływem. Nie pasowali do standardów szpitalnych – wypadków, chorób czy starości. Obdartusy to raczej niepewni pacjenci, a do tego przeważnie sprawiający wrażenie, jakby sami zasłużyli na swój los. Jeszcze przed wyjazdem nie przejmowałem się goleniem czy strzyżeniem, a moje przydługawe już włosy zdążyły się przetłuścić. Miałem też parę tatuaży zrobionych w domowych warunkach. To wszystko w połączeniu ze wcześniej wspomnianym brakiem dokumentów zakwalifikowało mnie od razu do tej gorszej grupy.
– Tak, przyjechałem tu do znajomych i od razu do nich podjadę – skłamałem płynnie, jakbym opracowywał ten scenariusz od jakiegoś czasu.
Pani Troskliwa spojrzała na mnie sceptycznie, ale ja już odwracałem się do wyjścia. Coraz bardziej kręciło mi się w głowie od zapachów, które roztaczały się dookoła – leków, chorób i chemii używanej do odkażania. Charakterystyczny pisk podeszwy na posadzce przypomniał mi o mojej ostatniej wartościowej rzeczy, czyli butach. Aby tyle mi zostało.
Na dodatek szpitalne śniadanie najwyraźniej natrafiło na przeszkody przy dogadywaniu się ze skacowanym żołądkiem, choć myślę, że nawet głodujące w Afryce dzieci miałyby kłopot z przełknięciem podawanych w takich miejscach posiłków.
***
Włocławek – wydawało mi się, że to piękne miasto, jednak znałem tę nazwę głównie z piosenki Kobranocki1 . Na sto procent nie leżało nad morzem, choć zapewne jakaś woda tu była. Zapach powietrza nie przypominał tej charakterystycznej bryzy wiejącej znad Bałtyku, ale musiało mi to chwilowo wystarczyć.
Stałem przed wjazdem na szpitalny parking, próbując rozkoszować się poczuciem wolności – poniekąd bolesnym, okupionym coraz bardziej doskwierającą opuchlizną pod okiem, a jednak dodającym skrzydeł. Rozejrzałem się dookoła i choć miasto w niczym nie przypominało śląskich klimatów, od razu mi się spodobało.
Musiałem nieco skorygować plany, ale właściwie nie czułem jeszcze żadnego dyskomfortu związanego ze swoim położeniem. Postanowiłem ruszyć przed siebie, zwłaszcza że jedyne, o czym aktualnie myślałem, to zimne piwo i trochę spokoju, żeby pozbierać myśli do kupy. Trudna sprawa dla kogoś, kto nie miał nawet grosza przy duszy, a wyglądał, jakby robił za worek treningowy boksera amatora. Na szczęście nie takie rzeczy już się robiło.
Książkę Bezdomność all inclusive kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,