To brzmi jak dobry początek powieści: w niejednoznacznych okolicznościach umiera autor kryminałów. Sęk w tym, że wkrótce ciało Daniela Kasprzaka ginie i trudno ustalić, czy był to wypadek, morderstwo, czy może... mistyfikacja? Tymczasem jego nowa książka sprzedaje się znakomicie. Kluczowe wydaje się pytanie, jaką rolę w tych wydarzeniach odgrywa Laura, bliska znajoma zaginionego autora. Czy mówi wszystko, co wie? A może jest klasyczną femme fatale rodem z kryminałów noir?
Prowadzący śledztwo komisarz Wit Nawrocki musi odnaleźć się w na pozór niewzbudzającym podejrzeń środowisku pisarzy i wydawców, blogerów i czytelników odwiedzających targi książki oraz książkową giełdę na pchlim targu. Tymczasem podczas sadzenia lasu Prawiek, upamiętniającego Nagrodę Nobla dla Olgi Tokarczuk, zostają znalezione zwłoki. Atmosfera gęstnieje jak jesienna krakowska mgła.
Do przeczytania powieści Pawła Fleszara Smog zaprasza HarperCollins Polska. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Smog. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Akurat zdali pacjenta na sortowni i wsiedli do karocy, kiedy rozległ się elektroniczny gong, anonsujący pojawienie się Karty zlecenia na przyczepionym do deski rozdzielczej tablecie. Janusz klepnięciem potwierdził przyjęcie, otworzyło się okno dialogowe z danymi. Nagłe zatrzymanie krążenia, trzydziestokilkuletni mężczyzna, Rakowicka 44 – wyćwiczone oko przesuwało się po kluczowych informacjach.
– No to hajda, do pompki! – krzyknął Mariusz, włączając błyski i wyjeżdżając na Wrocławską z bramy Wojskowego Szpitala Klinicznego.
Druga w nocy, pusto, więc przynajmniej nie będzie się pchał „na żyletki”, w każdą minimalną choćby przerwę między samochodami, ale nie zdejmie nogi z gazu, wjeżdżając na czerwonym świetle na skrzyżowanie. Nigdy nie zdejmował, chyba że musiał depnąć na hamulec. Był nieformalnym rekordzistą krakowskiego pogotowia w liczbie dzwonów i stłuczek. Z litery prawa w sądzie orzeka się winę stangreta; trzeba wszystko brać na klatę, mimo że często to tamci kierowcy nie odsunęli się bądź zajechali drogę, ale Mario ma swoje za uszami. Sława niektórych jego wyczynów za kółkiem dotarła nawet do szefostwa i kilka razy zabrali mu premię.
– Po co się tędy pchasz? Przecież na ekranie masz trasę przez 29 Listopada i Prandoty – warknął na niego, widząc, że ze Słowackiego zjeżdża w dół, ku Pawiej. Król życia, cholera jasna; wszystko musi robić po swojemu, nawet pomarańczowy polar odwiesza zwykle na oparcie siedzenia i póki nie zrobi się zimno, wbrew przepisom o oznakowaniu systemu pogotowia, paraduje w czarnym T-shircie.
– Spoko, luz, nie bądź Januszem. Od tej strony będzie bliżej.
– GPS nie zna tej drogi?
– Nie jest chyba jeszcze oficjalnie otwarta. W zeszły weekend odprowadzałem Wiolkę na dworzec i jechałem tamtędy później, to wiem. Rakowicka dochodzi do nowego ronda.
Po wyjeździe z tunelu nawinął w lewo, dodał gazu na Wita Stwosza, przyhamował, skręcił w prawo, dodał gazu i zatrzymał się z piskiem hamulców tak gwałtownie, że tył furgonetki mercedesa nieomal się podniósł. W świetle reflektorów widać było blokujące rondo podłużne betonowe bloki, z żółtym pasem u wierzchu. Po lewej mieli parking, za nim w głębi Muzeum Armii Krajowej, do którego należał.
– Nie porucham w tym odcinku – fuknął Mariusz.
– A może chcesz wyjść i je poodsuwać? Nie powinny ważyć więcej niż po sto kilo.
– Nie wpieniaj mnie przynajmniej dzisiaj.
Mieli po kilkanaście lat stażu w pogotowiu, obaj na etacie, więc w miesięcznym grafiku dyspozytor dość często umieszczał ich razem. Byli jak Paweł i Gaweł, a gwarantowane przypływy antypatii następowały w takie soboty jak wczorajsza, kiedy wypadł im wspólny dzień gospodarczy. Pomiędzy wyjazdami musieli wypucować od A do Z cały samochód. Karetka jest sprzątana na bieżąco, codziennie, ale i tak mogą się w niej znaleźć wszelkie płyny ustrojowe, naturalne bądź nie, jakie pacjent jest w stanie wypuścić z siebie dowolnym otworem ciała, plus produkty otaczającego go życia. A Mario nie jest fanem czyszczenia wszystkich zakamarków, póki nie zajeżdża z nich zgnilizną albo bakterie nie szarżują na niego w szyku bojowym.
Obrażony Mariusz przeleciał Lubomirskiego, na zakazie skręcił w lewo w Rakowicką i od razu w lewo za kościołem Karmelitów. Na końcu wąskiej odnogi ostro zawrócił, zostawiając za plecami feralne rondo, z tej strony też zamknięte rzędem betonowych brył. Po lewej mieli budynek z szyldem Rakowicka 44D i czymś na kształt neonu – Smocze Apartamenty – u szczytu; po prawej – wykopki pod fundamenty, a dalej blok dociągnięty do dachu, ale ze ślepymi oczodołami okien. Perspektywę uliczki, za fragmentem zabytkowej siedziby Uniwersytetu Ekonomicznego, zamykał jaśniejący na tle granatowego nieba Szkieletor. A raczej – były Szkieletor, prawie zupełnie już wyszykowany.
Zaparkowali na placyku za wjazdem do parkingu podziemnego. Mariusz nałożył niebieskie nitrylowe rękawiczki. Janusz miał je już na rękach; zabrał tablet z deski rozdzielczej i zarzucił plecak z lekami, zestawem do intubacji, opatrunkami, płynami, strzykawkami, igłami, słuchawkami. Łącznie z piętnaście kilo.
– A może tym razem ty weźmiesz armatę? – wyszczerzył się do niego szyderczo Mariusz, wskazując kilkunastokilogramowy defibrylator, wyglądający jak przenośny telewizor.
Zignorował go. Kręgosłup sypał mu się od roku, kiedy skumulowały się efekty wieloletniego, codziennego dźwigania ciężarów, urozmaicanego nieczęstymi, ale dobijającymi występami w konkurencji olimpijskiej – znoszeniem otyłego pacjenta na krzesełku z czwartego piętra bez windy, wąską klatką schodową.
Budynek miał kształt odwróconej litery C, na podwórze wiodła zamknięta bramka, ale w rogu widać było oszkloną recepcję. Ruszył do niej, Mario podreptał za nim z armatą i siedmiokilową butlą z tlenem. Za kontuarem pusto, wjechali na piąte piętro, oznaczone olbrzymią cyfrą na popielatoszarym tle. Nie musieli szukać numeru mieszkania podanego na tablecie, z pewnością były to uchylone drzwi na końcu korytarza, tuż przy drugiej windzie.
Pomieszczenie rozjaśniały tylko przyćmione światełka wbudowane w ściany. Na skraju dużego, okrągłego łóżka siedział mężczyzna, który wyglądał, jakby opadł tam, bo nie mógł utrzymać się na nogach. Szczupły, szpakowaty, czerwony na twarzy, podniósł aparat telefoniczny do okularów bez oprawek, ale najwyraźniej nie mógł trafić w klawisze. Przy ścianie, odsunięta od niego najdalej, jak się dało, stała bardzo blada kobieta, z kontrastującymi intensywnie ciemnymi, zmierzwionymi włosami. Miała szybki oddech, dłońmi obejmowała gardło, jakby się dusiła. Typowa reakcja nerwowa. Była ubrana w nieporządnie zawiązany biały szlafrok, pod nim chyba nic nie miała albo tylko bieliznę, bo w rozchyleniu warstw materiału ukazywało górny fragment nagiego uda. Janusz odwrócił wzrok. W tej cholernej robocie już nawet pożądania się nie czuje.
– To pan jest pacjentem? – zwrócił się do siedzącego mężczyzny.
– Nnnie… nieee – odpowiedział tamten zdławionym głosem. – Ja… ja jestem ochroniarzem, przyszedłem tu, jak mi kazała ta pani z pogotowia, żeby kontynuować masaż. Przyniosłem nawet telefon, żeby się z nią połączyć. A człowieka nie ma. Nie ma.
– Jak to nie ma?! – Mariusz był dużo lepszy w socjotechnikach od niego, już na progu umiał rozładować napięcie, ale tym razem nie potrafił się znaleźć. Zadał to pytanie i nawet nie zamknął ust.
– Nie ma. Tu leżał. Tu. – Mężczyzna wskazał łóżko za sobą. – Nogi mu z brzegu zwisały. Ale poprawiłem. Wyłożyłem na wierzch. Nie mógł spaść. Zresztą wszędzie sprawdziłem, zaglądnąłem wszędzie.
Mówił krótkimi, urwanymi zdaniami, jakby brakowało mu tchu. Za chwilę okaże się, że przytargany sprzęt jednak się przyda…
– Kiedyś pojechałem w zespole z lekarzem, do słuchacza płyt chodnikowych, którego nie zastaliśmy, gdzieś zniknął. Za to kawałek dalej leżał inny poszkodowany. Lekarz uznał, że sztuka jest sztuka i zabraliśmy tego drugiego leżaka. – Mario najwyraźniej ochłonął, bo mówił tonem konwersacyjnym. – Ale pacjent widmo jeszcze nigdy mi się nie trafił.
Kobieta wydała zduszony okrzyk i wybiegła z pokoju. Gdzieś rozległ się trzask zamykanych drzwi.
– Trzeba dzwonić po pały – powiedział Mariusz, oglądając się za nią. Wyjął telefon, wybrał numer dyspozytora medycznego, który według regulaminu wzywa policję.
– Jesteśmy pod adresem, ale zniknęło ciało – zdążył powiedzieć, kiedy dobiegły ich stuki, szuranie, krótki ostry krzyk, jak przestrachu, i łomot przewracanego sprzętu. Janusz miał koncepcję, co tam się może dziać. Pobiegł do przedpokoju. W niedużym, matowym oknie drzwi jaśniało światło.
– Niech się pospieszą, jest następna awaria! – usłyszał z tyłu wołanie nadbiegającego Mariusza.
Szarpnął drzwi, niemal uderzając nimi kolegę, kiedy się otworzyły. Kobieta wisiała na pasku od szlafroka zaczepionym o wieszak na ubrania. Rozchylone poły wyjaśniały, że pod spód założyła króciutką, prześwitującą koszulkę na ramiączkach, podwiniętą aż po biodra. Nie ruszała się, stopami i łydkami zgiętych w kolanach nóg dotykała posadzki. Janusz podniósł ją, aby poluźnić zacisk. Owionął go zapach wanilii. Tymczasem Mario rozsupływał pasek na jej szyi. Położyli samobójczynię na łazienkowych płytkach i podjęli reanimację. Po kilkunastu minutach zaczęła odzyskiwać przytomność, wtedy też zjawili się niebiescy. Pierwsza weszła ta blondynka, z którą zetknęli się latem, podczas akcji w Galerii Krakowskiej.
3
Trudno było rozpoznać sytuację, a zastane w mieszkaniu osoby w tym nie pomagały. Jeden z ratowników klęczących nad ułożoną na podłodze kobietą skinął im tylko głową. Wokół walały się bambetle: wysoki plecak, sprzęt przypominający przenośny telewizor, butla.
– W samą porę – powiedział drugi ratownik, w czarnym T-shircie. – Sorry, dajcie nam chwilę, musimy dokończyć reanimację. W sypialni macie świadka.
Zajrzeli do obszernego salonu, otwartego na kuchnię. Duży, okrągły stół, niska ława, obicia foteli i krzeseł, stolik pod telewizor, tak jak i wystrój kuchni – były orzechowe. Nie było tam jednak nikogo. Kolejne drzwi prowadziły do sypialni, z białymi ścianami, białymi szafami i szafkami nocnymi. Na krawędzi białego łóżka siedział mężczyzna w białej koszuli, jaką zazwyczaj noszą ochroniarze. Popatrzył na nich tępo i nie odezwał się. Światło w pokoju było słabe, Klaudia znalazła na ścianie przełącznik i suwakiem zwiększyła jasność do trzech czwartych skali. Na stoliku przy głowach łóżka stała kanciasta butelka z czarną etykietą Jack Daniels, poniżej wyzierał bursztynowy płyn. Żadnych szklanek, za to pusty talerzyk z ciemnego, nietłukącego szkła.
Wacek Koziński postąpił w kierunku mężczyzny na łóżku, a ona wróciła do przedpokoju, skąd trafiła do ostatniego pomieszczenia – niedużego, pełniącego funkcję gabinetu bądź pracowni. Nie było tu łóżka, od białych jak wszędzie ścian odcinały się czarne meble: rozłożyste biurko pod oknem, ze srebrzystym laptopem na blacie, krzesło biurowe na kółkach, przeszklone szafy biblioteczki zajmujące dwie dłuższe ściany oraz dwa foteliki przy niskim stoliczku do kawy, usytuowane pod ścianą przeciwległą do okna.
Po bliższych oględzinach uznała, że to właściwie nie biurko, ale niski, masywny, wąski i długi stół z szafką z szufladami po lewej stronie oraz czarnym urządzeniem wielofunkcyjnym, jakie sami mieli w domu, z drukarką, skanerem, ksero, a może i faksem – po prawej. Nad stołem, jak zgrzyt w tych minimalistycznych, stylowych wnętrzach, wisiał na ścianie kolorowy wydruk formatu A4, z kotem buraskiem o śmiesznej minie i wytrzeszczonych oczach oraz nagłówkiem:
PISARZE SĄ JAK KOTY
A poniżej, od kreseczek:
– Powinni pracować, ale prawdopodobnie akurat mają drzemkę.
– Gapią się na ciebie i nikt nie wie, o czym myślą.
– Mają reputację uroczych i okrutnych jednocześnie.
– Znikają na wieki i nagle pojawiają się, oczekując jedzenia.
– Prędzej czy później okazuje się, że myślą o zabiciu wszystkich.
Dołem kartki, na pasku, biegł jeszcze jeden napis:
Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki.
Wróciła do sypialni, leniwie zastanawiając się, dlaczego ten ni to mem, ni to plakat wydawał się gospodarzowi aż tak śmieszny. Potem było jej głupio, że nie skojarzyła od razu.
Za to Wacek zdołał odkorkować faceta na łóżku.
– Pan nazywa się Roman Doroz, jest tutaj ochroniarzem – zwrócił się do Klaudii wyjaśniającym tonem. – Właściciel mieszkania, któremu udzielał pomocy i który zniknął, to Daniel Kasprzak, a tamta kobieta ma na imię Laura. – Wskazał kciukiem pomieszczenie za ścianą. – Pan Doroz nie zna jej nazwiska, ona nie jest żoną Kasprzaka.
Wciąż otwarte było zagadnienie, czy starszy aspirant Wacław Koziński jest właściwym dla niej partnerem, czy jednak jego zachowania doprowadzą ją w przyszłości do wybuchu. Bez szemrania zaakceptował służbowe polecenie wzięcia jej do patrolu, cierpliwie znosił kpiące pytania kolegów, czy się ubezpieczył, sam nie żartował z Klaudii i nie odnosił się do niej jak do trędowatej. Jednocześnie, o niespełna dziesięć lat starszy, traktował ją jak córkę, która uciekła z domu i choć wróciła – trzeba być wobec niej wyrozumiałym, ale stanowczym, sporadycznie nawet surowym. Nigdy nie wpuścił jej za kierownicę; w innych czynnościach wyznaczał jej ramy, zadania. Nie podważał jej kompetencji, ale zawsze egzekwował wykonanie, niekiedy sprawdzał. Kontrola najwyższą formą zaufania.
W drzwiach od salonu stanął ten ratownik w czarnym podkoszulku. Klaudia zetknęła się z nim i jego kolegą latem, ale chyba nawet nie poznała ich imion.
– Noc w 3D: do dupy, w dupie, z dupy – powiedział, opierając się o futrynę i splatając ręce na piersiach. – Pacjentkę mamy ogarniętą, wieziemy ją do szpitala.
Wacek wertował notes.
– Janusz Pacuła i Mariusz Musiał, tak? – Zapisywał w nim wszystko, a na dodatek potrafił to później znaleźć.
– Tak, ja to Mario, a Jasiek tylko czasem jest Januszem – odpowiedział czarny podkoszulek. – Miło, że pan zanotował w swoim czasie nasze personalia, niestety nie mogę zrewanżować się tym samym. Jak godność państwa?
– Starsza aspirant Klaudia Bator, starszy aspirant Wacław Koziński. Gdzie chcecie ją zawieźć? – Jej partner był tak rzeczowy i konkretny, że gasił wszelkie dowcipy i surrealistyczne rozmówki. Tym również drastycznie różnił się od poprzedniego.
– Po wyhuśtaniu muszą ją najpierw zbadać na SOR-ze.
– W porządku, przyjedzie tam patrol, jutro też ktoś się zjawi u was.
– O siódmej rano zaczynamy czterdziestoośmiogodzinne wolne.
– To dobrze, łatwiej znajdziecie czas, żeby odpowiedzieć na pytania policji. Możecie już jechać.
– Ja też muszę się zbierać, bo recepcja pusta. – Doroz się podniósł. Wyglądał już zdrowiej i tak też mówił, ale w jego głosie pobrzmiewało echo bólu, komponujące się z rumieńcami na twarzy.
– Nie tak szybko – wyhamował go Koziński. Usiądzie pan ze starszą aspirant Bator i ustalicie chronologię oraz dokładny przebieg znanych panu zdarzeń. Zanim to zrobicie, starsza aspirant Bator przetrzepie jeszcze szafy w mieszkaniu. Ja w tym czasie zajrzę na recepcję, czy nic się tam nie dzieje, zbadam drogi ewakuacyjne i spytam sąsiadów, czy ktoś nie widział Kasprzaka.
Typowe. Przy ludziach nigdy nie mówił o niej inaczej, niż używając pełnego stopnia i nazwiska. Dostała odpowiedzialne zadanie, ale wybierając z dwóch wchodzących w grę, dał jej takie, które wymagało mniejszej ilości kontaktów z ludźmi i ograniczało możliwość narobienia poruty. To określenie z jego słownika.
Książkę Smog kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,