Małgorzata Gutowska-Adamczyk, autorka Cukierni pod Amorem, rozpoczyna zupełnie nową serię książkową. Osiedle Sielanka to współczesna zabawna historia z pazurem! Wartka akcja i bohaterowie, z którymi nie będziecie chcieli się rozstać!
Do nowych apartamentowców w Sielance, małym osiedlu na obrzeżach Warszawy, wprowadzają się lokatorzy. Dawni mieszkańcy traktują ich jak intruzów, bo wysokie budynki niszczą willowy charakter Sielanki. Trwa cicha wojna dwóch światów. Beata, właścicielka salonu fryzjerskiego Czar usytuowanego w centrum Sielanki, jest najlepiej poinformowana w lokalnych sprawach. To u niej zawiązują się nici wszelkich intryg, choć o palmę pierwszeństwa w tej konkurencji walczy też Maria, emerytowana nauczycielka. Jednak najwięcej o mieszkańcach wiedzą menel Duży Rycho, który z powodu zakrzepicy musi spacerować przez sześć godzin dziennie, oraz Profesorowa, ponieważ regularnie wyprowadza na spacer swoje psy. Kontakty między lokalsami a napływowymi powoli zacieśniają się. Ala, żona dewelopera, zamierza prowadzić zajęcia jogi i szuka chętnych pań, architekt Stefan zaś, wróciwszy z dłuższego pobytu w USA, rozgląda się za pracą. Ich stłuczka na skrzyżowaniu rozpoczyna serię niefortunnych zdarzeń.
Do lektury nowej powieści Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk zaprasza Wydawnictwo Prószyński i S-ka. Dziś w naszym serwisie przeczytacie premierowe fragmenty Osiedla Sielanka:
Wstęp
Nie miało to specjalnego znaczenia, bo nie celebrowaliśmy już tej daty, a i niewielu pamiętało, że było kiedyś takie święto, ale w poniedziałek dwudziestego drugiego lipca od samego rana na naszym osiedlu działy się dziwne rzeczy. Helikopter Prezesa, startujący codziennie o siódmej trzydzieści, wyjątkowo nie zakłócił porannej ciszy i wielu sąsiadów zaspało. Po miesiącach bezskutecznej walki z hałasem, jaki co rano wywoływał, w końcu do niego przywykliśmy, dlatego dziś wylegiwaliśmy się do oporu, aby po przebudzeniu ze zdumieniem stwierdzić, że minęła ósma.
Ci z nas, którzy rano chodzili po bułki i gazety do spożywczaka, zauważyli jakieś zgromadzenie przed Poziomką. Jakby nie mieli lepszego zajęcia, ludzie stali nad rozpostartymi płachtami gazet i kiwali głowami w zamyśleniu lub opowiadali napotkanym sąsiadom wstrząsającą nowinę: w sobotę ktoś tu trafił szóstkę w Lotto i teraz zgarnie czterdzieści pięć milionów! Pod koniec tygodnia było jasne, że padnie rekordowa wygrana, ale że akurat u nas?
Parking obok Poziomki okupowało już kilka wozów z różnych rozgłośni radiowych i telewizyjnych. Wiadomo – sezon ogórkowy. Dziennikarze niemal wpychali przechodniom mikrofony do ust i zadawali podchwytliwe pytania, by namierzyć szczęśliwca. Kolejka przy stoisku alkoholowym, gdzie umieszczono automat do Lotto, ciągnęła się aż do lad chłodniczych i niemal wszyscy typowali. Bez sensu, bo nagroda za trafioną szóstkę nie przekraczała tego dnia marnych dwóch milionów. Ale zaraz potem, żeby się pocieszyć, wielu klientów prosiło też o małpki balsamu pomorskiego lub żołądkowej gorzkiej, bo przecież tylko głupi by uwierzył w ponowną wygraną w tej samej kolekturze.
Karetki na sygnale, które zazwyczaj pędziły Półwiejską w kierunku skrzyżowania z Napoleońską, a potem dalej do centrum, dziś nieoczekiwanie skręcały w Porzeczki i znikały w plątaninie małych uliczek, aby ratować zawałowców.
Ktoś z nas stał się w mgnieniu oka bajecznie bogaty. Ta straszna myśl nikogo nie pozostawiała obojętnym.
– Tego się nie da ukryć… – skomentował Ignacy Kania, właściciel ostatniego gospodarstwa rolnego w okolicy. – Pieniądze są jak pryszcze, choćbyś nie wiem co robił, prędzej czy później wylezą na wierzch.
– Niekoniecznie – odparł Duży Rycho. – Takiego Złotego Pociągu od lat szukają i co? Nic. Albo Bursztynowej Komnaty. Śladów nie wolno zostawić.
– Mafia wszystkich namierzy. Myślisz pan, że oni nie wiedzą, kto wygrał? – bronił swoich racji Kania. – Już dawno wiedzą!
– Mafia to wiadomo, nie ma na nią bata… – westchnął Duży Rycho ze smutkiem i ukłonił się nadchodzącej fryzjerce Beacie.
– Co tu się dzieje? – zapytała, wodząc wzrokiem po tłumie.
– Można powiedzieć, że uśmiech losu – wypalił Duży Rycho.
– Dopiero się okaże – nie dawał za wygraną Ignacy Kania.
– Ale co?
– Czterdzieści pięć milionów w totka! Tu, u nas! W Poziomce! Grała pani? – zainteresował się Duży Rycho, a Beata stanęła jak wryta.
– Zawsze gram, jeśli jest ponad dwadzieścia milionów! krzyknęła i, ryzykując życie, przebiegła na ukos Półwiejską, aby za moment wpaść do swojego domu, znajdującego się po drugiej stronie ulicy.
– Myślisz pan, że to ona? – zastanawiał się głośno Kania.
– Pożyjemy, zobaczymy… – Duży Rycho ukłonił się sąsiadowi i wszedł do sklepu po codzienne zakupy.
Kolejnym kandydatem na milionera był mechanik samochodowy Kuba Chabrowski, bo od rana rozbijał się po osiedlu żółtym kabrioletem, którego nigdy nie miał, nieoczekiwanie zwracając ludziom dawno pożyczone pieniądze. Z kolei na drzwiach gospody i apteki zawisły kartki DZIŚ NIECZYNNE, a w biurze sprzedaży mieszkań Jakubex nikt nie odbierał telefonów. Ala Jakubek odwołała zajęcia jogi, Marię Bąk zaś widziano, jak kopała głęboki dół pośrodku trawnika, w zapamiętaniu mamrocząc jakieś niezrozumiałe słowa. Emilia Makowska nie tylko nie przyszła rano po bułki, ale jeszcze na dodatek wyniosła z kwiaciarni naręcze białych róż i wsiadła na rower, z trudem utrzymując równowagę. Stefan Grzegrzółka, zamiast iść do pracy, stał przy otwartym oknie z saksofonem i nieudolnie imitował No Man No Cry Jimmy’ego Saxa, co moim zdaniem wykluczało go z listy podejrzanych.
Jakby tego było mało, wczesnym południem z domu przy Margerytki zniknęła autorka bestsellerowych poradników psychologicznych, znana jako Profesorowa Jaskólska. Mówiło się, że zamówiła taksówkę i wyszła z jedną walizką, bez żadnego ze swoich czterech psów. Co dziwniejsze, nie wróciła do drzwi, żeby sprawdzić, czy je dobrze zamknęła.
Jednak plotki zaczęły krążyć dopiero w środę, kiedy wyczerpał się znacznie ciekawszy temat pożaru domu Dużego Rycha. Tak, to była niewątpliwie kulminacja poniedziałkowych wydarzeń. Tuż po siódmej wieczorem, najpierw nieśmiało, a potem nic już sobie nie robiąc z bliskości innych zabudowań i nie czekając na przyjazd straży pożarnej, rozhajcowało się na dobre! Dziwny traf: chałupa Rycha spłonęła kilka godzin po wyjeździe Profesorowej, a on sam również zniknął! Zaczęliśmy łączyć fakty, bo przecież często ich razem widywano! Ona wyprowadzała na spacer te swoje szkarady: Solę, Orkę, Pangę i Śledzia, a on, zazwyczaj pod wpływem wina owocowego, szedł obok z założonymi do tyłu rękoma i coś tam jej klarował. Pisarka i menel. Czy któreś z nich mogło wytypować szczęśliwe liczby?
Chcąc być precyzyjnym, trzeba przyznać, że Duży Rycho nie całkiem zniknął. Późnym wieczorem, dogaszając pożar, pośród zgliszczy domu strażacy natrafili na jego zwęglone zwłoki. Spokojnie siedział przy kuchennym stole naprzeciwko swego równie nieżywego gościa. Między nimi zaś stała okopcona butelka po winie. To ostatecznie zadało kłam podejrzeniom, że drugie ciało należy do Profesorowej, bo piła z rzadka i raczej markowe alkohole. Zresztą przy współbiesiadniku Dużego Rycha nie odnaleziono zwłok żadnego psa, a profesor Jaskólski nie zgłosił zaginięcia żony. Policja szybko umorzyła śledztwo.
Znając sytuację rodzinną Rycha, fryzjerka Beata zorganizowała wśród swoich klientów zrzutkę i wyprawiła mu pogrzeb. Pracownicy firmy Game Over układali na trumnie przyniesione przez nas marne wiechcie, a my z rozrzewnieniem wspominaliśmy Rycha, bez którego Sielanka nie będzie już taka sama. Zdziwieni, że nazywał się Mrówczyński, o czym już zdążyliśmy zapomnieć, żałowaliśmy, że nie ma Profesorowej. Z nas wszystkich to ona znała go najlepiej i mogła powiedzieć nad grobem kilka słów, do czego nikt inny się nie rwał. A potem poszliśmy do gospody na śledzia i wódkę.
Znów był poniedziałek. Tydzień wcześniej ktoś z nas wygrał w Lotto, może pił tu dziś z nami, udając, że nic się nie stało. Ale przestaliśmy tropić farciarza. Z wyrzutami sumienia przez okno knajpy patrzyliśmy na zgliszcza domu Dużego Rycha i myśleliśmy, jak ciasno potrafią się w życiu splątać szczęście i pech.
Pół roku wcześniej…
Rozdział I
Imigrantka
Kolejny marcowy poranek wstał senny, chłodny, ciemnawy. Mżył lekki deszcz ze śniegiem. Niewyspana właścicielka salonu fryzjerskiego Czar Beata Zając, próbując ukryć ziewanie, wyciskała z metalowej tuby do niewielkiej porcelanowej miseczki farbę bardzo, bardzo jasny popielaty blond. Zamierzała ją właśnie położyć na odrosty siedzącej już w fotelu stałej klientce, Marii Bąk, kiedy do salonu wszedł Ignacy Kania, wysoki, mocno zbudowany, ogorzały mężczyzna pod siedemdziesiątkę, ubrany w ciepłą kurtkę i grube buty. Zdjął czapkę i strzepnął ją w powietrzu.
– Szczęść Boże! – rzucił dziarsko.
– Na wieki wieków! – odparły panie zgodnie.
– Co tam, panie Ignacy? – zapytała Beata, oczekując nowin. Jej zakład był najlepszym, niekwestionowanym przez nikogo punktem kontaktowym Sielanki, nie bez powodu więc sądziła, że Kania, rolnik mający gospodarstwo tuż przy granicy osiedla, przychodzi z jakąś propozycją handlową.
– Trochę miodu bym miał.
– Dużo?
– Ze dwadzieścia słoików.
– Jaki? – zainteresowała się Maria Bąk.
– Lipowy, akacjowy, sosnowy, co tam komu trzeba.
– Popytam. Tyle co zwykle? – obiecała Beata, dla porządku ustalając cenę dużego słoja.
– No z piątkę by dorzucili, bo paliwo zdrożało…
– A co ma paliwo do miodu?! – zdziwiła się Maria Bąk. Przecież tutaj pan produkuje?
– Czasem trzeba ule wywieźć gdzieś dalej.
– Lipy tu rosną, tak samo akacje i sosny. Nie chcę być niemiła, ale to nielogiczne.
– No w sumie tak… Wszystko zdrożało – usprawiedliwiał się zbity z tropu Kania.
– Pan może podnosić, ale jakieś… Jak to nazywają? Przydałoby się wytłumaczyć dlaczego. Wyjaśnić.
– Uzasadnić? – próbowała pomóc Beata.
– Właśnie. Uzasadnić.
– To ja już pójdę. Chcieli miód na plebanii…
– Niech się pan nie obraża.
– Czyli trzydzieści? – Beata pokiwała głową ze zrozumieniem.
Obawiała się, że Maria Bąk ma trochę racji i bez kwaśnych komentarzy klientów się nie obejdzie. Znów będą się targować, jakby ona miała na tym interesie jakikolwiek zarobek! A to przecież nie jest drogo, bo Kania nigdy chytry nie był i wszystko po taniości sprzedawał. Zresztą zarówno jego miód, jak i inne płody rolne były zawsze doskonałe i warte swojej niewygórowanej ceny.
– Tak by wychodziło… – przytaknął mężczyzna nieśmiało, myśląc o cenie za duży słoik. Tyrada Marii Bąk całkiem wytrąciła go z równowagi, a przecież żona od kilku dni suszyła mu głowę, że sprzedają za tanio, i kazała podnieść do trzydziestu pięciu.
W tej samej chwili usłyszeli dobiegający z ulicy głuchy łomot. Ignacy Kania odwrócił się, a fryzjerka, wciąż mieszając w miseczce farbę, wychyliła się zza jego pleców. Wyjrzeli przez okno. Naprzeciwko salonu, na skrzyżowaniu ulic Półwiejskiej i Porzeczki, doszło do kolizji dwóch samochodów: osobowego i terenówki.
– No i macie! Znowu! – krzyknęła Beata.
– Który to już raz w tym tygodniu? – rzuciła beznamiętnie Maria Bąk.
– Trzeci.
– A mamy dopiero środę! Póki nie oddali bloków przy Wylotówce, to było takie spokojne osiedle! – westchnęła, nie odrywając wzroku od lustra.
– Czy kiedykolwiek wcześniej ktoś się tu zderzył, panie Kania? – zainteresowała się Beata, która jako najmłodsza nie pamiętała początków Sielanki, sięgających wczesnych lat minionego stulecia.
– No, bodajże w sześćdziesiątym czwartym… – Mężczyzna próbował sobie przypomnieć.
– Co też pan opowiada! – fuknęła Maria. – Chyba w osiemdziesiątym czwartym! W sześćdziesiątym czwartym jeszcze tu dróg nie było, same piaski! Jakie auto zdołałoby się tak rozpędzić?!
– Czy ja mówię, że auto? – zdumiał się Ignacy Kania.
– No, chyba nie furmanki tak pędziły?
– A drogi nie było, prawda, tylko koleiny i nikt tędy nie jeździł, tylko naobkoło. A tera to mnie na drogę pół hektara zabrali!
– Pan mówi o Półwiejskiej, a ja o Porzeczki – uściśliła Maria Bąk, kręcąc głową z niezadowoleniem.
Ale mężczyzna z jakiegoś powodu poczuł się zniechęcony dyskusją. Może znów przypomniał sobie doznaną dawno temu krzywdę, kiedy zmuszono go do oddania kawałka ojcowizny na drogę, z której nic mu prócz zmartwień nie przyszło. Bo nawet jeśli i co zapłacili, to przecież marne grosze. A może miał żal do Marii Bąk, że się w sprawę ceny miodu wtrąciła, bo to w końcu nie jej sprawa, skoro nawet nic kupić nie zamierza. Więc tylko wzruszył ramionami.
– Zostawię trzy po trzydzieści. Może być? – upewnił się, ale Beata wciąż przez szybę w drzwiach patrzyła na rozgrywający się przed jej oczyma spektakl.
– Dobrze, trzy po trzydzieści – powtórzyła rozkojarzona. A co to za jedna?! – zastanawiała się na głos, marszcząc brwi i wpatrując w okno.
Złakniona nowin Maria Bąk, której rozmówca wyjmował właśnie z torby słoiki miodu i nie kwapił się do dalszej konwersacji, wychyliła głowę z fotela.
– Cóż tam widzisz, dziecko? – zapytała, gdy nie dojrzała ze swojego miejsca niczego ciekawego.
Jako emerytowana nauczycielka nie potrafiła się pozbyć tego szczególnego tonu i do wszystkich mówiła „dziecko”. Na dodatek zdążyła przywyknąć, że zawsze ma rację. Dobiegała osiemdziesiątki i uznawała to za naturalne. Dla niej już wszyscy byli dziećmi.
– Jakaś taka z dredami wysiadła z terenówki. Sprawczyni znaczy. Spisują oświadczenie.
– Kto oberwał?
– Ten młody od Grzegrzółków. Ale wywija rękami! – zachichotała Beata. – Oj, odpuść dziewczynie, w końcu nic takiego się nie stało! Oddasz do blacharza i będzie po bólu, czym tu się ekscytować? Ubezpieczalnia zapłaci – mówiła do siebie, bo poszkodowany nie mógł jej przecież usłyszeć. Może właśnie dlatego krzyczał i gestykulował, nie szczędząc sprawczyni kolizji gorzkich słów. – No i odjechał tym wozem! Więc po coś się tak wyżywał na biedaczce! – fuknęła fryzjerka i zaintrygowana przyglądała się jeszcze przez chwilę młodej kobiecie, po czym z wyraźnym ociąganiem wróciła do Marii Bąk, raz po raz zerkając ciekawie za okno.
– To ja się będę zbierał! – powiedział Kania. – Uszanowanie! – dodał już w drzwiach i wyszedł, nie czekając na odpowiedź.
– Zaparkowała i wiesza coś na tablicy ogłoszeń przed Poziomką! – Beata tymczasem informowała klientkę.
Świeżo wyremontowany duży sklep spożywczy, Poziomka, znajdował się niemal naprzeciwko salonu Beaty. Nazwany tak nie wiadomo przez kogo, z dobudowanym niedawno pierwszym piętrem, na którym nie mógł się jakoś utrzymać żaden interes, był sercem Sielanki. Rodowici mieszkańcy z zasady nie robili tam zakupów, bo uważali go za drogi, woleli udać się do jednego z supermarketów obcych marek, ulokowanych na obrzeżach osiedla. W Poziomce kupowali ci, których przypiliło, którzy nie zwracali uwagi na ceny oraz przejezdni, na ogół rodziny chorych przebywających w jednym z trzech pobliskich szpitali: neurologicznym, hematologicznym lub ortopedycznym.
– O masz, idzie tu! – krzyknęła Beata i jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku szybko odwróciła wzrok od okna.
Nieznajoma znajdowała się już po ich stronie ulicy Półwiejskiej, głównej arterii Sielanki, i zmierzała prosto do salonu Czar.
– A co to są te… Jak powiedziałaś? – zdążyła jeszcze zapytać Maria Bąk, nie doczekała się jednak odpowiedzi, bo w drzwiach stanęła rzeczona sprawczyni wypadku, młoda kobieta z dredami. Miała ze dwadzieścia pięć lat. Ubrana w dziwny, długi, niby-artystyczny płaszcz, pozszywany z różnokolorowych kawałków, zapięty na duże złote guziki, szyję niechlujnie owinęła ręcznie robionym wełnianym szalikiem. Na nogi nałożyła podobne do wojskowych wysokie czarne buciska, a wielka szmaciana torba przewieszona przez ramię obijała się jej o łydki. Włosy, pozwijane w splątane wałki i przykryte wełnianą czapką, sięgały ramion niczym cienkie węże. Mimo dziwacznego stroju, który trochę rozpraszał obserwatora, nie sposób było jednak nie zauważyć, że kobieta jest naprawdę ładna. Właściwie nie potrzebowała makijażu, wystarczała jej świeża cera, niemal idealny owal twarzy, duże oczy i pięknie wykrojone, wydatne wargi.
Nie wyglądała na klientkę, bo co też Beata miałaby zrobić z tymi dredami? Pewnie również nie szukała drogi do żadnego ze szpitali. Na Półwiejskiej oznaczenia były bardzo dobre, zresztą, od czasu, kiedy wymyślono nawigację samochodową, rzadko ktoś zaglądał do salonu z tej przyczyny. Czego zatem mogła chcieć?
– Dzień dobry! – zawołała nieznajoma i zdjęła pstrokate wełniane rękawiczki z jednym palcem. Jej ton był zdecydowanie zbyt wesoły, a jednocześnie natarczywy, jakby chciała im wcisnąć zaproszenie na pokaz garnków, kołder albo innego badziewia, ewentualnie pisemko z wnikliwą analizą Biblii, świadczące o jej przynależności do zboru świadków Jehowy. Beata pomyślała, że dziewczyna próbuje zatrzeć złe wrażenie, bo musiała sobie zdawać sprawę z tego, że one widziały jej kompromitację.
– Dzień dobry! – odburknęła może trochę zbyt lekceważąco, raz jeszcze mierząc młodą od stóp do głów, a Maria Bąk patrzyła prosto w lustro i oceniała gościa, z trudem powstrzymując się od stwierdzenia, że kiedyś taki kołtun ścinało się przy samej skórze.
– Czy mogłabym zostawić kilka ulotek? To zaproszenia na zajęcia jogi. Jestem nową instruktorką.
– Pani położy – odparła Beata, wzruszając ramionami. Ona sama nie wybierała się na jogę. Owszem, jeździła na aerobik i zdrowy kręgosłup do sąsiedniego Podborza, tu jakoś jej nie pasowały godziny ani instruktorki i nie zamierzała dawać szansy nowej.
– A gdzie ta joga, dziecko? – uprzejmie zainteresowała się Maria Bąk.
– W sali fitness na basenie.
Basen, wywalczony przez mieszkańców Sielanki kilka lat wcześniej, był ich dumą i radością. Budowany latami na pustej działce za Poziomką, wreszcie oddany do użytku, aktywizował ich, ułatwiając zażywanie kąpieli młodym i starszym, ściągał też do Sielanki sporo ludzi z innych, czasem dość odległych, osiedli.
Dziewczyna wyjęła z torby ulotki i położyła je na stoliku, gdzie Beata zazwyczaj serwowała stałym klientkom herbatę.
– Może na parapecie? – zaproponowała fryzjerka.
– Oczywiście!
Nieco speszona nieznajoma zebrała ulotki i położyła je obok kilku innych, zachwalających zalety paneli fotowoltaicznych, usługi dekarskie, wycinkę drzew oraz nowe przedszkole z metodą Montessori. Zachodziła uzasadniona obawa, że nikt ich tu nie znajdzie, a bardzo jej zależało, aby zebrać grupę. Nie wiedziała, jak zainteresować właścicielkę salonu, która mogłaby mimochodem napomknąć klientkom o nowych zajęciach, ale chyba entuzjazm, jaki włożyła w przywitanie, już jej się wyczerpał.
Spojrzała w okno, zamyślona, jakby przywoływała sytuację sprzed wypadku i próbowała zrozumieć, czemu właściwie go spowodowała. Wydawało się, że skoro stoi tuż obok drzwi, zaraz naciśnie klamkę i wyjdzie, może nawet bez pożegnania. Tak przynajmniej sądziła Maria Bąk. Ale wbrew oczekiwaniom zatrzymała się, wciąż patrząc na sklep, a może na swoją terenówkę z rejestracją LKS i kartkę z dużym napisem SPRZEDAM oraz numerem telefonu, którą dziś rano przylepiła do tylnej szyby. Nie ruszała się na razie, ani żeby wyjść, ani żeby wejść.
– Właściwie… Właściwie to chciałam się też ostrzyc – powiedziała znienacka, nadal wpatrzona w okno.
Fryzjerka zwróciła na nią wzrok, jakby zamierzała odgadnąć jej prawdziwe intencje. Techniczna strona strzyżenia dredów nie była skomplikowana, ciach, ciach maszynką i po sprawie. Jednak wydawała się Beacie znacznie mniej interesująca od powodu, dla którego joginka nagle postanowiła całkiem zmienić wygląd. Czy miało to coś wspólnego ze spowodowanym przed chwilą wypadkiem? I choć sama Beata nie była wielką fanką dredów, łysiny u kobiet tym bardziej nie pochwalała. Ale widziała tylko plecy dziewczyny, niełatwo odgadywać czyjeś intencje z pleców.
– Pani chwilę zaczeka – zaproponowała, zajęta nakładaniem farby.
– Wybacz, dziecko, natarczywość… – Maria Bąk wciąż patrzyła w lustro, nie widząc przybyłej. – Ale tu mnie wszyscy z tego znają.
– Taaak?
Instruktorka jogi zdążyła już zdjąć płaszcz i czapeczkę, którą wsunęła do kieszeni. Miała na sobie długie, szerokie, bardzo nisko osadzone, potwornie nieestetyczne fioletowe pumpy i jakąś pomarańczową koszulę do kolan. Wszystko wygniecione, jakby jeszcze nie wynaleziono żelazka. Przy tym niechlujnym stroju zawieszone na szyi różnej długości sznury drewnianych korali wyglądały jak marny żart. Niczym kupka nieszczęścia siedziała teraz na krześle ze wzrokiem wbitym w podłogę. Marii Bąk przez chwilę zrobiło się jej żal.
– Ciekawi mnie, jaki był cel zafundowania sobie takiej fryzury? Mogę chyba o to zapytać, skoro postanowiła pani akurat dziś się jej pozbyć? – zapytała zaintrygowana.
– Pani mówi do mnie? – Dziewczyna podniosła wzrok i znów patrzyły na siebie za pośrednictwem lustra.
– Po co się robi coś takiego z włosami?
– Pani Mario… – próbowała łagodzić Beata. – Każdy ma swoje powody.
Znała to bardzo dobrze. Kobiety, ale przecież równie często mężczyźni, manifestowały nowy etap w życiu właśnie zmianą uczesania. Ona sama towarzyszyła im w tym procesie, wysłuchując opowieści o zakończeniu szkoły, osiemnastce, zdradzie męża, spotkaniu nowej miłości czy znalezieniu lepszej pracy. Zresztą, wcale nie rzadziej razem z nimi zamykała ten etap. Wiedziała, kiedy ludzie postanawiali zmienić front wobec życia lub kogoś bliskiego. Kobiety farbowały się na szalony kolor, mężczyźni podgalali lub przeciwnie, przycinali tylko grzywkę, pozwalając włosom rosnąć.
– Chciałam być inna – wyznała joginka z nieoczekiwanym smutkiem.
– Jesteś inna! Patrzę na ciebie i nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek widziała kogoś podobnego. Jesteś Polką, prawda? – dociekała emerytowana nauczycielka.
Fryzjerka przygryzła wargę. Po co to przesłuchanie?!
– Tak, oczywiście, ale interesują mnie różne kultury.
– To widać… Ten strój… Sama nie wiem, jak go nazwać.
– Może swobodny? – zaproponowała Beata.
– Zbyt swobodny! Strój to komunikat, nie uczyli was tego w szkole? – nauczycielka zwróciła się do przybyłej, a tamta w milczeniu tylko pokręciła głową. – A powinni byli!
Nakładanie farby na odrosty właśnie dobiegło końca. Beata postawiła miseczkę w zlewie, włączyła minutnik na pół godziny i stanęła na wprost nieznajomej.
– Pani Maria była nauczycielką w liceum – poinformowała, jakby to wszystko wyjaśniało, po czym szybko zmieniła temat:
– Napije się pani herbaty?
– Chętnie. Poproszę!
– Owocową czy zieloną?
– Zieloną.
– Sprzedaje pani samochód?
– Niestety, muszę. Zresztą, przesiadam się na rower.
– Pewnie jeszcze wegetarianka! – zaburczała pod nosem Maria Bąk.
– Tu wszędzie blisko… – kontynuowała dziewczyna. – I ulice takie puste. Zupełnie jak u nas.
– Czyli gdzie? – zainteresowała się starsza pani.
– W Krasnymstawie… Zachwycające osiedle, chociaż Warszawa! – westchnęła głęboko joginka, wracając do rzeczywistości.
Maria i Beata wymieniły zdumione spojrzenia i na chwilę zamilkły, porażone tym, co właśnie przez przypadek wyszło na jaw.
– Pani tu mieszka! – stwierdziła dla porządku Beata.
– Tak, w bloku Rubin 2, niedaleko Wylotówki. Może nie jest tam tak ładnie jak tu, Wylotówka to zawsze Wylotówka, tam jest trochę głośniej. Właściwie bardzo głośno. Ale też dużo taniej niż w mieście… No i Wylotówką blisko do domu.
– Chociaż Warszawa… – powtórzyła wstrząśnięta Maria Bąk i zamilkła.
Nie miała dokładnej wiedzy co do cen nieruchomości, bo ani ona sama, ani nikt, kogo znała, nie zamierzał kupować mieszkania.
Na osiedle składało się kilkanaście ulic o zabudowie jednorodzinnej z dwoma niewielkimi skupiskami niskich, pobudowanych tuż po wojnie bloków na obrzeżach. Podobno zamieszkujący je lokatorzy mieli wprowadzić element robotniczy na inteligencko-mieszczańskie przedmieścia.
Książkę Osiedle Sielanka. Nieznajoma kupicie w popularnych księgarniach internetowych: