Wiedzieliście o tym, że w dawnej Polsce istniał... harem? Powieść Alex Vastarix to prawdziwa historia dziewcząt, które w nim pracowały.
Harem przenosi czytelnika w czasy królowania Jana II Kazimierza Wazy, magnackich potęg, potopu szwedzkiego i najazdu Chmielnickiego, a także rozkwitu renesansowego miasta idealnego – Zamościa. W XVII-wiecznej Rzeczpospolitej splatają się losy spadkobiercy fortuny Zamoyskich i wnuka pierwszego ordynata – Jana zwanego Sobiepanem, i czternastoletniej wiejskiej dziewuszki, córki ubogich włościan z Brzezin.
Mała Józia, by ratować rodzinę przed śmiercią głodową, zostaje sprzedana do pańskiego haremu, złożonego z prostych dziewek, ubogich szlachcianek i zawodowych ladacznic. Zamienia wiejską chałupę na puchową pierzynę. Dziewczyna bez wykształcenia i jakiejkolwiek wiedzy o świecie zdobywa pod okiem Egipcjanki Sahiji, niegdyś odaliski w haremie perskiego księcia, ogładę i orientalne umiejętności w zakresie ars amandi. Ogrzewa łoże słynącego z erotycznych podbojów, hulaki i pijanicy Zamoyskiego w przytulnym dworku w Zamościu i w żołnierskim namiocie podczas wojennych wypraw.
Idyllę przerywa ślub tego najpotężniejszego wówczas magnata Rzeczpospolitej z Marią Kazimierą d`Arquien, późniejszą żoną króla Jana III Sobieskiego. Sobiepan zamyka bowiem swój harem i odprawia (na moment) dziewczęta, co poeta Jan Andrzej Morsztyn skomentował złośliwie i frywolnie w wierszu ,,Paszport kurwom z Zamościa":
Służyły wiernie, póki pański długi
Kuś potrzebował ich pilnej posługi;
Teraz, że z ślubną związki zwarte żoną,
Precz ich zapewne od dworu wyżoną.
Jak potoczyło się życie Sobiepana – wiadomo. By jednak poznać dalsze losy Józi z Brzezin, trzeba przeczytać spisaną przez pewną młodą doktorantkę jednej z najstarszych polskich uczelni – na podstawie nieznanych dotąd zapisków – historię. Wydawnictwo Harde i Alex Vastatrix zapraszają w podróż w czasie, do magnackiego haremu. Przeczytajcie również wywiad z Waldemarem Bednarukiem, współautorem i konsultantem tej książki. A dziś w naszym serwisie możecie przeczytać premierowe fragmenty Haremu.
Oblężenie Zamościa
Tymczasem w gotującym się do obrony Zamościu próbowano powstrzymać nadchodzącą wielkimi krokami katastrofę wyśnioną proroczo przez samego ordynata. W pośpiechu ściągano z najdalszych okolic prowiant i proch. Rozpuszczono patrole w kierunku nadchodzącego wroga, by wiedzieć, kiedy należy się go spodziewać. Jeden z takich podjazdów w sile dwustu koni znieśli pod koniec października pod Narolem Tatarzy.
A więc już blisko! – Przyjęto ze spokojem widoczne symptomy rosnącego niebezpieczeństwa. Jeszcze gorączkowo umacniano mury, choć były w doskonałym stanie. Na czas zamknięto bramy. Zasypano je ziemią, gruzem i kamieniami. Spalono przedmieścia, by mieć puste przedpole do strzału i odebrać wrogowi schronienie. Wydawało się, że twierdza jest w pełni gotowa do odparcia ataku. A jednak nie.
– To wina błędów konstrukcyjnych! – pieklił się kilka dni później na zwołanej pośpiesznie naradzie współdowodzący obroną miasta, chudy jak wiór, kasztelan elbląski Ludwik Weyher. Jego postawiono na czele wojsk autoramentu cudzoziemskiego i przydano do rady głównodowodzącemu Myszkowskiemu.
Atmosfera napięcia zdawała się rozsadzać zamkowe pomieszczenie, po tym jak prymitywni – zdawałoby się – Kozacy obnażyli największą słabość niezdobytej twierdzy. Przekopali mianowicie groblę szczebrzeską i spuścili wodę ze stawu chroniącego południową część fortyfikacji. Tam umocnienia były najsłabsze, gdyż wierzono w ochronę, jaką dawała im woda. Jeszcze dzień lub dwa i kiedy błoto wyschnie na tyle, by przejść suchą nogą, Kozacy zaatakują z tej strony, widząc wyraźnie, gdzie mur jest najniższy. Nie miał wyjścia i wbrew wcześniejszym planom musiał w to miejsce skierować większość swoich sił, co poważnie zachwiało zdolnościami obronnymi twierdzy.
– I tak nie wytrzymalibyśmy długiego oblężenia, wzięliby nas głodem. – Nie zgadzał się z nim dowodzący całością gruby jak beczka margrabia Władysław Myszkowski. Każdy widział, że ten człowiek o zaprowiantowaniu musiał myśleć w pierwszej kolejności. Od początku alarmował, że przyjmując tak dużą liczbę uciekinierów, nie tylko z okolicznych majątków, wsi i miasteczek, lecz także z zajętych przez Kozaków krain, nie można przetrwać bez odpowiedniego przygotowania logistycznego. Jednak gościnność ordynata zdawała się nie mieć granic – nikomu nie odmówiono schronienia.
– Tak, tylko idzie zima, a i oni na długie oblężenie nie są gotowi. – Nie ustępował na krok Weyher przekonany, że dzieląc się swoimi racjami z ludnością cywilną, mogliby wytrzymać jeszcze co najmniej miesiąc.
– Gdyby nie błędy konstrukcyjne, za tydzień, góra dwa musieliby odstąpić, nie chcąc zimować pod murami. Toż to już połowa listopada, a noce zimne jak diabli! Nam tu w murach, z dachem nad głową i schowanym przed pierwszym wschodnim lodowatym wiatrem dużo łatwiej znosić kaprysy pogody niż im w szczerym polu.
– Prawdę waszmość rzeczesz – postanowił nieco stonować dysputę grubas, który musiał uznać większe doświadczenie w tej mierze przedmówcy, który będąc weteranem wojny trzydziestoletniej, niejedno oblężenie już przeżył.
– Bo i u mnie woda dziś w misce po nocy zamarzła, ale cóż gdybać, kiedy i tygodnia nie mamy?! A jak zimno, to jeść więcej się należy. – Rozejrzał się w koło po otaczających go twarzach, jakby w nadziei, że ktoś podchwyci głęboką myśl i zaproponuje jakąś przekąskę czy choć kielich grzanego wina.
Siedzący w milczeniu imć Słotowski, którego Zamoyski zostawił tu w charakterze swojego pełnomocnika, dotychczas nie brał udziału w debacie. Jeszcze nie mógł się przyzwyczaić do nowych warunków, w tym głównie do tak zaszczytnej funkcji. Na obronie oblężonych twierdz się nie znał i na szczęście dla wszystkich tu zgromadzonych sam doskonale zdawał sobie sprawę z tego ograniczenia.
Siedział więc teraz na podwyższeniu, tuż obok pustego fotela ordynata, i obserwował w milczeniu, pozwalając starszyźnie dyskutować o sposobach ocalenia zamku oraz znajdującej się w nim ludności. Ba! Gdybyście chcieli zasięgnąć mego zdania na temat najlepszych burdeli w Europie, to pewnie nie znaleźlibyście godniejszego eksperta, ale w takiej sprawie to lepiej radźcie beze mnie – chciał zawołać w przypływie wisielczego humoru, ale nie bez trudu powstrzymał się i tylko kiwał głową, jakby układając w głowie jakąś głęboką myśl. Nikt się nie ośmielił wówczas podnieść zarzutu, który później postawiono, że sam kniaź Jarema popełnił błąd, zostawiając w zamku zbyt dużo konnicy, która ku obronie niezdatna, stanowiła znaczne i zupełnie niepotrzebne obciążenie dla zaopatrzenia fortecy.
– Trzeba pertraktować – odezwał się nieśmiały głos z tłumu szlachty, jakby w obawie przed gwałtownymi protestami wojskowych. Te jednak nie nastąpiły. Oni też wiedzieli, że miasto dłużej niż kilka dni się nie utrzyma, ale żaden z nich nie chciał wystąpić z tak haniebną propozycją, dlatego teraz z ulgą przyjęli opinię anonimowego suflera.
Okup
Obie strony od początku zdawały sobie sprawę z wzajemnych niedostatków. I nikt nie przejawiał ochoty na zaciekłe szturmy czy wielomiesięczne oblężenie. Chmielnicki miał co prawda sto tysięcy wojska, w tym Tatarów z samym Tuhaj-bejem, ale nie zamierzał ich wykrwawiać pod tymi murami. Artylerii początkowo nie prowadził ze sobą prawie wcale. Dopiero widząc, że Zamość poddać się nie zamierza, posłał po nią i po kilku dniach dotarła, lecz jak na taką twierdzę nie dość jej było.
Za murami za dużo narodu się stłoczyło, niewłaściwie do tego opatrzonego, jak na długie oblężenie. Każdy, uciekając, chwytał, co miał pod ręką cenniejszego, więc klejnotów i ozdób w bród, a chleba mało. Stąd głód i choroby niemal pewnym się widziały.
Pisał do swego pana imć Słotowski: Zniosło się tak wiele tedy ludu, że nie tylko w domach po trzechset i więcej, ale po ulicach, pod murami, pod płotami, na dachach, pod dachami pełno tego jest. Żołnierzy (niemal pięć tysięcy) i prochu dość zgromadzono, ale ducha starczyło jedynie na dni kilka. Kiedy wreszcie do wszystkich dotarła świadomość, iż na odsiecz znikąd już liczyć nie można, niewiara we własne siły rozkwitła. Podlewał ją co dzień przebiegły wódz Kozaków, któremu w chytrości nikt wówczas nie był w stanie dorównać. Jeszcze z drogi wysłał posłów do obrońców Zamościa z życzeniami długiego życia w doskonałym zdrowiu, z którego jednakże jedynie wówczas cieszyć by się można, gdyby opłacić jego wojskom sowity okup w zamian za odstąpienie od zamiaru oblężenia. Na zdecydowaną odmowę wysłał zaraz nową propozycję, tym razem skierowaną do Weyhera i jego najemnych regimentów, by za większe pieniądze przeszli na jego stronę. Gdy i tym sposobem nic nie wskórał, począł grozić i szydzić: Mówicie, że dla Tatarów nie macie żadnych skarbów. Dobrze oni sobie nagrodzą swój trud waszymi głowami i żon, i dzieci waszych!
Ostatecznie przemówiły działa, ale wymiany listów całkowicie nie zaniechano. I tak przez kolejne noce wytrwale czerń szturmowała, odpierana z coraz większym trudem przez zamkową artylerię. W dzień zaś krążyły poselstwa przy ogłuszającym wtórze huku siekier i młotów – to na rozkaz Chmiela rychtowano potężne machiny oblężnicze. Pod topór poszły całe połacie lasów wokół miasta. Kiedy więc zapadła decyzja, by spróbować układów, nie potrzebowano jakichś nadzwyczajnych działań.
Wystarczyło, że na kolejny list oblegających odpowiedziano zapytaniem:
A ileżby miała kosztować ta zapłata za tatarską fatygę? Nie byłby wódz kozacki sobą, gdyby odpowiedział wprost i od razu. Gdyby nie przygotował odpowiedniej oprawy, która miała do szczętu złamać wolę walki wśród obrońców. Przybyły na zamek w jego imieniu ksiądz Mokrski nie taił, że moment na pertraktacje jest zaiste ostatni, albowiem przygotowania do generalnego szturmu dobiegają końca. Właśnie dotarły do obozu doborowe oddziały Kozaków pod dowództwem samego krwawego Krzywonosa, doświadczone w zdobywaniu umocnień. Zaś zgromadzony sprzęt uznano za zupełnie wystarczający, by grubo już ponad stutysięczna armia zalała jak niepowstrzymana fala garstkę strwożonych obrońców.
Wysłanych z kolei z polskiej strony dwóch posłów Aleksandra Gruszeckiego i Jerzego Morochowskiego przyjął i oprowadził po obozie osobiście sam Bohdan Chmielnicki, demonstrując im potęgę sił zgromadzonych przeciwko samotnej twierdzy. Kiedy wrócili za mury i z przerażeniem przedstawili swoje spostrzeżenia, duch rezygnacji przeleciał przez zamkowe korytarze i krużganki. Nikt już nie myślał o obronie, która teraz wydawała się wręcz niemożliwa, a tylko o ocaleniu skóry poprzez paktowanie. A było to paktowanie z samym diabłem! Tak ci on zakręcił, tak zamotał, że ci co kilka dni wcześniej chcieli być obrońcami ojczyzny – kamieniem, o który potknie się kozacka potęga, teraz myśleli już tylko o sobie. Kiedy więc w końcu oblegający lis, który wątląc wiarę załogi zamkowej, sam nie wierzył, by mógł pokonać zamojskie mury inaczej niż przez podstęp i wytrwałość, podał sumę okupu dwudziestu tysięcy złotych, wręcz ucieszył załogę.
– Nie chcą wiele – zdziwił się Weyher.
– Snadź, że bardziej chodzi im o honor niźli o zarobek – zgodził się Myszkowski, zaraz dorzucając. – Mimo osuszenia stawu i im nie pali się do szturmu. Widocznie nie chcą darmo głowy dawać pod naszymi murami, kiedy negocjacje o pokoju trwają.
– Niby, że niewiele, aleć w pańskiej kasie i tego nie ma – zauważył ze smutkiem Słotowski.
Nie zamierzał się dzielić z nikim swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi pańskich możliwości finansowych. Ale doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż pierwsza zagraniczna podróż ordynata pochłonęła sumę dwakroć większą, a druga podobną do tej żądanej przez Kozaków.
– Tu nie tylko o nasze głowy idzie – zapalił się Weyher. – Niechże no łyczkowie i panowie bracia do okupu co od siebie dołożą! Tak więc zaraz ustalono, iż należy się zwrócić do wszystkich szukających tu schronienia z propozycją, by zebrali połowę tej sumy, a ordynat od siebie da drugą. Z widoczną niechęcią, a może nawet i wrogością, jakby nie o ich życie tu chodziło – jednak żądaną kwotę uzbierano, zaś dwudziestego czwartego listopada z pewnym ociąganiem Chmielnicki z Tuhaj-bejem, podzieliwszy się zyskiem, zwinęli oblężenie i ruszyli na zimowe leża.
Przeczytajcie kolejny fragment powieści. Harem możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: