Konrad T. Lewandowski w drastyczny sposób opisuje możliwe skutki współczesnej „wojny polsko-polskiej”. Przed Radosławem Tomaszewskim stoi prawdopodobnie największe wyzwanie w jego życiu. Dochodzi do pomieszania rzeczywistości i na Krakowskim Przedmieściu pojawia się… najprawdziwsza Złota Kaczka! A to dopiero początek.
- Co się stało z Prezesem i dlaczego na jego miejscu pojawił się dobrotliwy starszy pan, zainteresowany wyłącznie pisaniem pamiętników? Dlaczego konieczne jest sprowadzenie prawdziwego Prezesa?
- Co to są strefy siostrzanej miłości i dlaczego więzione są tam zasłużone działaczki feministyczne? Czy spełnienie niektórych postulatów postępowców nie jest dla nich bezpośrednim zagrożeniem?
- Czy może zaistnieć świat, w którym nie doszło do Smoleńska, za to prezydent Tusk kończy drugą kadencję? I co to oznacza dla Polski?
Wyrusz z Radosławem Tomaszewskim oraz jego oryginalnymi przyjaciółmi w niezwykłą podróż po rzeczywistościach alternatywnych celem odszukania Prezesa. Jednak uważaj – podróż po światach równoległych może się skomplikować, jeżeli Twoim tropem podążają komandosi Otto Skorzenego!
Sięgnijcie po Złotą kaczkę Konrada T. Lewandowskiego. Dziś w naszym serwisie prezentujemy premierowy fragment książki:
Każdemu to, w co wierzy
Minąłem Jasną i nic się nie stało.
Zaraz potem jednak rzeczywistość uległa zmianie z kroku na krok, bez żadnych stanów przejściowych. Zmroczniało, budynki po stronach skoczyły ku sobie i obniżyły się gwałtownie, jakby napierając na mnie z boków i jednocześnie waląc się z góry. Zrobiło się klaustrofobicznie ciasno. Aż musiałem przystanąć, by złapać oddech i ogarnąć sytuację.
Świętokrzyska zwęziła się trzykrotnie, a cała jej zabudowa zmalała do dwupiętrowych kamienic. To akurat nie stanowiło zaskoczenia, po prostu cofnąłem się w czasie, w XIX wiek, zapewne alternatywny, pytanie teraz jak bardzo? Popatrzyłem po sobie. Byłem ubrany w surdut, cylinder, w lewej dłoni laseczka ze srebrną rękojeścią… Całkiem jak pewien literacki kabotyn. Ale orientacji seksualnej chyba na jego obraz nie zmieniłem? Nie mogłem chwilowo odpowiedzieć na to pytanie, co wzbudziło mój niepokój. Ot, czym kończyło się odrzucenie awansów napalonej Szkielecik…
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem garść rosyjskiego bilonu, głównie dwudziestokopiejkówek, ale też parę półrublówek. Było za ciemno, żeby wczytywać się w napisy i sprawdzać, czy car na momentach jest z mojej rzeczywistości, czy jakiś inny. Równocześnie pojawiła się we mnie świadomość, że to są drobne na napiwki i zapłatę za małe przysługi, typu otwarcie bramy. Skoro dawałem za to aż dwadzieścia kopiejek byłem kimś z wyższej półki. Pięćdziesiątki wskazywały, że należy mówić do mnie „jaśnie panie”, a czemu nie?!
Ruszyłem przed siebie, czekając na integrację mojej nowej osobowości, jak wtedy „Rybie i winie”, kiedy łączyły mi się alternatywne wspomnienia z pobytu w dwóch miejscach jednocześnie. Zanim to nastąpiło, przed bramą jednej z kamienic natknąłem się na scenkę rodzajową. Jakiś jegomość, zażywny szlagon, zwrócony do mnie tyłem, strofował ciecia z czapką w garści, gnącego się przed nim w ukłonach.
– Mój dobry Pałczyński, ileż tego będzie?! Kiedy wreszcie uprzątniecie to końskie łajno sprzed domu?!
– Wybaczenia proszę, proszę wielmożnego pana, musiały jakieś gałgany z sąsiedztwa nam podrzucić. Toż dopiero co żem sprzątał…
Istotnie, przed pojazdem do bramy było nasrane i to niewąsko.
– Co wy mnie tu za bałamuctwa mówicie, Pałczyński! O rana leży nietknięte! Co do okna podejdę i popatrzę – nafajdane! A wy, Pałczyński, nic! Gdzie wasz obowiązek?!
– Wybaczenia proszę, proszę łaski pana…
– Wybaczać mnie tu gałgan będzie! A bierzże szuflę człowieku i zbieraj mnie stąd to łajno! Jednym migiem, bo na ważnego gościa czekam i co on sobie o nas pomyśli, skoro tu takie porządki? Dozorca łypnął na mnie i pokłonił się jeszcze niżej.
– Mnie się zdaje, że ów gość już zawitał, proszę wielmożnego pana…
Szlagon kamienicznik obrócił się energicznie.
– Witam! Witam serdecznie, panie Radosławie! – zawołał rozpościerając szeroko ramiona.
Uściskałem go i dałem się ucałować z dubeltówki w oba policzki, zastanawiając intensywnie dlaczego i po co? Jak nazywał się ten człowiek? Kim był?
Odpowiedź wciąż nie przychodziła.
– Proszę wybaczyć, że tak witam, ale wszystko przez tego oto gałgana! – Plasnął Pałczyńskiego dłonią w pochylony kark. Zejdź jaśnie panu z drogi, gamoniu, i do roboty się bierz! Bo jak jeszcze raz wyjrzę i zobaczę… – groźnie zawiesił głos, ujął mnie pod łokieć i kordialnie poprowadził do bramy. Kiedy wchodziliśmy po schodach na pierwsze piętro, gospodarz jeszcze się żołądkował.
– Utrapienie z tym Pałczyńskim, mówię ci panie Radosławie! Cięgiem, a to nie zrobione, a to tamto nie tak! Już bym mu dawno iść precz kazał, ale tyle dzieci gałgan narobił, że się serce kraje, co one wtedy poczną w tej nędzy. Wszakże chrześcijaninem dobrym i katolikiem trzeba być! Ale miarka się przebiera, mówię ci panie Radosławie, oj przebiera się! Ostatnio zaczęły po kamienicy krążyć podejrzenia, że srebra stołowe podbiera, gad jeden. Nikt go za rękę nie złapał, ale jakby się tak zdarzyło, to już zmiłowania nie będzie, o co to, to nie! Niech idzie gdzie oczy poniosą!
– Może do Anglii… – rzuciłem od niechcenia.
– Na górnika pod Liverpool? – rzeczowo rozwinął tę myśl. Czy na tkacza do Manchesteru? O, już ja to widzę! Wnet by się na kopalni kilofów nie doliczyli, a nici do imentu poplątane… energicznie otworzył drzwi mieszkania. – Kornelcia, bywaj no tu! – huknął tubalnie.
– Służę, jaśnie panu – w przedpokoju pojawiła się pokojówka. Młoda, ładna, uśmiechająca się zalotnie… Uf, przynajmniej orientacji nie zmieniłem!
Kiedy oddawałem jej cylinder i rękawiczki uświadomiłem sobie, że mój gospodarz ma na imię Apolinary, dla przyjaciół i znajomych kokot Apollo… Jednak jego nazwisko, ani cel mojej wizyty wciąż jeszcze mi w głowie nie zakołatały, co zaczynało się robić kłopotliwe. Czemu tak opornie to teraz szło?
– Serdecznie proszę do salonu! – pokazał mi drogę, z czego wywnioskowałem, że jestem w tym mieszkaniu pierwszy raz. Coś na ząb? – zagadnął.
– Z miłą chęcią, panie Apolinary, czuję się jakbym nie jadł od przeszło stu lat…
– Zaradzimy! Zaradzimy! – Zatarł ręce. – To może najpierw kieliszek naleweczki, a ja zaraz do kuchni zajrzę, zobaczyć co też moja Stefanowa dla nas dziś uszykowała. – Zakrzątnął się koło stolika z kryształową karafką i zaraz podał mi kieliszek z gęstym fioletowo-czerwonym płynem. – Tarninówka na dereniu! – zakomunikował triumfalnie. – Najlepszy lek na jesienne słoty! Podziękowałem, spróbowałem cierpko-słodkiego specjału, a gospodarz zostawił mnie na chwilę samego, sążniście tłumacząc się z tej niezręczności wyższą koniecznością, albowiem jego ślubna jejmość wraz z latoroślami w odwiedziny do swojej siostry pojechała, więc my musimy gospodarzyć tu sobie sami, po kawalersku, a poza tym pańskie oko nie tylko konia tuczy, ale i potrawom dodaje smaku, co powiedziawszy wybiegł z salonu. Ja z kieliszkiem w ręku podszedłem do okna i wyjrzałem na ulicę. Pałczyński z szuflą stał naprzeciw sterty końskiego łajna i patrzył na nią jak na urząd rady ministrów. Niechybnie zbierał siły do politycznej rozprawy z totalitarną opresją. Czyli tu i teraz kombinował pewnie jakby zorganizować strajk cieciów. Rozwiązanie najprostsze, czyli wziąć się za robotę i ją wykonać, najwyraźniej leżało poza zakresem skali jego potencjału intelektualnego. Zaszła mnie od tyłu, stąpając tak cicho, że usłyszałem dopiero jej sapanie tuż za lewym uchem i obracając się zdecydowanie zbyt szybko, omal nie ochlapałem sobie gorsu nalewką, parę kropel skapnęło na buty. Naprawdę mnie baba przestraszyła! Tym bardziej, że do zaskoczenia doszła jeszcze porażająca świadomość jej tożsamości. Sam nie wiem, jak utrzymałem ten kieliszek w zdrętwiałych nagle palcach.
Posłanka Krystyna w workowatej, szaro-burej, domowej, czyli niewyjściowej sukni, krok ode mnie…
Ożesz kurcze, nie zrobiłaby na mnie większego wrażenia sytuacja, gdybym akurat stał w ciemnej krypcie i coś za mną wylazło z trumny… Gdzieżby tylko jaki upiór mógł się z nią równać?! Elokwencja opuściła ode mnie do tego stopnia, że nawet „dzień dobry” wykrztusić nie zdołałem.
Potrzebowałem dobrej chwili by dostrzec, że ona boi się jeszcze bardziej niż ja. Co chwila lękliwie oglądała na drzwi, którymi miał wrócić pan Apolinary. Sama weszła tutaj z bocznego pokoju.
– Niech mnie pan stąd zabierze! – szepnęła. – Błagam, niech mnie pan zabierze…
Zanim zdążyłem o cokolwiek spytać, w głębi mieszkania rozległy się energiczne, zbliżające się kroki kilku osób. Posłanka Krystyna zawinęła się na pięcie i umknęła tam skąd przyszła, pospiesznie zamykając za sobą drzwi.
Ja pierwsze co zrobiłem, to porwałem karafkę z nalewką i pociągnąłem tęgi haust prosto z szyjki. Nadchodzący zamarudzili trochę przy progu, ustalając kolejność wejścia, więc nie dałem się przyłapać jako ostatni dzikus i pijaczyna.
– Niby po porządku w jadalnym, by nakryć wypadało – tłumaczył się nadal gospodarz – alem sobie pomyślał, że to czegoś zbyt oficjalnie będzie. Lepiej więc tutaj, w salonie, przy kawowym stoliku, wygodniej i dyskretniej nam będzie konferować… Kiedy to mówił, Kornelcia zarzuciła obrus i rozłożyła nakrycia, a zażywna kucharka w średnim wieku postawiła pierwszy półmisek z wędlinami w galarecie, po czym zwróciła się do mnie:
– Jaśnie wielmożny pan z chłodu do nas przyszedł, to może wpierw gorącej zupy podać?
Wciąż jeszcze szukałem języka w gębie, ale moje milczenie zostało wzięte za zgodę.
– Stefanowa nie pyta, tylko daje czym chata bogata! – Gospodarz pokazał mi krzesło.
Siadłem aż zatrzeszczało.
– Pośpiechu nie ma… – zamruczał, podsuwając mi przekąski, które doniosła właśnie dziewczyna podkuchenna. – Będzie czas o interesach pomówić, będzie czas…
Co to miały być za interesy, wciąż nie wiedziałem. Za to teraz wpadł mi w oko wiszący na reprezentacyjnym miejscu w salonie portret cara Aleksandra III... Znaczy się, ze szlagonem lojalistą, kolaborantem z zaborcą miałem wątpliwą przyjemność i za jakież grzechy? Co ja pradziadka w Ochranie miałem, czy jak?! Za moment stanął przede mną talerz parującej zupy ogonowej, a pan domu zawołał o wódkę. W sumie nie miałem nic przeciw, żeby się jeszcze napić, chociaż zdaje się powinienem zachować czujność, by nie strzelić jakiejś gafy i nie zostać uznanym za oszusta. Chyba jednak nie musiałem się o to zbytnio obawiać, bo gospodarz istotnie do żadnych konkretów się nie kwapił. Zdecydowanie bardziej chciał skorzystać z okazji, że ślubna megiera mu na ręce nie patrzy i napić się w spokoju. Zanim uporałem się z zupą i pierwszą kolejką wódki, on sam zdążył wychylić trzy setki, za każdym razem stukając się z moim odstawionym kieliszkiem. Od alkoholu coraz bardziej zbierało mu się na jowialność. Co rusz klepał po tyłku usługującą nam Kornelcię, która za każdym razem chichotała głośno, wdzięczyła się i niby przypadkiem nadstawiała do kolejnej poufałości. Pan Apolinary zaś stroszył wąsy, pochrząkiwał jak knur do loszki i zaczął snuć jurne opowieści myśliwskie, bo akurat był sezon polowań w pełni, a on dopiero co z jednego wrócił i na następne się wybierał.
– Także tak, panie Radosławie, dziczysko nam dwóch chłopów z nagonki poharatało, przyczem jeden z nich już najpewniej żadnych więcej małych chamusiów nie napłodzi, bo szablami prosto w samo przyrodzenie cięty i nasz doktor mówił, że nie bardzo było co tam szyć, szczęście w nieszczęściu, że arterie ocalały. Ja nie tam patrzyłem, bom nie ciekaw takich rzeczy, ale podobnież jajca do samego pęcherza rozprute były, no i, jak to nasi włościanie powiadają, po chuju… Ale żałować gamonia nie trzeba, o nie! Bo on na widok szarżującego odyńca w szeregu nagonki nie ustał, oszczep rzucił i uciekać sobie zamierzył. Stąd też w decydującej chwili do zwierza zadkiem się wypiął, a ten mu z rozpędu ryjem między półdupki trafił i jak łbem zarzucił, to już lepiej zahaczyć o przyrodzone utensylia nie mógł. Zatem dla ludzkości taki tchórz mała strata, tak i dla nas żal krótki, napijmy się!
Napiliśmy.
Gospodarz popatrzył na mnie badawczo i zrozumiałem, że to już pora zacząć mówić o tym, po co ja tu przyszedłem, tylko wciąż nie wiedziałem co to takiego. Ten fragment mojej alternatywnej tożsamości zupełnie nie chciał się uruchomić. Jakbym pojawił się w tej wersji rzeczywistości w niepełnej lub uszkodzonej postaci. Właściwie nie było się czemu dziwić. Całkiem możliwe, że wklinowujące się w siebie światy doznały przy tym jakichś wewnętrznych uszkodzeń, blokujących naturalne ciągi przyczynowo-skutkowe. Pewnie im bliżej Krakowskiego Przedmieścia, tym gorzej pod tym względem. Niezła zona musiała powstać! Wyprawa tam to robota dla wytrawnego stalkera jak znalazł. Chociaż podejrzewałem, że wobec naszego warszawskiego pasztetu bracia Strugaccy ze swoim Piknikiem na skraju drogi mogli się schować.
Na razie jednak musiałem jakoś wybrnąć z tej sytuacji.
– Rzecz wymaga namysłu – rzuciłem by zyskać na czasie.
– A i owszem! A i owszem! – zgodził się skwapliwie pan Apolinary. – To może dla tego namysłu kapkę wybornego armaniaku? Nie będę wołał Kornelci, bo pewnie by butelki pomyliła, ja przyniosę z moich specjalnych zapasów… – podniósł się zza stołu i zostawił mnie samego.
Ledwie zniknął, otworzyły się boczne drzwi i znów do salonu wchynęła posłanka Krystyna. Dotychczasową workowatą kreację wzbogaciła o biały szal. Tym razem wprawdzie mnie nie zaskoczyła, ale i tak nie mogłem się powstrzymać, by nie sięgnąć po kieliszek z wódką, jakoś tak odruchowo się nim przed nią zastawiając.
– Pan przyszedł po mnie… – oznajmiła z całkowitą pewnością siebie, przypadając mi do kolan. – Ocalić mnie! Anioł pana przysłał… Ja się o to modliłam! Tak bardzo modliłam…
No, wreszcie coś zacząłem rozumieć! To te jej modły o księcia z bajki łamane na wybawiciela na bułanym koniu sprowadziły mnie tutaj, jednocześnie deformując zastaną rzeczywistość. Zostałem wessany i wtłoczony w aktualne realia na siłę, histeryczną mocą jej myślenia życzeniowego. Babsko miało tupet totalny i zupełnie żadnych zahamowań. Jej chciejstwo ssało jak czarna dziura. Miałem tu być dla niej, no to się znalazłem, acz ona ani przez chwilę nie wysiliła wyobraźni, żeby pomyśleć kim ja mam być w stosunku do pana domu. Kimś kto przyszedł „w interesach” i tyle! Zatem pojawiłem się tu nie wiadomo skąd i po co, dramatycznie naginając kontinuum, które lada chwila miało pęknąć i przybrać zupełnie nieprzewidywalną, katastrofalną konfigurację. Pradziadek w Ochranie to byłby przy tym mój najmniejszy problem.
Nic jej nie odpowiedziałem, a ona ze swej strony tak bardzo zapamiętała się w swojej żarliwej desperacji, że nie umknęła w porę przed powracającym z trunkiem gospodarzem.
Pan Apolinary stanął w progu jak wyryty. Już był dobrze zarumieniony od wódki, a teraz jeszcze poczerwieniał do granic apopleksji.
– Ach ty Krycha czego chcesz?! – wybuchnął. – Kto ci zezwolił ze swojego pokoju wychodzić?! Taki wstyd przy gościach robić!
– Spojrzał na mnie. – Nagabywała was pewnie, panie Radosławie, co?
Wiem, powinienem był zapewnić, że drobiazg, że nic się nie stało, że miło gawędziliśmy w rzeczy samej, ale po prostu skinąłem twierdząco. Samo wyszło.
Gospodarz spąsowiał.
– Żebyście ją ze sobą zabrali molestowała pewnie, tak? – Zapytał retorycznie, widać nie była to dla niego żadna nowość. – Niewdzięcznica jedna! Na łaskawym chlebie siedzi, kuzynka, stara panna rezydentka, a przy każdej okazji dobre imię i honor rodziny kala! Wszystkim, uważasz pan, rozpowiada, że jej tu u nas źle, że ona wolałaby markietanką za wojskiem albo Cyganką zostać niż z nami żyć! Obcym, nie obcym, za jedno jej! Byle przykrość i despekt zrobić! Byle wstyd przed ludźmi przynieść!
Posłanka Krystyna nie próbowała odpierać tych zarzutów, uciekła na czworakach pod stół, czym jeszcze bardziej rozsierdziła pana domu.
Z rozmachem postawił na stole przyniesioną butelkę, aż zastawa podskoczyła.
– Kornelcia! – zawołał.
– Służę jaśnie panu! – dziewczyna wbiegła truchcikiem.
– Proszę zabrać pannę Krystynę do jej pokoju i zamknąć na klucz.
Pokojówka kucnęła i uniosła obrus.
– Słyszała ona co pan powiedział? Niech wychodzi!
– Ja nie chciałam… – odpowiedziała płaczliwie spod stołu posłanka Krystyna.
– Niech wychodzi, mówię! – powtórzyła groźnie Kornelcia. Bo Stefanową zawołam!
– Nie trzeba…, już, ja już… – Wylazła i wstała oglądając się na mnie z nadzieją.
Zignorowałem to oczywiście.
Pokojówka bez ceregieli chwyciła rezydentkę za ramię i popychając wyprowadziła tymi bocznymi drzwiami, który ona tu wcześniej wchodziła. Te ledwie się zamknęły, a doleciały zza nich przytłumiane, ale wyraźne odgłosy doraźnego wymierzania sprawiedliwości.
A mówiło się onej tyle razy?! Mówiło?! Rozległ się ostry plask wskazujący, że posłanka Krystyna dostała po gębie. Pokojówka najwyraźniej miała za nic fakt jej przynależności do rodziny chlebodawców, tudzież wszelkie immunitety. Mówiło się onej żeby gości więcej nie zaczepiała?! Kolejne dwa plaśnięcia i płaczliwe buczenie… Niech sobie zapamięta ona! Tym razem tępy łoskot. Pewnie dostała z liścia w kark. Buczenie się wzmogło. Do pokoju marsz!
Pan Apolinary uśmiechnął się kwaśno i nalał sobie wódki.
– Wybaczenia proszę… – wychył kieliszek energicznie i nalał sobie znowu. Potem się zreflektował, dodał i mnie.
– Nie lepiej taką wariatkę do jakiegoś zakładu oddać? – zagadnąłem pojednawczo.
– Ku temu idzie… ku temu idzie, panie Radosławie – ciężko pokiwał głową. – Doprawdy dłużej tego zdzierżyć nie można. Żona moja już nigdzie jej ze sobą na wizyty nie zabiera, bo Krycha zachować się nie umie. W domu też nijak, sam pan widzi, panie Radosławie. Jednakowoż jeszcze się waham, boż ona tyle lat przy rodzinie i co sobie ludzie o nas pomyślą? Albo będą krzywi, że krewniaczkę niemiłosiernie krzywdzę, albo gadać zaczną, że u nas wariactwo dziedziczne, a moje aniołki to już prawie panny na wydaniu i opinię będą miały zszarganą. Sam nie wiem co robić!
– Chyba zawsze tak nie było? – zapytałem dla podtrzymania konwersacji. Incydent, choć wysoce niesmaczny, miał tę zaletę, że odsuwał konieczność rozmowy na niebezpieczny temat, czyli celu mojej wizyty. Na dodatek gospodarz sam chciał się wygadać.
– Niewdzięcznica jedna… – znów sobie nalał. – Rodzice ją panienką odumarli, więc to jeszcze ojciec mój, świętej pamięci, kuzynkę sierotę pod swój dach przyjął. Hodował jak własną, razem z siostrami moimi, ale ma się rozumieć, rodzone córki wpierw trzeba było za mąż wydać i dla nich posagi uszykować. Ojciec Krychy, zanim z tego świata zszedł, majątek do imentu przepuścić zdążył, a długów narobił jeszcze, więc ona posagu własnego nie miała, musiała czekać na swoją kolej, aż i dla niej coś tam dla przyzwoitości na wyprawę się wyskrobie. Jednak w końcu ona męża się nie doczekała, bo fiksować zaczęła. Wymyśliła sobie, że studiować chce. Na wiano nie ma, a tu weź jej nauki opłać, jak synowi, toż w głowie się gęsi przewróciło! Jak odmowę dostała, to sama książki z biblioteki zaczęła brać, coś tam czytać i wymądrzać się potem przy stole wobec gości. Zrazu nawet pocieszne toto było, całkiem jakby uczonej papużki słuchać, lecz z czasem coraz mniej do śmiechu z tego, bo wszystkich kandydatów do ręki płoszyła, dowodząc im bez ogródek, że są od niej głupsi. Choćby nawet i byli, Krycha swój rozum powinna mieć i kawalerom w oczy tego nie mówić. Zwłaszcza gdy sama bez majątku, a do tego jeszcze bez pokory i grzeczności, więc doigrała się. Przypodobać się nie umiała, to całkiem starą panną została, a ja żem ją odziedziczył razem z całą ojcowizną i dobrodziejstwem inwentarza. Zrazu trochę pożytku z niej było, nie powiem, bo przy dzieciach malutkich pomagała, ale teraz z roku na rok coraz gorzej…
Kornelcia wróciła w międzyczasie i słuchając tych żalów pana domu stanęła za nim i poufale położyła mu rękę na ramieniu, a on pogładził ją po dłoni. Potem już bez ceregieli posadził ją sobie na kolanach i wsadził jej rękę po spódnicę. Był zbyt pijany i rozżalony, żeby przejmować się moją obecnością. Kornelcia pisnęła głośno, bynajmniej nie ze sprzeciwem.
Powiedziałem, że muszę do ubikacji. Udzielono mi pobieżnych wskazówek i zostawiłem ich we własnym towarzystwie.
Kiedy wróciłem, salon był pusty, za to zza tych nieszczęsnych bocznych drzwi dobiegało rytmiczne skrzypienie jakiegoś rozchybotanego mebla, łóżka, szezlonga, czy kozetki, mniejsza o to! Zrozumiałem, że to jest świetna okazja, by ulotnić się stąd po angielsku! Czym prędzej umknąłem do przedpokoju i zacząłem się ubierać.
Już dopinałem surdut, gdy poczułem szarpnięcie za ramię. Nie zdziwiłem się nawet. Posłanka Krystyna z rozczochraną prawą połową głowy i triumfalnym uśmiechem prezentowała mi wytrych zaimprowizowany ze spinki do włosów.
– Pan mnie ze sobą weźmie… – powtórzyła jak mantrę. – A powolną wam będę we wszystkim… Tentendować nawet będziecie mogli względem tego co i owszem… – podciągnęła kieckę i na zachętę pokazała mi grube kolana.
– Pani jest tu gdzie powinna – tym razem nie zabrakło mi słów. – Chciała pani powrotu do chrześcijańskich korzeni Europy, chciała tradycyjnej katolickiej rodziny, uważała dulszczyznę za szczyt cywilizacji, to proszę! Ma pani dokładnie to, o co walczyła. A w pakiecie promocyjnym także i fakt, że stara panna bez szans na zamążpójście to najniższe społecznego dno. Kobieta bez męża nic nie znaczyła w tych pani wspaniałych czasach, a już na pewno nie mogła sobie pozwolić na wygłaszanie niczym nie ograniczonych impertynencji. Czasem trzeba myśleć, czego się chce, bo życzenia się spełniają!
Oczywiście nie zrozumiała. Nie mogła. Była obecnie częścią tego tu i teraz, a jedyne co jej zostało z naszego wspólnego świata to wybujała ambicja, która w tej alternatywnej rzeczywistości stała się bezbrzeżnym poczuciem życiowego niespełnienia i desperackim marzeniem o wyzwoleniu za wszelką cenę oraz jakimkolwiek wyzwolicielu.
Nie chciałem i nie zamierzałem tym wyzwolicielem być. Nie dla kogoś, kto z premedytacją odpiłował gałąź, na której siedział. Odwróciłem się więc i wyszedłem, zostawiając ją z wymalowanym na twarzy jej osobistym horyzontem zdarzeń.
Nie wybiegła za mną na klatkę schodową, nie wrzeszczała. Jednak jej podświadomość nie odpuściła. Rozczarowanie, frustracja, niezaspokojone pragnienia eksplodowały z taką siłą, że szarpnęły lokalną czasoprzestrzenią jak huragan. Schody pod moimi stopami gwałtownie skręciły wprawo i zaczęły się zwijać w nieskończoną wstęgę Mobiusa.
Skoro ona nie mogła stąd odejść, to ja też!
Poręcz jeszcze przez chwilę pozostała prosta, więc niewiele myśląc zjechałem po niej łapiąc równowagę trzymaną w dłoni laską. Przeskoczyłem wijącą się krawędź anomalii, wbiegłem do bramy i wypadłem na ulicę, omal nie przewracając Pałczyńskiego z szuflą końskiego łajna. Zdążyłem w ostatniej chwili, nim oba skrzydła wrót zatrzasnęły się za mną jak smocze szczęki. Cała fasada kamienicy zmarszczyła się jak twarz kobiety, wykrzywiona w grymasie niemej furii. Rozszalałe emocje posłanki Krystyny zrobiły z całego budynku nawiedzony dom rodem z utworów Kinga.
W pierwszym odruchu ucieczki popędziłem w kierunku Nowego Światu, zaraz jednak uświadomiłem sobie, że tak wpakuję się w jeszcze bardziej rozchwiane rzeczywistości. Skręciłem więc w Mazowiecką i zwolniłem zaraz za rogiem. Skoro wracać nie miałem gdzie, a na nowe kłopoty nie byłem jeszcze gotowy, uznałem, że przejdę się wzdłuż kolejnej krawędzi zapadliska światów, czekając aż jakiś mądrzejszy pomysł wpadnie mi do głowy.
Mimowolnie założyłem, że pęknięcia rzeczywistości będą biegły wzdłuż ulic równoległych do Wisły, i to był błąd. Mazowiecka okazała się przecięta na skos, pod bardzo wąskim kątem, tak że idąc prosto przeniknąłem defekt po niemalże stycznej, skutkiem czego zmiany tym razem nastąpiły stopniowo. Ulica najpierw zaczęła się szybko wydłużać, czego nie zauważyłem od razu, bo patrzyłem pod nogi. Kiedy podniosłem głowę, perspektywa Mazowieckiej sięgała Placu Teatralnego. Stanąłem, ale za późno. Uszkodzona czasoprzestrzeń wciągnęła mnie, jakby połykając. Mimo że cały czas stałem w miejscu, zacząłem szybko przemieszczać się do przodu, potem nagle trochę do tyłu i znów do przodu. Cały ten ruch do złudzenia przypominał perystaltykę jelit. Na koniec płynnie skręciłem w prawo i wylądowałem pośrodku Akademii Sztuk Pięknych.
To już nie była ASP! Tym razem alternatywna tożsamość spadła na mnie cała w ułamku sekundy. Od razu wiedziałem wszystko, tylko potrzebowałem chwili, by sobie nowe realia po kolei uświadomić. Zwłaszcza fakt, że nadzieja uniknięcia kłopotów okazała się płonna, mówiąc bardzo eufemistycznie.
Byłem więźniem…
Dokładniej mówiąc, opresorem, czyli kapo w Strefie Troski Siostrzanej, feministycznym obozie koncentracyjnym, rozciągającym się na terenie ASP i byłego Uniwersytetu Warszawskiego. Miałem na sobie brunatny mundur, w najjaskrawszym naziolskim odcieniu, celowo stylizowany na wdzianka SA. Słowem, wyglądałem jak postać z mokrego snu wuja Adolfa.
Zamiast pałki trzymałem w ręku mokser, coś w rodzaju tasera z przyszłości. Fikuśna zabawka, strzelająca miniaturowymi kondensatorami tantalowymi w typie butelki lejdejskiej, ładowanymi napięciem 900 tysięcy wolt w chwili strzału. Pojemność wystarczająca, by jeden taki impuls odczuć jak mocne uderzenie pięścią. Trzy nokautowały definitywnie. Ponieważ pociski nie wlokły za sobą uciążliwych kabli, można było walić seriami na odległość pięćdziesięciu metrów. W magazynku było półtorej setki naboi, kalibru trzy i pół milimetra… Aha! Magazynek podwójny, zespolony. W drugiej sekcji znajdowało się dwadzieścia miniaturowych strzykawek z ogłupiaczem w typie pigułki gwałtu, zwanej w tutejszym slangu „rozkraczorem”. Całości dopełniał poczwórny szereg jakby kabłąków spustowych, pozwalających używać tej broni jak grubego kastetu lub krótkiej pałki. Był też wysuwany bagnecik, wielkości ostrza skalpela chirurgicznego, równie ostry, idealny do cięcia twarzy…
Kobiecych twarzy.
Strefa Siostrzanej Troski była przeznaczona do reedukacji feministek, które pozwoliły sobie tolerować jawny seksizm, czyli były nie dość czujne, zasadnicze i zaangażowane. Rewolucja pożerająca własne dzieci, totalitarna klasyka. Trafiały tu delikwentki, które zakochały się w swoim podręcznym i serio roiły sobie o jakichś układach partnerskich. Czyli przeważnie za odmowę obowiązkowej wymiany mężczyzny oraz nielegalne przedłużanie kontaktów seksualnych.
My, opresorzy, mieliśmy za zadanie definitywnie przekonać je, że facet to świnia i wytworzyć traumę, która w toku dalszej reedukacji zostanie przekuta w „sprawiedliwą abominację do dawców spermy”. Ponieważ w około czterdziestu procentach przypadków zamiast nienawiści do mężczyzn wytwarzała się niechęć do systemu, absolwentki wracały tu znowu, aż do skutku. Rekordzistka sześć razy, ale teraz miała tourne z otwartymi wykładami na temat przełamywania w sobie chorobliwej krnąbrności. Oczywiście, była też niezmiernie wdzięczna za okazaną jej tutaj siostrzaną troskę.
Podczas pobytu w Strefie opresorzy mogli więc więźniarki bez ograniczeń gwałcić, bić i okaleczać. Nie wolno nam było tylko ich zabić, wyzywać, ani w jakikolwiek sposób poniżać werbalnie. Należało być zawsze bardzo miłym w doborze słów. Taka tradycja. Strefy Siostrzanej Troski wzięły początek, od safe-space w kampusach amerykańskich uniwersytetów, „miejsc bezpiecznych”, gdzie nie wolno było nikogo w żaden sposób obrażać.
Dlatego teraz strefy troski urządzano z reguły na terenie uczelni wyższych, obecnie zlikwidowanych jako przeżytek patriarchalny. Poza tym, prawienie komplementów i wyszukanych grzeczności podczas ostrego fizycznego dręczenia stanowiło bodaj najskuteczniejszy element reedukacji. Facet, który potem szepnął absolwentce jakieś miłe słówko, był zaskakiwany reakcją, której się zgoła nie spodziewał…
Rzecz jasna, opresorzy, którzy wychodzili z roli, okazywali litość lub się przed czymś wzbraniali, byli karani za sabotaż. Za każde okazanie więźniarce ludzkich uczuć leciały punkty karne. Za dwanaście i więcej czarnych oczek zaliczało się taką samą ilość „dni sodomy”. Nikt nie wiedział dokładnie na czym to polegało, bo na koniec ukaranemu kasowano pamięć tego okresu za pomocą elektrowstrząsów. Pozostawała tylko podświadomość i odruchy, ale takie, że na opresorów po naprostowaniu trzeba było przez parę dni bardzo uważać, bo mogli jakąś więźniarkę zakatować na śmierć.
Ja miałem już czternaście punktów karnych, co oznaczało, że blokowi mogą mnie wezwać w każdej chwili. Nie wiedziałem kiedy, ponieważ kara nie leciała z automatu, często pozwalano oczekującym podpadać i grabić sobie dalej, acz nikt kto zebrał powyżej czterdziestu oczek już nie wrócił żywy. Czasem można było uzyskać anulowanie bilansu poniżej limitu, ale trzeba było się bardzo wykazać. Niektórzy nie mieli szans, bo zabierano ich od razu, w chwili osiągnięcia tuzina punktów karnych, żeby sobie nikt nie pomyślał, że w praktyce poprzeczka jest wyżej. Zatem mój obecny pobyt w Strefie przypominał jazdę tramwajem bez biletu i czekanie na kanara…
W tej roli występowali blokowi, stojący najwyżej w hierarchii Strefy. To oni zgarniali opresorów na sodomę. Nosili popielate mundury i byli ludźmi wolnymi, co oznaczało tyle, że po ośmiu godzinach w Strefy Troski Siostrzanej przechodzili do Miejsca Troski Domowej, gdzie z reguły przydzielano ich absolwentkom na podręcznych. Do podstawowego wyposażenia blokowych należały piloty do zdanego wyłączania broni opresorów. Trójkowe patrole w szarych uniformach rzadko otwarcie pokazywały się w Strefie, żeby się nie opatrzeć i każdorazowo robić na podpadniętych opresorach odpowiednio duże wrażenie.
Pytacie jak ja się tu znalazłem? Akurat nie za domową przemoc po alkoholu, jak większość opresorów. Reprezentowałem drugą kategorię statystyczną, mianowicie przekroczyłem limit trzydziestodniowych banów za nieprawomyślność na Facebooku. Konkretnie, w moim przypadku o pięć banów, innym zdarzyło się już pod dwóch. Limit tolerancji był tajny i uznaniowy. Cenzorka mogła mieć akurat fazę okresu, o której się nie mówi i takie było jej prawo. Przez pierwsze dwa dni Strefie załapałem od razu sześć punktów karnych, ale potem się ogarnąłem i następne wleciały mi już tylko za majsterkowanie.
O czymś zapomniałem…?
Ano tak, Pałczyński! On też tu był. Konkretnie robił za starszego opresora na moim bloku. Wylądował w Strefie za niedostatek empatii, czyli za bycie leniwym podręcznym. Tu szybko się odnalazł i awansował. Za plecami nazywaliśmy go Ruchaczem Materacy, bo zawsze pierwszy wyrywał się do posuwania zgłuszonych rozkraczorem więźniarek. Inni nie byli aż tak skwapliwi, bo obowiązkowo delikwentce należało wpierw walnąć na odmóżdżenie, więc one w trakcie mało co kumały i współpracowały jak worek ziemniaków lub materac, stąd ksywa Pałczyńskiego z tego świata.
Akcja opresji seksualnej przeznaczona była przede wszystkim jako pokaz reedukacyjny, zatem należało to robić wyłącznie w obecności innych więźniarek, co niektórych trochę dekoncentrowało… Cztery pierwsze punkty karne dostałem właśnie za to. Pałczyński nie miał takich problemów, ruchał gdzie popadło, aż sprężyny w materacach pękały. Krążyły słuchy, że jego awans wziął się stąd, że do trzech delikwentek przykładał się z takim zaangażowaniem, że aż wstawił im ciasto do piekarników. Prawdziwy wyczyn, bo wszystkie były tak nafaszerowane antykoncepcją, że nawet ich bakterie zębowe nie dawały rady spłodzić próchnicy.
O wilku mowa!
Akurat otworzyły się boczne drzwi byłej auli i wyleciała stamtąd na zbity pysk… O! Działaczka Klaudyna we własnej osobie! Spodnie od różowego strefowego dresu miała opuszczone do kolan i świeciła świeżo zjechanym tyłkiem. Za nią majestatycznie stanął Pałczyński dopinając rozporek. Cztery inne więźniarki, będące obowiązkowym świadkiniami tego popisu prawdziwej męskości, wymknęły się chyłkiem za plecami starszego opresora i umknęły do swoich bloków.
Piąta była głupia, albo od niedawna w Strefie, bo zamiast zwiewać spróbowała pomóc działaczce Klaudynie, która po rozkraczorze nie była w stanie sama wpaść na to, żeby sobie podciągnąć gacie. Leżałaby tak jeszcze z gołą dupą ze czterdzieści pięć minut, zanim by rozkraczor odpuścił. I leżeć powinna, bo taki widok kształtował psychikę pozostałych świadkiń w pożądanym kierunku.
Dobra, skoro zauważyłem przewinę więźniarki, nie należało zwlekać z reakcją, bo podpadnę za brak zaangażowania.
– Najukochańsza moja! – zawołałem z teatralną afektacją i wpakowałem w litościwą samarytankę dwa elektroszoki. Odrzuciło ją, skręciło w precel, po czym padła skulona tuż przy nogach działaczki Klaudyny.
Pałczyński skinieniem głowy pochwalił moją czujność. Gdybym nie zareagował w porę, wlepiłby mi piętnasty punkt karny. Wciąż jednak mogłem zaliczyć wpadkę, gdybym teraz oddalił się zbyt szybko, okazując tym sabotujące poczucie winy z powodu swojej interwencji. Powinienem poczekać, aż ustąpią skutki porażenia elektrycznego, zaaplikować delikwentce na dalsze wyluzowanie i zaliczyć ją tak jak leżała. Na koniec jeszcze zrobić jej pamiątkowego sznyta, rozcinając skrzydełko nosa lub kalecząc sutki. Oczywiście, przez cały czas prawiąc czułe dusery, jak przystało na sumiennego opresora. Tak aby po opuszczeniu strefy absolwentka słysząc komplement chciała wyskoczyć oknem. Nie zdążyłem jednak zabrać się do dalszej reedukacji, bo zza rogu wyszła trójka blokowych. Skręcili w moją stronę. Opuściłem moksera. Cóż mogłem zrobić w tej sytuacji? Ucieczka nie wchodziła w grę. Walka też. Szczęki same mi się zacisnęły. Mogłem jedynie nie śmierdzieć strachem przy blokowych, bo oni bardzo lubili patrzeć jak się opresorzy pocą, jak im puszczają zwieracze i dygoczą kolana. Należało się przecież naziolom wrednym! Z drugiej strony brak widocznych oznak lęku mógł przyspieszyć zabranie na sodomę, bo skoro taki chojrak, to zobaczymy…
Mimo wszystko nie potrafiłem inaczej. Wyrównałem oddech i kątem oka patrzyłem na panel kontrolny moksera. Paliła się cały czas czerwona dioda, oznaczająca gotowość do strzału. Zielona oznaczała dezaktywację broni i wolną drogę do sodomy… Miałbym wtedy trzy sekundy na rzucenie moksera na ziemię, inaczej prąd z baterii poszedłby na okładziny rękojeści. To się kończyło śmiercią, a w najlepszym razie amputacją spalonych rąk.
Blokowi minęli mnie i wdali się w przyjacielską pogawędkę z Pałczyńskim. Bywało, że wychodzili ze swojej nory tylko po to, żeby poopowiadać antyseksistowskie kawały przy potencjalnym kliencie, ociekającym zimnym potem i silącym na śmiech, z joka na jok coraz bardziej histeryczny. Mogli tego rozweselonego inaczej zabrać dopiero na koniec, albo wcale, albo zawrócić po niego po paru minutach, kiedy się już zdążył ucieszyć.
Przyjęło się, że w obecności blokowych ustawały czynności opresyjne. Nie musiałem więc kończyć mojej samarytanki. Jeden z blokowych sprzedał jej dwa kopniaki w brzuch i w twarz. Teoretycznie wolno im było, choć zbyt częste wyręczanie opresorów, kończyło się dołączeniem do ich grona. Oczywiście, jak zawsze, granica przesady była tu umowna i rozmyta. Kobieca logika rządzi! Ryzykowali jednak, bo tylko tak mogli odreagować swoje domowe troski. Odreagowanie to rzecz istotna dla psychiki, albowiem brak odreagowania zwykle prędzej czy później kończył się wypiciem o jeden kieliszek za dużo, a w konsekwencji jakimś niepoprawnym słowem lub gestem, kwalifikowanym jako przemoc wobec kobiety po alkoholu i wkrótce witaliśmy w strefie nowego kolegę opresora. Byli blokowi mieli jednak przejebane, bo choćby nie wiem jak się starali, zawsze czarne oczko za coś zarobili i bardzo szybko przekraczali limit. Dawni towarzysze też udawali, że ich nie znają.
Wracając do mojej samarytanki, wypadało uznać, że tanio się dzisiaj wykpiła. Chociaż pewnie Pałczyński zasejwował sobie jej chipa i poigra z nią jutro.
Takie myśli snuły mi się po głowie, co pozwalało utrzymać nerwy na wodzy. Musiałem to przetrwać, musiałem wytrzymać i doczekać Przebicia. Póki nie było Przebicia całe majsterkowanie na nic…
Aha, nie mówiłem jeszcze, że do Strefy Troski Siostrzanej zdarzały się Przebicia!
Normalnie była ona ogrodzona płotem wysokim na siedem metrów. Od wewnątrz u szczytu były druty pod napięciem, umieszczone poniżej krawędzi, żeby nie było nic widać z zewnątrz, gdzie całą powierzchnię pokrywał display z trójwymiarową galerią sztuki nowoczesnej. Jakiś naćpany performer chciał kiedyś wejść między obiekty sztuki, i tak jakoś zakombinował z linką i kotwiczką, że udało mu się uniknąć grubszego porażenia, tylko powierzchownie popieszczony, jak worek wleciał nam do strefy. Prosto na etat opresora, ma się rozumieć. Przeszedł do legendy, ponieważ w ciągu niecałej doby zebrał czterdzieści sześć punktów karnych. Zbuntował się znaczy. Tylko nie myślcie, że był taki porządny i bezkompromisowy. Kiedy mu prochy z mózgu odparowały i pojął sytuację, spróbował te czarne oczka odpracować, wykazując gorliwość nadzwyczajną. Zabił trzy więźniarki i zutylizowali go na sodomie.
Co jakiś czas jednak – nie było tu reguły i nie można było przewidzieć kiedy – w płocie otwierały się portale czasoprzestrzenne i można było stąd wyjść do innego wspaniałego świata. Pewnie była to robota jakiejś alternatywnej Amnesty International, a już na pewno zdurniałych do imentu „pisful hippie” z pluszowymi, gejowskimi jednorożcami, pieprzącymi się im w głowach na okrągło. Tylko tacy bowiem mogli wpaść na pomysł, że wystarczy dać ludziom wolność i oni z niej radośnie skorzystają. Że nie trzeba się wysilać, ani narażać by powstrzymać złych ludzi, którzy mogliby mieć coś przeciw temu. Wszak przecież wszyscy tutaj byli ofiarami systemu, więc wystarczy otworzyć im furtkę do jutrzenki swobody i już! No to otwierali.
Zawsze wtedy w strefie uruchamiano procedurę kryzysową. Wszyscy blokowi natychmiast obstawiali portal, stając półokręgiem plecami do niego, a opresorzy zaganiali więźniarki do bloków, po czym dezaktywowano im moksery. Każdy opresor który choć spojrzał w stronę portalu dostawał pięć punktów karnych, za jakiekolwiek zbliżenie się, choćby na krok, leciało dziesięć. Potem czekano aż Przebicie się skończy, ponownie aktywowano broń i zaczynała się Noc Sądu. Wszystkie więźniarki musiały zostać surowo ukarane, żeby na kolejne pojawienie się Portalu czekać z przerażeniem, nie z nadzieją. Wtedy można było je brać bez znieczulenia i wygarniać im od dziwek, więc opresorzy mieli karnawał. Mogli się wygadać i poużywać sobie ile wlezie. Wypadki śmiertelne podczas igraszek też mogły się zdarzać. Na dodatek jeśli ktoś nie podpał w trakcie Przebicia odejmowano mu trzy punktu karne. Jaka epoka, taki Karnawał!
Dowiedziałem się czegoś istotnego od byłego blokowego, który zaliczył z bliska trzy Przebicia, zanim zdegradowano go do opresora. Chętnie dzielił się wiedzą w zamian za ochronę i przymykanie oka na jego przewinienia. Otóż te portale były programowalne. Można było wybrać świat i miejsce, do którego chciało się trafić. Wystarczyło się skupić i wysłać w ich kierunku świadomą myśl. Krótko mówiąc, pomyśleć życzenie, a Przebicie orientowało się na wymarzone miejsce i czas. Można było więc iść na plażę rajskiej wyspy, odległą o rzut kamieniem, albo do mamy, albo zmarłej babci na domowy obiadek, a choćby i na magdalenkę w herbacie. Jeśli tylko się ktoś odważył. Nikt z blokowych nie miał tyle ikry, ale ponoć często im się zdarzało, że Portal otwierał się na miejsce, w którym oni chcieliby być po fajrancie. Zawsze udawali, że tego nie widzą. No i oczywiście potem żaden z nich nie chciał się przyznać do marzeń o izbie tortur, w której hiszpańska inkwizycja badała rozciągnięte na kole heretyczki…
Ponieważ opresor nie mógł nigdy awansować na blokowego, ta wiedza byłaby dla mnie całkiem bezużyteczna, gdyby nie majsterkowanie. A ja zawsze lubiłem majsterkować!
Jakiekolwiek otwarcie obudowy moksera i dłubanie w środku było zagrożone aż dziesięcioma punktami karnymi. Dla mnie tak wysoka kara oznaczała, że kryje się tu słabe miejsce systemu. Nie wymyślono by tak surowej restrykcji, gdyby przekonstruowanie tej broni było naprawdę trudne i niebezpieczne. Poza tym od dawna interesowałem się gadgetami i po samych efektach działania z grubsza orientowałem się co tam w środku jest. W szczególności, co należy zrobić, żeby zablokować zdalną dezaktywację i unieczynnić tyrystor przełączający wysokie napięcie na okładziny rękojeści. Tu projektant się nie wysilił, wystarczyło przeciąć dwa gówniane kabelki. Oczywiście, zaraz włączał się alarm, ale gdybym się już otwarcie zbuntował, to alarm był psu na budę.
Większą trudność sprawiło mi zdobycie potrzebnych narzędzi i chemikaliów, by zdjąć osłony i poradzić sobie z holograficznymi pieczęciami. Wpadki z tym związane kosztowały mnie najwięcej punktów karnych. Ostatnie trzy czarne oczka wpadły za nieumyślne uszkodzenie broni, kiedy to goniąc niecelnie porażoną więźniarkę, potknąłem się, wywaliłem jak długi i niefartownie, na jakimś kamyku wgniotłem obudowę moksera tak, że pojawiła się w niej trzymilimetrowa szczelinka… Na tyle mała, że nie nakazano mi wymiany sprzętu, tylko zalepienie dziury plastykiem i poprzestano na rutynowej karze za sabotaż przez niedbalstwo. Plan ucieczki miałem więc gotowy. Teraz cała sztuka polegała na tym, żeby Przebicie zdarzyło się, zanim zgarną mnie do sodomy. Bo wtedy wyjdą na jaw inne moje przygotowania, które szacowałem na trzydzieści punktów karnych. Zapewne pobiłbym rekord naćpanego performera, a z całą pewnością dowiedziałbym się, co to jest horror aż do końca.
Tymczasem blokowi wyraźnie nie zamierzali odejść z pustymi rękami…
Dowcipkowali coraz bardziej wyczekująco. Złego diabli nie biorą, a prócz Pałczyńskiego byłem tu tylko ja. Udawałem, że mam baczenie na sponiewierane więźniarki. I całkiem serio zacząłem zastanawiać, czy by którejś nie przelecieć ku uciesze blokowych i dla zyskania na czasie. W trakcie ruchania chyba by mnie nie zgarnęli? A gdybym robił to dość długo, może znudziliby się i sobie poszli… To była jakaś szansa!
Zatem działaczka Klaudyna czy bezimienna samarytanka? Której z nich bardziej nie lubiłem? – Tu odpowiedź była prosta. Zrobiłem krok do przodu, unosząc mokser do strzału z biodra. Elektroszok w skroń resetował mózg i powodował wyrzut świeżych neurotransmiterów, co znosiło działanie rozkraczora. Cuciło, znaczy się i można było zaczynać od początku. Zacząłem się zastanawiać, jaki erotyk liryczny powinienem wyrecytować następnie. Obowiązkiem opresora było znać poezję romantyczną na wyrywki, więc było w czym wybierać.
Wszyscy trzej blokowi spojrzeli na mnie.
Zatem Mickiewicz! Precz z mej pamięci, nie, tego rozkazu…
Oparłem palec na spuście. I nacisnąłem go bez wahania. Działaczka Klaudyna zatrzepotała jak ryba wyjęta z wody. To bardzo bolało, ale odmulało skutecznie. Poza tym, to był naprawdę ładny strzał – bez mierzenia, z kilkunastu metrów, dokładnie między oko a ucho. Powinno się blokowym spodobać! Ruszyłem ku niej.
Już nabierałem tchu, żeby rozpocząć natchnioną recytację przy rozpinaniu spodni, ale powstrzymał mnie łoskot rzuconego na ziemię moksera.
Nie mojego…
Nie zauważyłem, że z Pałczyńskim był jeszcze jeden opresor, który wyszedł właśnie teraz. I od razu zapaliła mu się zielona dioda.
– Dlaczego ja?! – usłyszałem rozedrgany głos, z każdym kolejnym słowem przechodzący w błagalne skomlenie. – Mam dopiero trzynaście… Ja… mogę… mogę to odpracować…
– Nie chcieliśmy, żebyś tam siedział za długo. Tak cię lubimy!
– odpowiedział mu jeden z blokowych i wszyscy trzej zarechotali z dowcipu. Razem z Pałczyńskim, który śmiał się najgłośniej. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby wzięli dwóch. Tak też bywało. Jednak blokowi byli już syci postrachu, który spowodowali. Skuli swojego delikwenta, który rozbeczał się jak więźniarka po pierwszym utuleniu i powlekli go ze sobą do podziemi.
Na odchodne jeden z nich, ten sam co wcześniej samarytankę, kopnął w wypięty tyłek działaczkę Klaudynę, która właśnie stanęła na czworakach. Ona znów padła na twarz, a oni sobie poszli.
Stwierdziłem, że stoję na miękkich nogach.
– Zarządź zbiórkę do apelu! – rozkazał mi Pałczyński.
Fakt, to już była pora! – zreflektowałem się. Czas w Strefie Troski Siostrzanej niekiedy leci szybko, choć wydaje się, że ledwo pełznie... Taka teoria względności Każdemu według indywidulnego strachu. Inni opresorzy już zaczęli wyganiać więźniarki na plac, ja pogoniłem te dwie. Działaczkę Klaudynę skopanie kości ogonowej ocuciło do reszty, więc podniosła się całkiem żwawo. Samarytanka pluła krwią i miała z tym jakieś problemy, ale działaczka Klaudyna, podciągając portki nawet się na nią nie obejrzała. To znaczy, że jej reedukacja przebiegała prawidłowo, pewnie jak zostanie absolwentką, już tutaj nie wróci. Chyba że jako Misiunia, czyli komendantka Strefy.
Ta właśnie wyszła ze swojego biura w towarzystwie szefa blokowych. Zgodnie z procedurą dołączył do nich Pałczyński. Nasza aktualna Misiunia była potrójną absolwentką Strefy, co niezwykle korzystnie wpływało na morale więźniarek. Miały przed oczami żywy dowód, że każdy bunt zostanie w końcu złamany. Samarytanka ociągała się nadal, więc złapałem ją za kołnierz i szepnąłem do ucha parę czułych słówek. Posikała się trochę z wrażenia, ale szybko dołączyła do szeregu.
Więźniarki w swoich różowych dresach wyglądały naprawdę słodko. Zapomniałem wspomnieć, że na nogach miały regulaminowe pluszowe kapcie z uszkami – kocimi, króliczymi lub pandowymi. Czyż bowiem jest coś, co może bardziej kojarzyć się z troską niż puchate papucie?
Zgodnie z grafikiem miałem być dziś prawoskrzydłowym, czyli zająć stanowisko po prawej, przed szeregiem więźniarek, tak by mieć na oku ich front. Obok mnie stanęło pięciu innych opresorów. Druga taka szóstka znajdowała się naprzeciwko nas, na lewym skrzydle różowej linii. Pozostali byli tyłowymi, czyli stali za więźniarkami i puszczali im elektroszoki, jeśli się pomyliły przy odliczaniu, które należało powtórzyć trzy razy, w tę i z powrotem, a wynik musiał się zgadzać trzykrotnie. Poza tym, odliczanie było na czas, musiało się zamknąć w liczbie sekund o cztery mniejszej od liczby więźniarek, w zaokrągleniu do pełnych sekund.
Dziś poszło nieźle, dobry wynik powtórzył się trzy razy przy jedenastej próbie. Zwykle było około piętnastu, a jak któraś dostała histerii, schodziło nam do północy. Więźniarki nie pracowały, więc nie musiały spać ani jeść. Były tutaj tylko po to, żeby się bać i czekać na ból.
Po odliczaniu Misiunia zaczęła wygłaszać standardowe kazanie.
– Kochane moje! – zawołała załamując ręce. – Byłyście takie nierozsądne, takie głupiutkie! I cóż można było z wami począć?! Tyle razy mówiło się wam, że musicie być silne i nie chciałyście wierzyć. Żyłyście w złudzeniach definitywnie obalonych przez feminizm czwartej fali, którego naukowczynie dowiodły statystycznie, że walka o równouprawnienie jest bezcelowa. Słyszycie kochane?! Bezcelowa! Wszelka równość jest niemożliwa, ponieważ mężczyźni nigdy się nie zmienią. Dlatego historycznie konieczne było przejęcie pełni władzy i zapanowanie nad nimi. Tylko wtedy wyzwolenie kobiet mogło się ziścić. A wy co? Wy okazałyście się głupiutkimi siostrzyczkami! Rojąc sobie o jakiejś prywatnej równości dopuściłyście się sabotażu rewolucji! Stałyście się wroginiami kobiecości. Gdyby wciąż rządził patriarchat skazano, by was za to na śmierć! Zostałybyście ukamienowane! Spalone na stosie! Albo wbite w oponę i podpalone. Obdarte ze skóry! Zagazowane! Na szczęście żyjemy w nowych, lepszych czasach po dokonanej rewolucji, więc dostałyście szansę, aby zrozumieć swój błąd. Tu w Strefie Troski Siostrzanej możecie przekonać się, jacy mężczyźni są naprawdę! Poznać całą prawdę o dawcach spermy, bez złudnych urojeń, które was tu przywiodły. Możecie i musicie zrozumieć, co czuły wasze przodkinie żyjące w patriarchacie. Tak, wiem, czasem to bywa przykre, ale to wyższa troska dla waszego dobra. Żebyście wyzbyły się złudzeń! Żebyście przestały sabotować! Żebyście stały się wartościowymi członkiniami społeczności siostrzanej. Tak, ja was rozumiem, moje kochane, byłam przecież kiedyś jedną z was. Upartą i zapiekłą w swoim uporze. Kiedy jednak wreszcie przejrzałam i zmieniłam swoją świadomość, zrozumiałam, jak bardzo było to głupie, podłe, samolubne i groźne dla innych sióstr, zwłaszcza tych maleńkich. Mogę was zapewnić, że zrozumienie tego było warte kilku drobnych przykrości, których tu doznajecie, bo dzięki nim nikomu nie stanie się nic gorszego.
I tak to zwykle leciało. Tymi samymi lub podobnymi słowami, okraszone obowiązkowo cytatami z natchnionych kobiecością naukowczyń, których przytaczanie sobie daruję. Do moich obowiązków należała znajomość poezji erotycznej. Pism świętych feminizmu nie byłem godzien znać, ani pamiętać, co akurat w pełni zgadzało się z moimi chęciami.
Wiedziałem natomiast jedno, ba, byłem tego pewien, że za kilkanaście lat w miejscu, gdzie stała Misiunia, zostanie odsłonięta spiżowa tablica z napisem: „Kobiety kobietom zgotowały ten los”. Będą kwiaty, znicze, obchody, a te same natchnione naukowczynie od „bezcelowego równouprawnienia” w nowym duchu napiszą, że „przeniknięte głębokim humanizmem idee feminizmu, uległy w praktyce głębokiemu wypaczeniu”… I będą dyskutować namiętnie, jak coś takiego było możliwe? Ano bez problemu, proszę ja was. Totalitaryzm jest banalny i powtarzalny. Wystarczy chwilę nie myśleć, a zaraz znajdzie się ktoś, kto pomyśli za ciebie. Zaczynasz po nim powtarzać frazesy jak owca Orwella i już…
JUŻ!
Przez szereg więźniarek przeszedł skowyt grozy. Za Misiunią i trochę na prawo od niej, na ogrodzeniu Strefy pojawił się tańczący, tęczowy jednorożec – animowane logo, oznaczające początek Przebicia.
Zawyły syreny.
Apelowy szyk poszedł w rozsypkę. Przerażone więźniarki odruchowo skupiły się w różową gromadkę, którą zaczęli otaczać opresorzy, ale na razie, w pierwszej chwili biegali bezładnie biegali dookoła. Wszyscy blokowi z kolei popędzili zabezpieczać rejon Przebicia.
Ja pozostałem na swoim miejscu. Nikt na mnie nie zwracał uwagi. To co teraz musiałem zrobić, miałem dokładnie przemyślane i przygotowane w najdrobniejszych szczegółach. Po pierwsze, wydłubać plastikową plombę w uszkodzonej obudowie moksera. Wystarczyły dwa ruchy paznokciem. Przy okazji zerwałem naklejoną tutaj holograficzną pieczęć, więc to już dla mnie był punkt bez powrotu. Z kieszeni wyjąłem długi haczyk ze spinacza biurowego, na końcu precyzyjnie sklepany, wyostrzony i zahartowany w miniaturowy sierp. Wsunąłem go przez wgniecenie w obudowie do wnętrza moksera… Malutka szczerba wypiłowana na drucie pokazała mi, jak głęboko… Teraz przekręcić dziewięćdziesiąt stopni w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara… Nie pozwolić, by zdekoncentrowały mnie wyjące jak wściekłe syreny… I pociągnąć powoli, ale stanowczo! Poczułem, jak ustępują przecięte przewody. Panel sterowania zamigotał ostrzegawczo, ale czerwona dioda nie zgasła. Główny informatyk strefy otrzymał właśnie zawiadomienie alarmowe, ale akurat miał na głowie co innego. Oni tam bali się najbardziej, że Przebić zdarzy się na raz więcej niż jedno i wtedy należało odpowiednio zarządzić szczupłymi siłami blokowych.
Teraz obrót… o czterdzieści pięć stopni zgodnie z zegarem… w głąb… do drugiej szczerby… Teraz kąt prosty w prawo i znów pociągnąć… Na bocznym wskaźniku panelu znikła cyfra „5” oznaczająca maksymalną długość serii. Teraz powtórzyć ruchy w odwrotnej kolejności i wyjąć haczyk… Ostrożnie, żeby niczego więcej nie zadrapać!
Gotowe!
Teraz bierzemy głęboki wdech i ogarniamy wzrokiem plan ogólny… O dziwo, opresorzy jeszcze nie zdążyli uformować więźniarek w kolumnę marszową. Brakowało im dowodzenia, bo Misiuni coś odbiło i wciąż wrzeszczała do Pałczyńskiego oraz szefa blokowych, stojących przed nią na baczność, więc opresorzy przeszkadzali sobie nawzajem. Bez koordynacji zaczęli niezależnie formować dwie kolumny więźniarek zamiast jednej i pędzić je w różne strony, a kiedy się zorientowali, wszystko poszło w totalną rozsypkę.
Wtedy, przypadkiem, parę kroków ode mnie znalazła się działaczka Klaudyna.
To był impuls. Doskoczyłem, chwyciłem ją za ramię.
– Najdroższa, pójdź za mną… – wyszeptałem.
Zareagowała z wytresowanym posłuszeństwem, a ja poprowadziłem ją w stronę uformowanego już półokręgu blokowych, osłaniających Przebicie własnymi piersiami.
Dlaczego? Przecież od początku zamierzałem uciekać sam. Zabieranie kogoś ze sobą niebezpiecznie komplikowało mój plan. I dlaczego akurat ją? Czyż sponiewierana samarytanka nie zasłużyła na to bardziej?
Na pewno nie dlatego, że parę minut temu chciałem ją wydupczyć i stąd miałem jakiś dług wobec niej. Dawno już pozbyłem poczucia winy z powodu robienia tego co musiałem zrobić. Inaczej bym w Strefie nie przeżył. Dlaczego więc działaczkę Klaudynę postanowiłem potraktować odwrotnie niż posłankę Krystynę? Wszak one obie były jednakowo głupie, podłe i wredne, i niewątpliwie zasłużenie znalazły się w światach swoich marzeń, w tych spełnionych utopiach społecznych, które całe życie usilnie budowały i sprowadziły je na siebie własnymi świadomymi pragnieniami w momencie zbiorowej kolizji rzeczywistości alternatywnych.
Cóż, była jednak pewna różnica. Mianowicie taka, że działaczka Klaudyna trafiła do strefy, ponieważ kogoś kochała, zaś jej prawicowe alter ego umiłowało wyłącznie siebie. To byłby jednak argument ewangeliczny, tylko dla posłanki Krystyny. Co mnie zaś obchodziło, że wredna lewacka zołza się w kimś zadurzyła i że grubo pomyliła się myśląc, że skoro jest taką wybitną i sławną działaczką, to w spełnionym świecie feministycznego raju będzie traktowana na specjalnych prawach i przymkną oko na odrobinę seksizmu na użytek własny, pozwalając jej trzymać w domu prywatnego samca. No co mnie to obchodziło?!
Był jednak jakiś głupek, który kochał ją… Mogłem głęboko nie podzielać jego gustu, ale gdybym miał kobietę i ona znalazłaby się w tarapatach z dala ode mnie, chciałbym, żeby on zrobił dla niej to samo, co ja teraz dla jego dziewczyny.
A więc w imię męskiej solidarności, wy skurwycórki! Przyspieszyłem kroku. Byliśmy już daleko od kociokwiku na placu apelowym, zaczęliśmy rzucać się w oczy. Teraz pytanie, jak wielkimi gamoniami okażą się blokowi? Ile czasu zajmie im zrozumienie sytuacji i o ile bezcennych metrów zdołam zbliżyć się do Przebicia, zanim zareagują…
Wykazali się średnią inteligencją. Zaczęli klikać na mnie pilotami wyłączającymi mój mokser, kiedy znaleźliśmy się z Klaudyną jakieś trzydzieści metrów od nich. Sygnał zwrotny zawierał informację „dezaktywacja nie przyjęta” oraz kod alarmowy „celowe uszkodzenie broni”. Durnie pomyśleli, że z ich pilotami jest coś nie tak, więc prosili kolegów obok i zaraz bezmyślnie klikała na mnie połowa z nich.
Dwadzieścia metrów…
Byli już w zasięgu strzału, ale strzelać jeszcze nie mogłem. Mój były blokowy powiedział mi bowiem jeszcze coś. Na wypadek ataku zbuntowanego opresora, gdyby nie zdążyli w porę z dezaktywacją jego broni, ich mundury miały od wewnątrz warstwę metalizowaną, która zwierała na krótko szpice sondujące uderzającego w nie elektropocisku, powodując jego rozładowanie przed kontaktem z ciałem. Ponadto, co również było tajemnicą służby, moksery blokowych mogły strzelać długimi seriami, ograniczonymi jedynie pojemnością magazynka. Moksery opresorów biły pojedynczo, trójkami, maksymalnie piątkami. Właśnie usunąłem to ograniczenie swojej broni, ale fakt pozostawał faktem, że kilkunastu i więcej trafień już bym pewnie nie przeżył.
Moim celem natomiast były ich odkryte twarze i szyje. Strzelałem z moksera dobrze, ale żeby mieć pewność, musiałem podejść na dziesięć metrów. Dodatkowo tak krótki dystans, ze względu na wypukłość szyku blokowych dawał mi większą szansę uniknięcia zmasowanego ognia.
Dziesięć metrów!
Poderwałem mokser i wypaliłem w twarze dwóch najbliższych, którzy dopiero teraz wpadli na to by rzucić w diabły piloty i sięgnąć po własną broń. Jeden dostał dwa w szczękę, drugi trzy w kość policzkową i to był naprawdę piękny podwójny nokaut! Odrzuciło ich przeszło dwa metry do tyłu, a zanim zdążyli paść, ja już grzałem do następnych! Jednemu z lewej w szyję i zaraz długa seria w profile tych z prawej, która poszła pięknie po stycznej do półokrągłego szyku i zwaliła z nóg od razu trzech. Teraz zdarzył mi się handicap, którego się nie spodziewałem. Blokowi okazali się mało odważni. Nie próbowali walczyć ani odpowiadać mi ogniem, tylko w popłochu rozpierzchli się na boki, niczym stado kuropatw, kuląc się do ziemi pod gradem moich pocisków. Jednemu kurtka mundurowa odsłoniła krzyż, więc dostał szoka prosto w nery.
Po pięciu sekundach stałem przed portalem Przebicia sam z działaczką Klaudyną. Na jej obliczu malował się stan wskazujący, że nikt rozumny tutaj nie mieszka.
Teraz należało zdusić w sobie rozhulaną adrenalinę i skoncentrować się na wizualizacji miejsca, do którego chciałem się dostać. Dotąd myślałem, że ucieknę po prostu do domu, ale teraz pomysł by zabierać do siebie Klaudynę wydał mi się czegoś niestosowny. Jeszcze by mnie oskarżyła o porwanie i molestowanie… Może była to głupia obawa, zważywszy okoliczności, ale wystarczyła, żeby skutecznie zmącić mi umysł. W takim razie do jakiejś dziewczyny… Dagmara nie, bo mizoginka… Lepiej by już było zostawić Klaudynę w Strefie… Zatem Szkielecik! Pospiesznie wyobraziłem sobie korytarz przed drzwiami jej mieszkania…
Portal zamigotał w charakterystyczny sposób, jakby wirując i wyklarował się otwierając na żądane miejsce. Może to była przesada, ale zapachniało mi środkami czystości do mycia klatki schodowej, używanymi przez dozorczynię w mrówkowcu, w którym mieszkali Szkielecik i Paweł. On trzy piętra wyżej. Od wolności dzieliło mnie niespełna dwadzieścia kroków.
– Zwiewamy stąd! – krzyknąłem do działaczki Klaudyny.
Nie użyłem romantycznego slangu opresorów, uznając że nie muszę się już dłużej wygłupiać i to był błąd. Klaudyna miała wdrukowane reagować ślepym posłuszeństwem na miły ton i słodkie słówka, ale zwykłe emocje i kolokwialny język, a zapewne też stres, wyzwoliły w niej gwałtowną reakcję obronną przeciw przedmiotowemu traktowaniu kobiet. Krótko mówiąc, idiotka usiadła, unieruchamiając moją lewą rękę jak kotwica i jeszcze na dodatek wgryzła mi się przedramię!
Szczęściem mokser można było przeładować jedną dłonią, konkretnie środkowym palcem, który to fakt był przyczyną wielu zakazanych dowcipów. Przełączyłem więc na drugi magazynek i walnąłem Klaudynie działkę rozkraczora prosto w tętnicę szyjną. Wywaliła oczy białkami do góry, a uścisk jej szczęk osłabł, szczęśliwie, zanim wygryzła mi kawałek rękawa munduru razem ze skórą.
Jednak zanim ona znów zacznie reagować na rozkazy, musiałem odczekać bezcenne dziesięć sekund. Może więcej… Cholera! Tymczasem dowodzenie przejęła Misiunia. I biegła tu właśnie wymachując rękami, pociągając za sobą kilkunastu opresorów oraz paru blokowych, którzy zdołali ochłonąć z zaskoczenia. Właściwie już byłoby po mnie, gdyby babsko poprzestało na wydaniu rozkazu strzelania do uciekinierów. Paru opresorów było na dobrej pozycji. Ona jednak postanowiła dać osobisty przykład, skutkiem czego weszła strzelcom w linię ognia, zmuszając ich do czekania.
A może ona też…?
I teraz ja się zawahałem, poprzestając jedynie na ponownym przeładowaniu moksera na elektroszoki. Przecież to absolwentka… Mogła mieć swoje powody, by uciec. Pozwoliłem, więc podejść Misiuni bliżej.
Na tyle blisko, by zobaczyć pianę na jej ustach, wykrzywionych w grymasie krańcowego szału. Ona po prostu nie wytrzymała stresu. Zdaje się miała fazę cyklu, o której się nie mówi, ale do której kobieta ma pełne prawo, powikłaną zespołem posttraumatycznym po trzech turnusach reedukacyjnych w strefie. W tym świecie zaburzeń psychicznych u kobiet nie leczyło się z założenia, bo siostry miały prawo czasem czuć się inaczej. Zamieszanie spowodowane Przebiciem podziałało na umysł Misiuni jak zapalnik. Słowem, ona tu nie biegła, żeby uciec razem z nami, tylko by rozszarpać nas gołymi rękami. W ostatniej chwili zreflektowała się trochę, przystanęła i podniosła mokser obezwładnionego blokowego.
– Ssskoro ja nie mogłam, wy byśśście chcieliiii?! – wysyczała rozedrganym głosem.
No tak, nie dość że syndrom sztokholmski, to jeszcze zwykła babska zawiść do tego.
Zanim namacała spust wywaliłem jej serię prosto w te wybałuszone, przekrwione ślepia. Zobaczyła wybuchy supernowych i już więcej nic. Elektroszok w gałkę oczną nieodwracalnie denaturował siatkówkę.
Misiunia padła na wznak przestając pełnić funkcję żywej tarczy, czyli coś za coś. Zawizgały koło mnie pierwsze pociski. Na razie nieliczne, bo strzelali tylko opresorzy i to z samej granicy zasięgu. Zasypałem ich gradem własnych pocisków, celując znacznie lepiej. Dwóch padło, reszta się wycofała i zawahała. Nieznacznie zniżyli moksery dając znak, że mi odpuszczają. Pewnie polubili mnie bardzo za to, co właśnie zrobiłem Misiuni.
Ustaliło się więc na chwilę małe status quo.
– Kochanie… – wyszeptałem do Klaudyny. – Pójdź ze mną o boska do łoża słodyczy…
Wstała chwiejnie i dała się pociągnąć w stronę portalu. Już nic by nam nie przeszkodziło, gdyby…
Cholerny Pałczyński!
Nożesz akurat teraz skurczybyk musiał odkryć w sobie prawdziwy talent przywódczy! Przywołał trzech najbliższych blokowych, stanął na ich czele i poprowadził do ataku, ba nawet dobrze pomyślał, planując tę akcję. Wyszli dokładnie za nas, skrócili dystans do odległości umożliwiającej spokojne celowanie i zasypali gradem pocisków.
Od razu przy pierwszej salwie dostałem trzy w plecy. Zaraz potem kolejne pięć…
Byłoby po mnie, gdybym niepomny nauk exblokowego nie podkleił od spodu munduru ukradzioną z kuchni folią aluminiową, której zdobycie kosztowało mnie dwa punkty karne. Z całą pewnością odkryto by tę niedozwoloną modyfikację służbowego sortu odzieżowego, gdybym dostał się na sodomę i to właśnie gwarantowało, że już bym stamtąd nie wyszedł.
Warstwa metalu spowodowała zwarcia wbijających się w nią kondensatorów i odparowywała lokalnie w miniaturowych elektrowybuchach w obłoczki gorącej jak diabli plazmy. Parzyło… Piekło... Paliło... Dym mi poleciał zza kołnierza, ale na nogach ustałem!
Szarpnąłem Klaudynę w prawo i popchnąłem ją przed sobą, osłaniając na ile się dało. Nic by to nie dało, bo ona już oberwała. Tylko że idiota, który do niej strzelał zamiast elektropocisków użył rozkraczorów. Zobaczyłem dwie kapsułki wbite w jej udo i tyłek. Odruchowo strzepnąłem to z niej, ale swoją działkę już dostała. W sumie dziś poczwórną – życiowy rekord przyzwolenia…
Na czarny humor nie było czasu! Myślałem raczej, kiedy tamci zniżą ostrzał, bo folii aluminiowej starczyło mi tylko na osłonę pleców, tyłka i ud na trzy palce powyżej kolan. Jeden elektroszok w niezabezpieczoną łydkę załatwiłby mi od razu całą nogę i ucieczka mogła się skończyć ledwie metr od wolności. Przyspieszałem więc biegu, żeby porażony na finiszu wlecieć do portalu Przebicia choćby samym bezwładem padającego ciała. W tym mi jednak skutecznie przeszkadzała słaniająca się przede mną Klaudyna. Jeden z elektropocisków musnął mi policzek i przeleciał tuż koło nosa. Poczułem swąd ozonu. Desperacko wyciągnąłem ramię za siebie i pociągnąłem długą serią zupełnie na oślep. Wątpię, czy kogoś trafiłem, ale może dzięki temu któremuś z metodycznie rozstrzeliwujących nas blokowych w decydującej chwili drgnęła ręka i…
Przebiegliśmy!
Poczułem i zobaczyłem, jak dygoczący w dłoni, strzelający ogniem ciągłym mokser zmienia się w wibrujący telefon komórkowy. Momentalnie zintegrowała się moja alternatywna osobowość, a wraz z nią pojawiła się wiedza, że niedawno wysłałem Szkielecik SMS, że zamierzam do niej przyjść i ona chyba właśnie oddzwaniała z odpowiedzią.
Tak było.
Wraz z nami w ostatnich sekundach przez Portal przeleciało kilkanaście niecelnych pocisków, które zrykoszetowały od ścian korytarza, zaiskrzyły na klamkach i zamkach, kręciły bączki na lastrykowej posadzce. I nagle one wszystkie znikły w jednym mgnieniu oka. Nie musiałem więc patrzeć za siebie, by wiedzieć, że Przebicie znikło.
Odebrałem telefon.
– Hej… – wytchnąłem z płuc resztkę powietrza.
– Hej! Gdzie jesteś i kiedy będziesz? – zapytała z entuzjazmem Szkielecik.
Potrzebowałem dobrej chwili, żeby wpaść na to, że jak się chce mówić, to trzeba najpierw zrobić wdech.
– Tuż przed twoimi drzwiami – wysapałem wreszcie.
– Domofon znów się zepsuł?
– Coś w tym rodzaju…
– Już idę!
Schowałem komórkę do kieszeni, stwierdzając z ulgą, że znów miałem na sobie ulubioną szarogranatową kurtkę. Neonazistowskie ubranka zdecydowanie nie były w moim guście. Działaczka Klaudyna natomiast pozostała w różowym dresie i papuciach z kocimi uszkami. O dziwo, bynajmniej nie wyglądała jak zombie, czego można się było spodziewać po tym, co dziś zaliczyła. Wręcz tryskała dziewczęcym wdziękiem i popatrywała na mnie zalotnie, jakbym właśnie prowadził ją do wolnej chaty na pierwsze bzykanie w debiutującym związku. Czyżby serio potraktowała tę obietnicę łoża słodyczy? Z pewnością jej też musiała włączyć się alternatywna osobowość wraz z historią wyjaśniającą jak się tu ze mną znalazła. Całkiem możliwe, że wydawało się jej, że poderwałem ją na jakimś ostrym melanżu… A czort wie, co ona zapamiętała ze Strefy! Babskie osobowości alternatywne to była kwestia zupełnie ponad siły mojego umysłu. Tak, czy owak potrzebne były aż cztery rozkraczory, żeby odhamować jej feministyczne zadęcie. Warto wiedzieć.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Złota kaczka. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: