- Dwie wyraziste bohaterki, które mają wiele do ukrycia, mistrzowski styl i zawrotne tempo akcji. Z połączenia tych składników powstała książka, od której trudno się oderwać, chociaż czasami trzeba zamknąć oczy ze strachu - napisał o powieści Raj nie istnieje Stephen King.
Nazywa się Agatha. Ani brzydka, ani ładna. Układa towary na sklepowych półkach. Dręczy ją bolesna przeszłość i obsesyjne pragnienie dziecka, miłości i rodziny. Ukradkiem obserwuje Meghan, kobietę, która ma wszystko, o czym ona może tylko marzyć. Powoli zdobywa jej zaufanie, z perfidią realizuje plan, który nabiera coraz wyraźniejszych kształtów. Uparcie dąży do celu i jest zdolna do najgorszego, bo dawno przestała odróżniać dobro od zła.
Do lektury powieści Raj nie istnieje zaprasza Wydawnictwo HarperCollins Polska. Do 28 maja możecie też wziąć udział w konkursie, który jej właśnie jest poświęcony. Dziś w naszym serwisie zamieszczamy też pierwszy odcinek powieści Michaela Robothama:
AGATHA
Nie jestem najważniejszą postacią w tej opowieści. Ten honor należy do Meg, żony Jacka, z którym tworzą parę idealnych rodziców dwójki idealnych dzieci, chłopca i dziewczynki, jasnowłosych i błękitnookich, słodszych niż miodowe ciastka. Meg znów jest w ciąży, a ja cieszę się niewysłowienie z tego powodu, ponieważ ja też oczekuję dziecka.
Opierając czoło o szybę, patrzę przez okno w lewo, potem w prawo na warzywniak, salon fryzjerski i butik z ciuchami. Meg się spóźnia. Zazwyczaj o tej porze Lucy jest już w szkole, a Lachlan w przedszkolu, zaś Meg siedzi z przyjaciółkami w kawiarni na rogu. Tworzą specjalną grupę, bo wszystkie są mamami. Spotykają się w każdy piątkowy poranek, zajmują stolik na zewnątrz, przepychają się z wózkami dziecięcymi niczym kierowcy na pokładzie dla samochodów na promie. Zamawiają jedno cappuccino z chudym mlekiem, jedno chai latte i dzbanek ziołowej herbaty...
Ulicą przejeżdża czerwony autobus i zasłania mi znajdujący się naprzeciwko park Barnes Green. Kiedy się oddala, na odległym końcu ulicy dostrzegam Meg. Ma na sobie dżinsy ze stretchem i luźny sweter, w ręce niesie kolorowy rowerek na trzech kółkach. Pewnie Lachlan się uparł, że pojedzie do przedszkola na rowerku, i przez to Meg jest spóźniona. Po drodze zatrzymywał się, żeby popatrzeć na kaczki i na uczniów, którzy mieli lekcję wuefu na dworze, i na starych ludzi ćwiczących tai-chi, którzy poruszają się tak powoli, że mogliby być kukiełkami z filmu animowanego kręconego klatka po klatce.
Patrząc z tej perspektywy, nie widzę, że Meg jest w ciąży. Dopiero kiedy się odwraca bokiem, jej brzuch przypomina wielkością piłkę do kosza, zgrabną i okrągłą, która codziennie trochę się obniża. Słyszałam, jak w zeszłym tygodniu Meg skarżyła się na spuchnięte w kostkach nogi i bolące plecy. Teraz wiem, co to znaczy. Moje dodatkowe kilogramy zamieniły wchodzenie po schodach w niezgorszą zaprawę, a mój pęcherz jest wielkości orzecha włoskiego.
Rozglądając się na boki, Meg przechodzi na drugą stronę Church Road i bezgłośnie mówi do przyjaciółek „przepraszam”, całuje się ze wszystkimi w policzki, przemawia pieszczotliwie do ich dzieci. Ludzie mówią, że niemowlęta są słodkie, i chyba się z nimi zgadzam. Widywałam w wózkach stworzenia podobne do Golluma, z wybałuszonymi oczami i dwoma sterczącymi kosmykami, a jednak zawsze znajdowałam w nich coś, co było ładne, bo były takie małe i niewinne.
Powinnam szybko uzupełniać towar na półkach w trzeciej alejce. Ta część supermarketu jest zwykle bezpiecznym miejscem do leserowania, ponieważ kierownik, pan Patel, ma jakiś problem z produktami do higieny osobistej kobiet. Za Chiny nie wypowie takich słów jak „tampony” czy „podpaski” – nazywa je „tymi rzeczami dla kobiet” – albo po prostu wskazuje palcem na pudełka, które trzeba rozpakować.
Pracuję cztery dni w tygodniu, od wczesnego ranka do trzeciej, chyba że zachoruje któraś z innych osób niebędących na pełnym etacie. Moim zadaniem jest przede wszystkim układanie produktów na półkach i przyklejanie cen. Pan Patel nie pozwala mi pracować na kasie, bo mówi, że wszystko tłukę.
Okej, raz mi się zdarzyło, i to wcale nie była moja wina.
Sądząc z nazwiska, spodziewałam się, że pan Patel okaże się Pakistańczykiem albo Hindusem, tymczasem jest bardziej walijski niż żonkil. Z burzą rudych włosów i przyciętymi wąsami wygląda jak rudy owoc miłości Adolfa Hitlera.
Pan Patel nie darzy mnie specjalną sympatią, a odkąd mu oznajmiłam, że jestem w ciąży, ma wielką chęć się mnie pozbyć.
– Nie oczekuj żadnego urlopu macierzyńskiego, nie pracujesz na pełnym etacie.
– Wcale nie oczekuję.
– Do lekarza możesz chodzić tylko po godzinach pracy.
– Jasne.
– Jak nie będziesz mogła dźwigać pudeł, będziesz musiała odejść.
– Mogę dźwigać pudła.
Pan Patel ma żonę i czwórkę dzieci, co bynajmniej nie przekłada się na przychylność w stosunku do mojej ciąży. Nie wydaje mi się, żeby w ogóle lubił kobiety. Nie chcę powiedzieć, że jest gejem. Kiedy zaczęłam pracować w supermarkecie, nie mogłam się go pozbyć jak uciążliwej wysypki. Wciąż znajdował jakiś pretekst, by się o mnie otrzeć w magazynie, albo przyczepiał się, gdy myłam podłogę mopem.
– Ups! – mawiał, przyciskając swoją erekcję do moich pośladków. – Tylko parkuję rower.
Zbok!
Wracam do wózka z pudełkami i biorę do ręki metkownicę, pamiętając, by odpowiednio ją ustawić. W zeszłym tygodniu nakleiłam niewłaściwą cenę na brzoskwiniach w puszce i pan Patel potrącił mi osiem funtów.
– Co robisz? – wyszczekuje ktoś.
I pan Patel podchodzi do mnie od tyłu.
– Układam nowe tampony – dukam.
– Gapiłaś się przez okno. Twoje czoło zostawiło na szybie tłustą plamę.
– Nie, panie Patel.
– Płacę ci za to, żebyś śniła na jawie?
– Nie, proszę pana. – Wskazuję półkę. – Wyszły nam Tampaxy Super Plus, te z aplikatorem.
Pan Patel wygląda, jakby mu się zebrało na wymioty.
– No to poszukaj w magazynie. – Wycofuje się. – W drugiej alejce coś się rozlało. Wytrzyj podłogę.
– Tak, panie Patel.
– Potem możesz iść do domu.
– Kiedy ja kończę o trzeciej.
– Devyani cię zastąpi. Ona może wchodzić na drabinę.
Ma na myśli, że ona nie jest w ciąży ani nie boi się wysokości, i że pozwoli mu „zaparkować rower”, a nie będzie kaprysiła jak jakaś feministka. Powinnam go oskarżyć o seksualne molestowanie, ale lubię tę pracę. Dzięki niej mogę być w Barnes i bliżej Meg.
W magazynie na tyłach sklepu napełniam wiadro gorącą wodą z płynem i wybieram mopa z gąbką, która jeszcze całkiem nie odkleiła się od metalu. Druga alejka znajduje się bliżej kas. Mam dobry widok na kawiarnię i stoliki na zewnątrz. Nie śpieszę się, myjąc podłogę, trzymam się z dala od pana Patela. Meg i jej przyjaciółki właśnie skończyły spotkanie. Całują się w policzki, sprawdzają telefony, przypinają dzieci do wózków z budką i wózków spacerowych. Meg mówi coś jeszcze na koniec i śmieje się, odrzucając do tyłu jasne włosy. Niemal nieświadomie odrzucam swoje włosy, ale nic z tego. To problem z lokami – odbijają się jak sprężynki i wracają na swoje miejsce.
Fryzjer Meg, Jonathan, uprzedził mnie, że na moich włosach nie sprawdzi się jej fryzura, ale nie chciałam go słuchać.
Meg stoi przed kawiarnią i pisze SMS-a. Pewnie do Jacka. Ustalają, co będzie na kolację, albo robią plany na weekend. Podobają mi się jej dżinsy dla ciężarnych z elastycznym pasem. Chciałabym takie mieć. Ciekawe, gdzie je kupiła.
Chociaż widzę Meg niemal codziennie, tylko raz z nią rozmawiałam. Spytała, czy mamy jeszcze płatki bran flakes, ale akurat się sprzedały. Żałuję, że nie mogłam jej odpowiedzieć twierdząco. Żałuję, że nie mogłam pójść do magazynu za wahadłowymi plastikowymi drzwiami i wrócić z pudełkiem bran flakes tylko dla niej.
To było na początku maja. Już wtedy podejrzewałam, że Meg jest w ciąży. Dwa tygodnie później wzięła test ciążowy z alejki aptecznej i moje podejrzenia się potwierdziły. Teraz obie jesteśmy w trzecim trymestrze, przed nami ostatnie sześć tygodni ciąży. Meg jest dla mnie wzorem, bo sprawia wrażenie, że małżeństwo i macierzyństwo to bułka z masłem. Poza tym jest superatrakcyjna. Założę się, że bez problemu mogłaby być modelką – nie taką bulimiczką na wybiegu, ale laską jak z trzeciej strony The Sun, tyle że zdrowo wyglądającą i w typie dziewczyny z sąsiedztwa, z takich, co reklamują proszek do prania czy ubezpieczenie domu i zawsze biegną przez ukwieconą łąkę albo z labradorem wzdłuż plaży.
W niczym ich nie przypominam. Nie jestem szczególnie ładna, chociaż też nie jakaś paskudna. Pewnie najwłaściwszym określeniem mojej urody byłoby słowo „bezpieczna”. Jestem tą mniej atrakcyjną przyjaciółką, której potrzebują wszystkie ładne dziewczyny. Wiadomo, że nie znajdę się w centrum uwagi i z radością przyjmę pozostawione przez nich resztki (jedzenie i chłopaków).
Jedną ze smutnych prawd na temat handlu detalicznego jest to, że ludzie nie zauważają pracowników, którzy układają towar na półkach. Jestem jak śpiący w bramie bezdomny czy żebrak, który trzyma kartkę z prośbą o datek. Po prostu niewidoczna. Od czasu do czasu ktoś zada mi jakieś pytanie, ale nikt z tych pytających nie patrzy mi w twarz, kiedy odpowiadam. Gdyby w supermarkecie był alarm bombowy i wszyscy poza mną zostaliby ewakuowani, a policja spytałaby:
– Widzieliście jeszcze kogoś w sklepie?
Z pewnością by odpowiedzieli:
– Nie.
– A co z tą osobą, która układa towar na półkach?
– Z kim?
– Tą osobą, która zapełnia półki.
– Prawie go nie zauważyłem.
– To była kobieta.
– Naprawdę?
To ja – niewidoczna, pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia osoba wykładająca towar na półki.
Zerkam na zewnątrz. Meg idzie w stronę supermarketu. Otwierają się automatyczne drzwi. Meg bierze plastikowy koszyk i rusza alejką numer jeden, gdzie są owoce i warzywa. Kiedy dotrze do końca, odwróci się i pójdzie w tę stronę. Śledzę jej kroki i widzę ją przez moment, gdy mija makarony i pomidory w puszkach.
Skręca w moją alejkę. Przesuwam na bok wiadro i cofam się, zastanawiając się przy tym, czy powinnam nonszalancko wesprzeć się na mopie, czy może oprzeć go na ramieniu jak strzelbę.
– Ostrożnie, podłoga jest mokra – mówię, jakbym zwracała się do dwulatka.
Mój głos ją zaskakuje. Cicho mi dziękuje, po czym mnie mija, a jej brzuch omal nie dotyka mojego brzucha.
– Kiedy ma pani termin? – pytam.
Meg zatrzymuje się i odwraca.
– Na początku grudnia. – Zauważa, że też jestem w ciąży. – A pani?
– Tak samo.
– Jaki dzień ? – pyta.
– Piąty grudnia.
– Chłopiec czy dziewczynka?
– Nie wiem. A pani?
– Chłopiec.
Meg trzyma rowerek Lachlana.
– Już ma pani dziecko – mówię.
– Dwoje – odpowiada.
– Wow!
Gapię się na nią. Mówię sobie, że powinnam się odwrócić, zerkam na moje stopy, potem na wiadro, na mleko skondensowane i krem w proszku. Powinnam coś jeszcze powiedzieć. Nie jestem w stanie myśleć.
Koszyk Meg jest ciężki.
– Cóż, powodzenia.
– Dla pani też – mówię.
Meg odchodzi, idzie do kas. Nagle myślę o wszystkich rzeczach, które mogłam jej powiedzieć. Mogłam zapytać, gdzie będzie rodziła. Jaki to ma być poród. Mogłam skomentować jej dżinsy ze stretchem. Spytać, gdzie je kupiła.
Meg stoi w kolejce do kasy i przegląda magazyny plotkarskie. Nowy Vogue jeszcze się nie sprzedał, ale ona wybiera Tatlera i Private Eye.
Pan Patel zaczyna skanować kupione przez nią towary: jajka, mleko, ziemniaki, majonez, rukolę i parmezan. Wiele można powiedzieć o człowieku na podstawie zawartości jego koszyka. Widać, kto jest wegetarianinem, weganinem, alkoholikiem, czekoladoholikiem, osobą na diecie, chorym na celiakię, kto nie toleruje laktozy oraz kto zmaga się z łupieżem, kto jest diabetykiem, kto ma niedobór witamin, zatwardzenie czy wrastające paznokcie.
Stąd tak dużo wiem o Meg. Wiem, że jest niepraktykującą wegetarianką, która znów zaczęła jeść czerwone mięso, kiedy zaszła w ciążę, najprawdopodobniej z powodu żelaza. Lubi sosy na bazie pomidorów, świeży makaron, biały ser, gorzką czekoladę i te kruche herbatniki w puszkach.
No cóż, w końcu trochę z nią porozmawiałam. Nawiązałyśmy jakąś więź. Będziemy przyjaciółkami, Meg i ja, a ja będę taka jak ona. Będę miała piękny dom i będę uszczęśliwiała mojego męża. Będziemy chodzić na jogę i wymieniać się przepisami, i spotykać się w każdy piątkowy ranek na kawie z naszą grupą matek.
-> Przeczytaj kolejny fragment powieści!