Czym zajmowali się klawiszowcy, doliniarze, lipkarze? Kto był najsłynniejszym kasiarzem II RP? Czy Tata Tasiemka to polski Al Capone? Kto stał za kradzieżą klejnotów w krakowskim hotelu Grand?
Lata 20., lata 30. fascynują nas nie od dziś. To nie tylko blichtr kabaretów, high-life kawiarni Ziemiańska czy gwiazdy pokroju Bodo lub Ordonki. Nieodłącznie towarzyszyły im też postaci i obrazy z mrocznego, choć równie fascynującego półświatka II RP. Iwona Kienzler, znana pisarka i popularyzatorka historii, w swojej najnowszej książce Kasiarze, doliniarze i zwykłe rzezimieszki. Przestępczy półświatek II RP opisuje ciemniejsze oblicze międzywojnia. Kreśli barwny obraz oszustów, przemytników i złodziei. Ciekawie i z humorem przedstawia ich poczynania, ukazując je na tle społecznych problemów owych czasów, przypomina głośne niegdyś sprawy, które poruszały opinię publiczną.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Lira. Dziś w naszym serwisie prezentujemy premierowy fragment książki:
Wstęp
Dla zdecydowanej większości współczesnych Polaków II Rzeczpospolita stanowi powód do chluby. I faktycznie, możemy być dumni z osiągnięć państwa, które po ponad stu latach niebytu powróciło do grona krajów europejskich, skutecznie dźwigając się nie tylko z powojennych ruin, ale też budując od zera własną gospodarkę, przemysł i rolnictwo, i które potrafiło funkcjonować w nękanym przecież kryzysami dwudziestoleciu międzywojennym. Mówiąc o tym okresie naszych dziejów, wspominamy przede wszystkim Gdynię, najmłodsze polskie miasto i port handlowy, Centralny Okręg Przemysłowy, Warszawę, chlubiącą się mianem „Paryża Europy”, czy „luxtorpedy” – nowoczesne dalekobieżne pociągi spalinowe kursujące na liniach międzymiastowych, słynące nie tylko z szybkich połączeń, ale i niebywałej punktualności. Dwudziestolecie międzywojenne to także okres twórczości Karola Szymanowskiego, najwybitniejszego, obok Szopena, polskiego kompozytora, to czas wspaniałych kabaretów i wielkich gwiazd, jak Hanka Ordonówna czy Eugeniusz Bodo, oraz epoka triumfów polskich pilotów. II Rzeczpospolita miała jednak również inne, znacznie mroczniejsze oblicze: biedną, przeludnioną i przeraźliwie zacofaną wieś, wysokie bezrobocie, problemy narodowościowe, kiełkujący nacjonalizm i antysemityzm, korupcję oraz problemy z przestępczością. I to niemałe. W tym przypadku statystyki są nieubłagane. Jak się okazuje, w międzywojniu liczba zabójstw stale rosła. W 1921 roku odnotowano 1943 przypadki w skali całego kraju. W roku 1925 liczba ta spadła do 995, lecz nie była to stała tendencja, skoro już w połowie lat 30. zaobserwowano kolejny wzrost do 1672 przypadków w 1935 roku i do 1830 w roku następnym. Podobnie wyglądała kwestia rozbojów i kradzieży z włamaniem. Co prawda w 1922 roku nastąpił spadek do 2585, a w kolejnym roku do 992 przestępstw tego typu, a pięć lat później odnotowano najniższy poziom, bo „tylko” 182 przypadki rozboju w skali całego kraju, jednak liczba ta wzrosła już w 1928 roku, a pod koniec 1937 roku wynosiła 2228. Najwięcej włamań natomiast miało miejsce w 1935 roku, kiedy odnotowano ich 47 287.
Niektórzy badacze upatrują przyczyny takiego poziomu przestępczości w problemach, z jakimi borykało się odradzające się młode polskie państwo, a zwłaszcza z bezrobociem i związaną z nim nędzą. Do takiego wniosku można dojść, zapoznając się chociażby z dokumentacją procesową z tamtych lat, wskazującą na trudne warunki życiowe jako zasadniczy motyw działania niektórych sprawców. Świadczą o tym także obiekty, które padały łupem drobnych złodziejaszków – były to z reguły narzędzia, odzież czy artykuły gospodarstwa domowego, czyli przedmioty dające się łatwo i szybko spieniężyć, a nawet – ziemniaki, drób i trzoda chlewna. Ówczesne kroniki odnotowały też przypadki kradzieży spodni czy powłoczki na poduszkę. Ich sprzedaż gwarantowała środki na przetrwanie przez krótki czas. Nierzadko bywało, że przestępca w ogóle nie doczekał procesu, umierając w areszcie z niedożywienia czy na skutek gruźlicy, choroby atakującej głównie słabe, wycieńczone jednostki. Trudne warunki bytowe i brak miłości w rodzinnym domu pchały na drogę przestępstwa młodzież, a przestępczość małoletnich była tak powszechnym zjawiskiem, że gazety informowały tylko o niezwykłych czy wręcz drastycznych incydentach z udziałem niepełnoletnich przestępców.
Przedwojennej polskiej policji, jak również służbom medycznym, nieobcy był również problem narkomanii. Substancje odurzające trafiły na teren naszego kraju zaraz po zakończeniu I wojny światowej, kiedy w całej Europie zaobserwowano wzmożony popyt na eter, morfinę i kokainę, czyli środki używane przez lekarzy wojskowych do uśmierzania bólu żołnierzy rannych na froncie. W Rzeczypospolitej te niebezpieczne używki cieszyły się największym zainteresowaniem wśród ludzi z wyższych sfer oraz z kręgów artystycznych, przy czym nie był to tani nałóg. Z dokumentacji policyjnej wynika, że za kilogram kokainy trzeba było zapłacić zawrotną kwotę 1500 złotych (urzędnik państwowy zarabiał w tym czasie aż pięć razy mniej). Takie ilości narkotyku nabywali zazwyczaj handlarze, którzy dzielili je następnie na działki po 20 miligramów, a każdą sprzedawano po 50 groszy, co z kolei stanowiło równowartość litra nafty. Był to dość opłacalny interes, skoro zarobki ówczesnych dilerów (chociaż nikt ich tak wówczas nie nazywał) sięgały aż 25 tysięcy złotych miesięcznie! Za taką kwotę można było nabyć aż pięć samochodów i to dobrej klasy. Równie intratny był handel morfiną, której 1 gram kosztował aż 20 złotych, czyli równowartość tygodniowej pensji robotnika pracującego w przemyśle ciężkim. Warto nadmienić, że bochenek chleba kosztował wówczas 40 groszy, natomiast kilogram ziemniaków – 8 groszy.
Kokaina i morfina były drogimi narkotykami, na które stać było tylko nielicznych zamożnych amatorów używek, choć i oni bardzo szybko po wpadnięciu w szpony nałogu staczali się na dno nędzy. Nie oznacza to, że po środki odurzające sięgali wyłącznie ludzie bogaci, mniej zamożni zadowalali się chociażby popularnymi środkami na ból gardła, w skład których wchodziła kokaina, a czasem nawet wyciąg z marihuany. Popularne było także fałszowanie recept lekarskich, na podstawie których można było nabyć morfinę lub kokainę w legalnie działających aptekach. Osoby uzależnione od substancji narkotycznych radziły też sobie w inny sposób, kupując chociażby tzw. krople Hoffmana. Był to wyciąg eterowo-alkoholowy z korzenia omanu, który stosowano zazwyczaj w przypadku omdleń oraz ataków histerii. Ze względu na tempo, z jakim ów specyfik znikał z aptecznych półek, można dojść do wniosku, iż omdlewające histeryczki stanowiły zdecydowaną większość wśród mieszkanek II Rzeczypospolitej. A gospodynie domowe zdumiewająco często miewały migreny, ponieważ to właśnie ta grupa nadużywała proszków od bólu głowy, w skład których wchodziły m.in. niewielkie ilości substancji odurzających.
Skala zjawiska musiała być znacząca, skoro już w 1923 roku sejm uchwalił ustawę w przedmiocie substancji i przetworów odurzających, zabraniającą wytwarzania, przeróbek, przywozu, wywozu, przechowywania oraz wszelkiego obiegu haszyszu, morfiny, heroiny, kokainy oraz ich przetworów. Za złamanie tego zakazu groziła kara pozbawienia wolności od trzech miesięcy do pięciu lat. Jednak ani ówcześni handlarze, ani tym bardziej ludzie uzależnieni, nazywani wówczas nie narkomanami, tylko morfinistami, niewiele sobie robili, skoro prasa niepokojąco często informowała o przestępstwach popełnianych pod wpływem narkotyków.
Poważnym problemem, przed którym stały ówczesne służby policyjne, był także handel żywym towarem, stanowiący niechlubny spadek po okresie rozbiorów, kiedy to pozostająca pod zaborami Polska była wręcz wymarzonym terytorium dla handlarzy ludźmi, głównie dlatego, że władzom państw zaborczych nie zależało na zwalczaniu tego typu przestępstw. Zdaniem badaczy bagatelizowanie tej kwestii było celowym zabiegiem związanym z antypolską polityką zaborców. Powstające później z gruzów młode państwo nie miało możliwości, by skutecznie zwalczać ów haniebny proceder. Tymczasem sprytni handlarze do perfekcji opanowali metody rekrutacji łatwowiernych kobiet wywodzących się z biednych środowisk – jeździli po kraju, odwiedzali szpitale, duże fabryki i więzienia, obiecując doskonale płatną pracę, niewymagającą ani wykształcenia, ani nakładów finansowych. Zazwyczaj mamili swoje potencjalne ofiary perspektywą zatrudnienia w charakterze niani, guwernantki, śpiewaczki lub tancerki kabaretowej lub kelnerki. Naiwne dziewczyny, które uwierzyły w obietnicę lepszego życia, trafiały następnie do domów publicznych w największych polskich miastach lub za granicę, z czego najwięcej do Argentyny, gdzie, jak szacowano, aż 30–40% procent prostytutek wywodziło się z kraju nad Wisłą. Polek pracujących w tamtejszych domach uciech było tak dużo, że z czasem Argentyńczycy zaczęli nazywać terminem la polaca wszystkie damy trudniące się najstarszym zawodem świata. Nie trzeba dodawać, że zdecydowana większość wywiezionych kobiet pracowała w tych przybytkach pod przymusem. Co prawda władze ówczesnej Polski starały się zwalczać ten proceder, lecz przyglądając się skali zjawiska, trzeba przyznać, że efekty były dość marne.
W czasach Polski Ludowej, kiedy ówczesna propaganda przedstawiała II Rzeczpospolitą wyłącznie w negatywnym świetle, przyczyn wszelkiego zła, w tym także przestępczości, narkomani czy prostytucji oraz związanego z tym handlu żywym towarem, dopatrywano się wyłącznie w problemach natury ekonomicznej i społecznej, z którymi nie umiały sobie poradzić „nieudolne” władze przedwojennego państwa. A przecież jest to tylko częściowa prawda, wszak ludzie łamali prawo od zarania dziejów, kierując się najprzeróżniejszymi motywami i niekoniecznie było to związane z sytuacją finansową czy społeczną. Do zbrodni pchała ich niejednokrotnie żądza zysku, zazdrość, miłość, rywalizacja czy też zwykła ludzka zawiść. Czasami były to dewiacje seksualne czy też nieleczone bądź w ogóle nierozpoznane choroby psychiczne lub neurologiczne.
Nie bez znaczenia było to, że wytrawni mistrzowie złodziejskiego fachu prowadzili życie na wysokiej stopie i stać ich było na luksusy, o jakich przeciętny, uczciwie zarabiający człowiek mógł jedynie pomarzyć. Przedwojenni przestępcy tworzyli też zwartą, zżytą społeczność, oferującą jej członkom nie tylko opiekę lekarską, fałszywe dokumenty, schronienie czy pomoc im samym oraz ich rodzinom w przypadku aresztowania, ale nawet wykształcenie w „zawodzie” złodzieja, polegające na wyuczeniu ich umiejętności w wybranej złodziejskiej specjalizacji. Takim wytrawnym fachowcom policja zwykle dawała się wodzić za nos.
Niemało strat skarbowi państwa II Rzeczypospolitej przynosił przemyt. Poważnym problemem owych czasów było też masowe fałszowanie dokumentów akcyzowych na alkohol, kiedy sprzedawano pokątnie produkowany bimber pod marką znanego, luksusowego trunku.
Niemal każde miasto miało dzielnicę, do której lepiej było nie zapuszczać się nie tylko nocą, ale i w biały dzień, gdyż taki spacer mógł się zakończyć nawet utratą życia. W ruchliwych centrach ówczesnych metropolii na swoje ofiary czekali wprawni kieszonkowcy. Jak widać, przedwojenni stróże prawa mieli ręce pełne roboty. Każdy sukces ówczesnej policji, na przykład schwytanie groźnego przestępcy, był zawsze odpowiednio nagłaśniany, a przebieg procesu sądowego szczegółowo opisywano w ówczesnej prasie.
Ponieważ przed wojną, inaczej niż ma to miejsce obecnie, sądzono naiwnie, że jawność rozpraw może pełnić funkcje wychowawczo-edukacyjne, na salę sądową wejść mógł każdy, kto chciał, i nikt nie selekcjonował publiczności. Czas pokazał, że osoby przychodzące na rozprawy w charakterze widzów traktowały to wyłącznie jako bezpłatną rozrywkę, a nawet coś w rodzaju pikniku, na którym damy mogły zaprezentować swoje najnowsze kreacje i wymienić z innymi najgorętsze ploteczki sezonu. Z zachowanej dokumentacji wynika, że najbardziej obleganymi sprawami były te dotyczące bijatyk sąsiedzkich, pomówień towarzyskich i gróźb, procesy o charakterze politycznym, a także rozprawy, w których o ciężkie zbrodnie oskarżone były kobiety, jak chociażby Rita Gorgonowa. Często zdarzało się, że chętnych do obejrzenia takiego osobliwego „spektaklu sądowego” było tak wielu, że całą rozprawę trzeba było przeprowadzić poza sądem, jak miało to miejsce w 1936 roku w Radomsku, kiedy, ze względu na spodziewaną frekwencję, jedną z rozpraw przeprowadzono w sali reprezentacyjnej miejscowego sejmiku. Tym, którzy z tych czy innych względów nie mogli znaleźć się osobiście na sali rozpraw, pozostawało śledzenie reportaży w prasie, szczegółowo relacjonujących przebieg procesów. W takich relacjach, jak również w krwawych opisach dokonanych zbrodni i przestępstw, specjalizował się zwłaszcza „Tajny Detektyw. Ilustrowany Tygodnik Kryminalno-Sądowy”, wydawany w latach 1931–1933 przez ówczesnego potentata prasowego Mariana Dąbrowskiego. W piśmie tym zamieszczano przynajmniej kilka reportaży dotyczących najciekawszych spraw kryminalnych znajdujących się w obszarze zainteresowania polskiego wymiaru sprawiedliwości lub organów ścigania. Owe reportaże i relacje miały z założenia pełnić rolę prewencyjną i edukacyjną, czyli odstraszać przed potencjalnym popełnieniem przestępstwa, były jednak pisane w taki sposób, aby przyciągnąć jak najwięcej czytelników. Temu samemu celowi służyło zamieszczanie zdjęć samych przestępców, miejsc oraz narzędzi zbrodni, a także ofiar, zakrwawionych od ran postrzałowych czy noszących wyraźne ślady cięcia nożem, a nawet zwłok w stanie zaawansowanego rozkładu. Wszystko to dla formalności opatrywano krótką wzmianką „wychowawczą” w rodzaju: „Należy przeciwdziałać takim przestępstwom”. Pomimo że pismo okazało się prawdziwą żyłą złota, zniknęło z rynku zaledwie po trzech latach, co było rezultatem nacisków ze strony kręgów konserwatywnych i ówczesnych hierarchów kościelnych, zarzucających tygodnikowi epatowanie okrucieństwem, perwersją i pornografią, oraz policji, której przedstawiciele uznali, że zbyt szczegółowy opis samego przestępstwa wraz z narzędziami zbrodni stanowi doskonałą inspirację dla potencjalnych przestępców. Kroplą, która przepełniła czarę, ostatecznie przekonując Dąbrowskiego do zamknięcia zyskownego czasopisma, było wyznanie pary morderców – Jana i Marty Maliszów – jakoby impulsem do popełnienia przez nich zbrodni na listonoszu była lektura artykułu zamieszczonego na łamach „Tajnego Detektywa”.
Zniknięcie z rynku poczytnego czasopisma nie oznaczało jednak, że ówczesna prasa porzuciła tematykę związaną z przestępczością. Wprost przeciwnie – każda szanująca się gazeta, której zależało na pozyskaniu czytelników, zamieszczała artykuły poświęcone tematyce kryminalnej, a nawet prowadziła rubrykę poświęconą wyłącznie sprawom sądowym. Wszystkie były opatrzone stosownymi, chwytliwymi tytułami w rodzaju: „Zośka Pomidor” skazana na rok; Szukali skradzionych rzeczy, znaleźli trupa; Straszny połów; Jeden trup i dwa rozwody; Wstrząsające zbrodnie szaleńca czy Trup i ranni pod Pruszkowem. Zainteresowanie czytelników mógł wzbudzić także tytuł: Paralityczka uciekła z balią. Niestety sam tekst się nie zachował, dlatego nie wiadomo, czego dotyczył i pewnie nawet nie warto próbować się domyślać, ponieważ wizja paralityczki uciekającej z balią (mam nadzieję, że pustą, a nie wypełnioną praniem), podobnie jak motywy jej bulwersującego działania, zupełnie przekraczają granice wyobraźni…
Przedwojenne dziennikarstwo różniło się od współczesnego m.in. tym, że w ówczesnej prasie nie bawiono się w podawanie inicjałów bohaterów opisywanych wydarzeń, w tym osób podejrzanych o przestępstwo, mało tego, często zamieszczano nawet ich zdjęcia i to bez nieodzownej dziś zasłony na oczy. Oczywiście bywało, że omyłkowo opublikowano personalia przypadkowej, zupełnie niewinnej, w żaden sposób niezwiązanej ze sprawą, osoby. W takim przypadku pomyłkę załatwiano, wysyłając do poszkodowanego któregoś z redaktorów z bukietem kwiatów i nikomu nawet nie przychodziło do głowy, by wytoczyć redakcji proces o zniesławienie czy naruszenie dóbr osobistych. Współcześnie owe archiwalne rubryki sądowe czy artykuły w „Tajnym Detektywie” są istną skarbnicą wiedzy dla historyków, zwłaszcza tych, którzy zajmują się dziejami kryminalistyki w Polsce.
Wybierzmy się zatem w podróż w przeszłość, aby poznać najsłynniejszych bandytów, złodziei oraz innych przedstawicieli półświatka II Rzeczypospolitej.
Książkę Kasiarze, doliniarze i zwykłe rzezimieszki kupicie w popularnych księgarniach internetowych: