Arcydzieło polskiej powieści historycznej, ewenement niemający sobie podobnych w całej literaturze światowej.
Akcja rozgrywa się na początku XIV w. (w czasach Władysława Łokietka, o którym również jest w powieści mowa). Rozpoczyna się dochodzenie w sprawie spalenia wieleńskich mnichów, które powoli przekształca się w subtelną psychoanalizę pełną teologiczno-filozoficznych odniesień. Niemal przy okazji Teodor Parnicki zadaje kłam potocznemu mniemaniu, jakoby średniowiecze było czasem ciemnoty i zabobonu.
Na treść składają się głównie dialogi pomiędzy papieżem Janem XXII a pewnym diakonem Stanisławem. Jeden z wątków dotyczy obsesji Stanisława związanej z czeską księżniczką, którą ten widział w dzieciństwie. Stanisław zakochuje się w niej, koresponduje przez lata i chyba ma nawet romans (jako dojrzały mężczyzna), ale być może jest on tylko ofiarą zabawy dwórek i własnej pomyłki. Historię i literaturę wiąże tytułowa Beatrycze - królowa Ryksa zwana Reiczką, córka zamordowanego w 1296 r. króla Przemysła II. Według świadectw historycznych była to kobieta o nieprzeciętnej urodzie i talentach politycznych, a barwne koleje jej losu aż się proszą o ujęcie jej biografii w ramy pełnego tajemnic historycznego romansu.
Książka wybitna, prawdziwa uczta dla intelektu, z ciekawą fabułą i nietypową formą.

Tylko Beatrycze szczególnie dobrze pełni rolę wprowadzenia do twórczości Parnickiego - konstrukcja utworu jest podobna do misternie tkanej pajęczej sieci, w której splatają się powracające wątki, obrazy i obsesje.
Tytuł nawiązuje do frazy: Nie ma nieba ni ziemi, otchłani ni piekła, / Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma. (Jan Lechoń, Spotkanie).
Do lektury zaprasza Oficyna Literacka Noir Sur Blanc. Dziś na naszych łamach prezentujemy fragment książki Tylko Beatrycze:
— Przyszedłem. Nie sprzeniewierzyłem się obietnicy przez siebie danej. Jestem gotów wysłuchać was z wielką uwagą, ojcowie wielebni, a i z wielką też życzliwością. Rozumiem: możecie nie wierzyć w tę moją życzliwość; może nawet dziwne byłoby, iżbyście wierzyli. Przecież — tylu ucząc mnie różnymi czasy, a i różnych też rzeczy — nauczyliście mnie między innymi i prawdy, zawartej w słowach Chrystusa Zbawiciela: „Po owocach ich poznacie je”. Czyli — gdybym nie był wam szczerze życzliwy — już by ten dwór płonął wokół was, nad wami, wreszcie i razem z wami. Udało mi się przecież narzucić waszym do wczoraj jeszcze poddanym mające trwać przez resztę dzisiejszego dnia i przez noc całą, może nawet do południa jutrzejszego, zawieszenie broni. Uśmiechacie się drwiąco, ojcze Bernardzie? Nie powinniście. Toczy się wojna — wprawdzie niezwyczajna, przecież wojna. W prowadzonych przez królów czy też przez książąt, czy hrabiów, wielekroć zdarza się załodze twierdzy oblężonej, a niemogącej się dłużej już bronić, że strona przeciwna, do twierdzy wdarłszy się, obrońców wymordowuje. Grozi więc to samo i wam — właśnie to samo, choć nie jest tu teraz żadna ze stron walczących wojskiem króla któregokolwiek bądź lub księcia czy hrabiego. Oczywiście — znowuż nie inaczej niż zawsze i wszędzie w wojnach — chciałaby i teraz strona przegrywająca uzyskać możliwie najkorzystniejsze warunki, na których gotowa byłaby zaprzestać walki. Częstokroć chcą też tego samego strony pośredniczące; w danym wypadku mnie właśnie przypadło to zadanie. Z tym przecież, że — o ile dobrze wywnioskowałem z rozmowy długiej, jaką mieliśmy z sobą nad ranem: przewielebny Piotr ze mną, waszym sługą pokornym — spodziewacie się, iż życie ocalę wam bez żadnych ze strony wielebności waszych zobowiązań poza gotowością przebaczenia niegodziwym, bezbożnym — wyrażenie to opata przewielebnego — buntownikom. Mogę, owszem, przedyskutować z wielebnościami waszymi i takie postawienie sprawy, choć zastrzegam się zawczasu, uczciwie a niedwuznacznie: żadnej jeszcze nie byłbym władny dać wielebnościom waszym rękojmi, iż życia wasze, i na tych też warunkach, dałoby się ocalić, choć mógłbym wszcząć zabiegi, iżby i to osiągnięte zostało — ale nie przyrzekając bez zastrzeżeń niewątpliwego wyniku pomyślnego takich zabiegów.
Wynik bowiem mógłby być — przy tym prawdopodobnie bardzo — odmienny zupełnie od spodziewanego, z tym że gniew wściekły — a, zdaniem moim, sprawiedliwy i uzasadniony — poddanych waszych tutejszych, teraz zagrażający wam zagładą, mógłby niebezpieczeństwem tym samym mnie także objąć. Przecież gotów byłbym narazić się na to niebezpieczeństwo — powiedziałem wszak: kieruje mną tu teraz wielka dla wielebności waszych życzliwość. Leczbym się na nie naraził — konieczne jest, byście mnie, właśnie przez czas zawieszenia broni, przekonali, i to ponad wszelką wątpliwość, po pierwsze: o tym, że istotnie słuszne byłoby to, byście trwali przy życiu w ciele na ziemi i dłużej jeszcze; po drugie: dlaczego to właśnie ja miałbym — własne zresztą narażając też życie — starać się o przedłużenie waszego ziemskiego a cielesnego bytowania. Chcecie coś rzec, dostojny i wielebny ojcze Andrzeju? Usłyszę znów wasz głos z wielką radością. Nie słyszałem go od czasu włożenia mi przez was własnoręcznie na twarz psiego kagańca.
— Kieruje tobą, nędzniku, uczucie niewdzięczności, nienawiści i mściwości względem nas; żadna życzliwość. Byłem przeciwny wszelkiemu układaniu się z tobą. Wysłuchawszy tu teraz przemowy twej, jestem przekonany goręcej jeszcze, iżem miał słuszność. Przyszedłeś się znęcać, pastwić nad nami — nie zaś z myślą, by nam dopomóc. Cokolwiek byśmy powiedzieli, innego nie będzie miało skutku niż tylko: odejdziesz stąd nad ranem, śmiejąc się bluźnierczo, świętokradczo, bezbożnie w twarze męczenników Pańskich; chętnie, radośnie nawet będziesz się przyglądać dworowi temu, płonącemu wokół nas, nad nami, wreszcie wraz z nami.
…Ojcze opacie przewielebny — bracie Bernardzie — Urbanie, dziecię najmilsze — wzywam was: skończcie z tym synem najwyrodniejszym z wyrodnych. Niech zaraz stąd się oddali i niech sądzi go — a straszliwy to będzie sąd! — Bóg sam.
— Mniemania tego waszego, ojcze Andrzeju, zdają się nie podzielać ni opat najprzewielebniejszy, ni ojciec Bernard. Co się tyczy Urbana, najmniejsze życiu jego, ni nawet zdrowiu choćby tylko, nie grozi niebezpieczeństwo. Odejść stąd będzie mógł ze mną bez względu na wynik naszych tu rozmów, chyba iż sam zechciałby podzielić los wielebności waszych. Chce tego już — domyślam się; mam przecież nadzieję, iż gdy usłyszy to wszystko, o czym mówić z sobą tu będziemy, chęć taka go opuści.
Urban: — Nie opuści, bracie miły Stanisławie.
Andrzej: — Jak śmiesz tego wyrodka, świętokradcę, wysłannika piekieł nazywać bratem?
Bernard: — Bracie Andrzeju, wzywam: licz się ze słowami. I mnie też Stanisława pośrednictwo do smaku nazbyt nie przypada, ale nie zapominajmy: wielu od nas doznał krzywd.
Stanisław: — Nie przyszedłem dochodzić swych krzywd. Niemniej jednak święte zaiste słowa wyrzekliście, ojcze Bernardzie. Powinien był liczyć się ze swoimi na odmianę słowami wielebny Andrzej, jednakże za późnoście ostrzegli go. Otoście rzekli, ojcze Andrzeju, najpierw: „syn najwyrodniejszy z wyrodnych”, potem zwięźlej, prościej, jednakże to samo właściwie: „wyrodek”. Kierowaliście słowa takie ku mnie — w jakim właściwie znaczeniu? W przenośnym czy dosłownym? Mieliście na myśli mnie — mówiąc właśnie tak — jako dziecię waszego klasz-toru? Czy raczej jako syna z ciała i krwi?! Ale, oczywiście, nie mogę być synem — właśnie z ciała i krwi — was wszystkich. Czy jestem może właśnie waszym, wielebny ojcze Andrzeju?
Urban: — Ni ojca Andrzeja, ni ojca Bernarda, ni przewielebnego pana opata…
Książkę Tylko Beatrycze kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,