Już dziś do nikogo nie będę strzelał. Fragment książki „Lisica" Witolda Horwatha

Data: 2022-08-25 15:28:16 | Ten artykuł przeczytasz w 13 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

O swoim życiu Hanna Lubochowska mogłaby dużo powiedzieć, ale nie to, że było nudne. Kiedy ogląda się wstecz, z sentymentem myśli, że niektóre rzeczy mogła zrobić inaczej, podjąć inne decyzje. Ale jedno wie na pewno: życie, które spełniło jej marzenia i pozwoliło zostać pełnoprawną funkcjonariuszką amerykańskiej policji - nie mogło być złe.

Jej historia rozpoczyna się w Jakaterinosławiu podczas rewolucji i wojny domowej. Ojciec siedemnastoletniej wówczas Hanki, naczelny inżynier w sławnej polskiej firmie Rudzki i S-ska, zostaje skatowany i okaleczony przez zrewoltowanych robotników. Ich przywódcy, bezdusznemu bolszewikowi Władysławowi Sience, to jednak nie wystarcza: w okrutny sposób prześladuje także jego córkę.

Lecz nie ma pojęcia, że trafił na kobietę nieprzeciętną, która wyprzedza swoją epokę i która potrafi się bronić. Hanka od zawsze pragnęła zostać policyjnym detektywem, nie zważając na to, że na początku XX wieku nie był to, delikatnie mówiąc, zawód popularny wśród kobiet.

Po wybuchu rewolucji musi ewakuować się z Rosji drogą morską. Na statku wpada na trop niebezpiecznej kontrabandy, udaremnia zamach na pochód pierwszomajowy w Marsylii, poznaje demonicznego księcia Czernobiesowa i zyskuje młodszego braciszka.

A to zaledwie początek, bo Hanka dopiero się rozkręca...

– Epicka, misterna, totalnie angażująca! Uwielbiam frazę Witolda Horwatha – napisała o powieści Lisica Katarzyna Bonda. W naszym serwisie znajdziecie również redakcyjną recenzję książki Lisica.

Obrazek w treści Już dziś do nikogo nie będę strzelał. Fragment książki „Lisica" Witolda Horwatha [jpg]

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Replika. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Lisica. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

TATO PRZEŻYŁ, co, jak napisałam wyżej, nie było wcale rzeczą pewną, wszak w owym czasie nie znano jeszcze antybiotyków ani sulfonamidów, więc zakażenie, do którego dojść mogło nawet w dobrym szpitalu, nieuchronnie prowadziłoby do zgonu. (Pamiętacie przecież, na co umarł Bazarow – syn lekarza i sam prawie skończony medyk, a mimo to nie potrafił się uratować, gdy podczas sekcji zabójczy mikrob wniknął mu do krwiobiegu; równie bezradny byłby wobec mikroba Izaak Kagan). Szczęśliwie rany ojca szybko i zdrowo się zagoiły.

– No i pomylił się Icek, bo widzę zupełnie dobrze. – By mieć wyżej głowę podłożył sobie drugą poduszkę, po czym zasłonił lewe oko i prawym, według doktora już na amen straconym, wpatrywał się we mnie, z wysiłkiem odnajdując pośród mgły strzępki mojego obrazu, które jak w kalejdoskopie tańczyły na tle białej ściany. – Siedzisz, czy stoisz? – spytał i nim zdążyłam odpowiedzieć, dotknął palcem ust. – Cichutko, nic nie mów! Muszę sam zobaczyć. O, już wiem: wstałaś z krzesła. Nie chciałam, by zgasła radość w jego głosie, więc nie sprostowałam, że wręcz przeciwnie: właśnie przysunęłam krzesło bliżej jego łóżka i usiadłam.

– Kiedy wyjdę ze szpitala, poradzę się profesora Maksimowa. Icek to świetny chirurg, ale przecież nie jest okulistą. Mój ojciec był z Izaakiem Kaganem po imieniu od pół wieku, jeszcze z czasów, gdy bawił się z nim na podwórku ubogiej czynszowej kamienicy w Zawierciu, w której rodzice Icka i Edka, ledwo wiążąc koniec z końcem, wynajmowali skromne mieszkania: zasymilowany Żyd, Jakub Kagan, na parterze, gdzie miał też biuro pisania podań, a nad nim Lubochowscy, moi szlacheccy dziadkowie, wygnańcy z niewielkiego majątku skonfiskowanego po powstaniu styczniowym.

– Tak, tato, profesor Maksimow ci pomoże. Mówią, że przywraca wzrok niewidomym jak sam Pan Jezus.

– Ja nie jestem niewidomy – obruszył się. – Pewnie wystarczy, że wezmę jakieś krople. – Znów podjął wysiłek, by zobaczyć mnie prawym okiem. – Haniu, powiedz mi prawdę, bo mam wrażenie, że wszyscy to przede mną ukrywają… Przelękłam się, że zapyta o paraliż nóg, czy kiedyś minie, a ja nie będę wiedziała co mówić, bo dotąd los oszczędził mi takich sytuacji, takich wyborów między prawdą a kłamstwem. Ale on nie troszczył się teraz o zdrowie, inne sprawy nad nie przekładał.
– Czy wojsko rzeczywiście poradziło sobie z bolszewikami?

– Tak, od kilku dni już ich nie ma w mieście.

Ucukrzyłam odpowiedź, ale tylko odrobinę, bo ukraińscy żołnierze naprawdę przegonili z miasta większość leninowców; o tej resztce, co nadal awanturowała się w fabrykach i na wiecach, nie musiałam taty informować.

– Taras Feszczuk osobiście aresztował kilku ich przywódców.

– Ten twój adorator?

Skinęłam głową. Byłam dumna, że z mojego chudego studenciny zrobił się prawdziwy wojak, oficer jak się patrzy. Co prawda tylko lejtnant.

– Jedni i drudzy to socjaliści – westchnął ojciec – a tu ktoś musi silną ręką zaprowadzić porządek, bo w takich warunkach nie można przecież pracować.

Ojciec rozmyślał cały czas, jak zapewnić bezpieczeństwo fabryce, przy szpitalnym łóżku gromadził na narady wszystkich inżynierów i urzędników, których nie podejrzewał o bolszewickie sympatie, i to były prawdziwie kontrrewolucyjne zebrania, reakcyjne konwentykle. Teraz też przed drzwiami jego sali siedziało czterech, na czele z panem Czeremchą, czekając, aż sobie pójdę. A na to samo czekał na zewnątrz człowiek w długim szynelu i kozackiej czapie.

NAJPIERW SPOSTRZEGŁAM JEGO ŚLADY na świeżym, bieluteńkim śniegu, rozjaśnionym dodatkowo światłem gazowych latarni: wielkie odciski męskich buciorów, najpewniej wojskowych. Prowadziły równym szpalerem od furty w żelaznym płocie do pałacowych podwoi szpitala, przez które wyszłam, i nagle, trzy, cztery metry przed celem, jak gdyby chcąc uniknąć spotkania ze mną, skręcały w bok między świerki, w ciemność rozrzedzoną jedynie przez zamglony sierp księżyca. Pamiętam, że specjalnie postawiłam stopę tak, by przeciąć na pół, przekreślić ślad człowieka schodzącego z jasnej drogi na zadrzewione, mroczne pobocze. Przez chwilę, balansując na palcach i pięcie, wgniatałam podeszwę w rozpadlinę uczynioną w śniegu jego butem, bo nagle zaczął mnie bawić taki nieomal fizyczny kontakt z niebezpieczeństwem.

A ono wtedy się poruszyło, zaszeleściło jak zwierzę, co przedzierając się przez gałęzie, strąca z nich śnieg. Byłam pewna, że zobaczę zaraz tego samego mężczyznę, który w tragiczną bożonarodzeniową noc stał pod moim oknem.

– Nie bój się. Dziś jeszcze cię nie skrzywdzę – powiedział po polsku. Wzrostu miał chyba trzy arszyny, posturę niedźwiedzia i dziwne oczy, całkiem bez wyrazu, jak u sklepowych manekinów albo trupów.

Powinnam była natychmiast zawrócić, wrzeszcząc o pomoc, pobiec do szpitalnych drzwi, za którymi oprócz personelu byli także dwaj uzbrojeni strażnicy z żydowskiej samoobrony. Każda inna kobieta na moim miejscu tak by zrobiła, każdy rozsądny człowiek. Ale ja rozsądna nie jestem.

– Nie boję się pana – odrzekłam zgodnie z prawdą, bo tak już mam od dziecka, że ciekawość bierze we mnie górę nad wszystkim: nad strachem, bólem, instynktem samozachowawczym. – Chciałabym tylko wiedzieć, czemu zawdzięczam zaszczyt tej inwigilacji.

– Nie używaj durnych burżujskich słówek! – syknął ze złością. – Nie myśl, że nimi przegadasz robotnika! Choć ja akurat wiem, co znaczy wigilacja. Na własnej skórze się przekonałem.

– Dobrze, w takim razie czemu pan mnie śledzi? – Wyjęłam z torebki paczkę lucky strike’ów i poczęstowałam osobliwego rozmówcę.

Nieufnie obracał papieros w palcach, przyjrzał mu się, poślinił. 

– Też jakiś burżujski – mruknął, teatralnie wtykając między wargi. A potem przez chwilę zdawało mi się, że robi coś obscenicznego, i wtedy rzeczywiście trochę się przestraszyłam, choć może bardziej był to wstręt, taka mieszanka wstrętu i strachu jak na widok wielkiego, włochatego pająka. Lecz gwałtowne podrygi jego rąk w kieszeniach szynela służyły tylko odszukaniu zapałek. Byłam szybsza, podałam mu swoje z torebki.

– Widać mam powód. – Głęboko zaciągnął się dymem, przetrzymał w płucach, a potem wydmuchał na mróz razem z mgłą oddechu. I nagle, jak głupi sztubak zaczepiający panienkę, szybkim ruchem nasunął mi czapkę na oczy. – Pewnie cieszysz się, że ojczulek przeżył? Mówiłem ludziom, żeby mu za wcześnie nie odpuszczali, ale wystraszyli się tych kilku policjantów. Nic, naprawi się błąd. A ty, słoneczko, też się nie wymigasz. Może nawet będziesz pierwsza.

Odsłoniłam oczy i przyjrzałam mu się uważnie. Najgorszy był ten jego szklany wzrok; czegoś podobnego jeszcze w życiu nie widziałam.

– Może mnie pan zabić teraz. Co stoi na przeszkodzie? Wokół żywej duszy. Z pańską krzepą zajmie to kilka sekund.

– O nie, panienko. Ja nie lubię tak na chybcika. Do tej roboty muszę mieć czas i spokój. Ale to wszystko przyjdzie, przyjdzie kiedyś na pewno. Patrzył ponad moją głową na szpitalne okna, kilkanaście ogromnych tafli szkła rozjaśnionych elektrycznymi lampami. Czyżby zastanawiał się, w której sali leży mój ojciec? A może już wiedział? Na tę myśl poczułam potężne, gryzące zimno, jakby człowiek z martwymi oczami nagle zdarł ze mnie pelerynę, moją ukochaną, beżową dachę z renifera, co od kostek po szyję chroniła przed styczniowym, trzydziestostopniowym mrozem.

A niemal jednocześnie usłyszałam znajomy głos i tupot nóg, więc obejrzałam się przez ramię – i rzeczywiście to był pan Czeremcha, to jego krótkie nóżki tak głośno tupały, gdy wykrzykując w przerażeniu moje imię, pędził mi na pomoc, rozjuszony pekińczyk w szarży na mastiffa.

– Bandyto jeden! W tej chwili wynoś się stąd! – sapał, zadzierając głowę ku ironicznie skrzywionej gębie. Ale zaraz już zadzierać nie musiał, gdyż ich głowy znalazły się na równej wysokości: mała łysa główka i ogromny łeb w futrzanej czapie, a nieszczęsne nożyny, co przytruchtały mi na ratunek, zatrzepotały rozpaczliwie w powietrzu. Olbrzym trzymał karzełka za poły płaszcza, nieruchome oczy uważnie wpatrywały się w grube szkła krótkowidza, zza których wyzierały bezsilna wściekłość i strach. Boże, gdybym miała wtedy rewolwer albo chociaż nóż! Ale nie miałam. Mogłam więc tylko wbić zęby w rękaw grubego szynela, kopać łydki chronione cholewą oficerskiego buta, co oczywiście nie mogło przerwać odrażającej sceny, zakłócić popisu siłacza pastwiącego się nad słabszym. Najpierw splunął mu trzykrotnie w twarz, a potem jak piłką rzucił nim między świerki. Natychmiast tam pobiegłam i przyklęknęłam nad panem Czeremchą, który leżał nieruchomo na plecach, przyginając do ziemi gęstą gałąź. Śnieg wokół pokrywały bure kropki i plamy; mrok nie pozwalał rozpoznać ich barwy, lecz pewna byłam, że są czerwone.

– Zabiłeś go, kanalio! – krzyknęłam.

Chwycił mnie za rękę i ostrym szarpnięciem podniósł z klęczek. Odciągnął kilka metrów, w miejsce, gdzie już prawie nie docierało światło latarni. A jeszcze księżyc nagle schował się za chmury.

– Przepraszam, że się nie przedstawiłem. Władysław Sienko. Poczułam na dłoni jego usta, ich wstrętną lepkość, kiedy ściągnął mi rękawiczkę, a jednocześnie kątem oka dostrzegłam, że pan Czeremcha się poruszył i niezdarnie usiłuje wstać. Żyje, pomyślałam z ulgą, która jednak trwała tylko chwilę, krótką chwilę potrzebną bydlakowi na sięgniecie do kieszeni – zobaczyłam, że wyjmuje rewolwer i odwodzi kurek. Gdy to robił, puścił moją rękę, więc znów podbiegłam do pana Czeremchy, starając się go osłonić. Prosty odruch, nie żadne bohaterstwo. Ale ten, co przedstawił mi się jako Sienko, nie na nasze życie godził. Odszedł kilka kroków. Strzał, który oddał, wymierzony był w przeciwną stronę – w kogoś na szpitalnej alei. Nie mógł go widzieć, stojąc ze mną w gąszczu, a więc broń wyciągnął na dźwięk kroków. A to znaczyło, że był jak pies myśliwski, bo ja, choć miałam wtedy naprawdę dobry słuch, niczego nie usłyszałam.

– Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą – rzekł sentencjonalnie, chowając rewolwer, po czym pewnym krokiem człowieka, któremu nic nie grozi, wyszedł spomiędzy drzew, a ja bezwiednie za nim. W poprzek alei, w pół drogi do szpitalnych drzwi, leżał na brzuchu jeden ze strażników; latarnia oświetlała ostry, semicki profil, rozrzucone na boki ręce i rewolwer zaciśnięty w prawej. Grupka ludzi w białych kitlach stała w podcieniu szpitala, najwyraźniej bojąc się podejść.

– Spokojnie, Żydy! – krzyknął w ich kierunku Sienko. – Już dziś do nikogo nie będę strzelał.

Po czym oddalił się niespiesznym, równym krokiem; wysoki, pleczysty, lekko zgarbiony. Skrzypnęła stalowa furta. Przepadł w ciemnościach. A zaraz potem rychło w czas nadjechali strzelcy siczowi.

WYGLĄDAĆ TO MOŻE NA HOLLYWOODZKI, NAIWNY HAPPY END, ale naprawdę obyło się bez trupów. Pan Czeremcha miał tylko guza na łysej głowie i moc krwawiących zadrapań na rękach i twarzy jak po ataku rozjuszonego kota. Gorzej było oczywiście z tym strażnikiem, dwudziestoletnim Abramem Rybkinem, dużo gorzej, ale nie aż tak, jak się z początku wydawało. Doktor Kagan go zoperował i podał mu krew, może to kogoś zdziwi, ale nawet w  prowincjonalnym Jekaterinosławiu robiono już wtedy transfuzje. I Abram jakoś się wykaraskał, by w swym dalszym, znaczonym walką życiu, jeszcze dwa razy ciężko oberwać: w czterdziestym trzecim od Niemców na placu Muranowskim i pięć lat później, na pokładzie Altaleny, od swoich.

Tak to się plecie na tym świecie, skomentował to faworytnym powiedzonkiem, gdy przy śliwowicy wspominaliśmy dawne czasy, u niego w Tel Awiwie albo u mnie w Avondale vel Jackowie, bo nie pamiętam już kolejności naszych wizyt i rewizyt. Pewna jednak jestem, że jak zwykle rozmawialiśmy także o tamtym wieczorze, bodaj 4 stycznia 1918 (nowego stylu), z którego dramatycznych zdarzeń zarejestrował tylko, że jakiś goj wbiegł do jego dyżurki i krzyczał, że przed szpitalem bandyta napadł pannę Lubochowską i pana Czeremchę. Abram szybko narzucił barani kożuch i z nagantem w dłoni sam jeden wyszedł na zewnątrz, gdzie wbrew alarmującej wieści nie było żywej duszy. Jednak na wszelki wypadek postanowił przejść się alejką w stronę furtki. I tutaj koniec, kropka, czarne niebo runęło mu na głowę i ocknął się dopiero wiele godzin później na oddziale operacyjnym.

Książkę Lisica kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Lisica
Witold Horwath10
Okładka książki - Lisica

O swoim życiu Hanna Lubochowska mogłaby dużo powiedzieć, ale nie to, że było nudne. Kiedy ogląda się wstecz, z sentymentem myśli, że niektóre rzeczy mogła...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kobiety naukowców
Aleksandra Glapa-Nowak
Kobiety naukowców
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Pokaż wszystkie recenzje