Gdy starzy bogowie powstaną, niebo spłonie. „Głód bogów" Johna Gwynne'a

Data: 2025-01-27 15:07:02 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 24 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Powstają martwi bogowie

Lik-Rifa – mityczna smocza bogini, której cień wywołuje dreszcz, a ryk zapowiada koniec świata – wydostała się z więzienia i ma tylko jeden cel: zanurzyć świat we krwi.

Orka przemierza południowe krainy, by odnaleźć porwanego syna, a Krwiozaprzysiężeni desperacko szukają sposobu, by ocalić swoją wiedźmę. 

Varg wkracza na drogę zemsty, ucząc się, że wybranie tej ścieżki wiąże się z ofiarami, o których wolałby zapomnieć.

Elvara z całych sił stara się wypełnić krwioprzysięgę. Niestety, nawet połączone siły śmiertelnych i nieśmiertelnych są tylko kroplą w oceanie wobec mocy smoczycy.

Ostatnia nadzieja leży w księdze, którą pozostawiła szalona bogini – zakazana magia, która może przywrócić wilczego boga Ulfrira z martwych. Ale magia ma swoją cenę, a powrót bogów zwiastuje bitwę, jakiej świat jeszcze nie widział.

Gdy starzy bogowie powstaną, niebo spłonie.

„Głód bogów" John Gwynne - grafika promująca książkę

Do przeczytania książki Głód bogów Johna Gwynne'a zaprasza Fabryka Słów. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment powieści: 

Orka stała pośród nawałnicy ognia i dymu. Biły w nią chmury popiołu i rozedrgane płomienie. Odór śmierci wisiał ciężko w powietrzu, drapał ją w gardło rozżarzonymi szponami. Trzask i syk og­nia zagłuszyły wszystkie inne dźwięki – świat płonął. Wtem niebo nad jej głową zasnuł cień i rozległ się trzepot wielkich skrzydeł. Wtedy przez tumult burzy przedarł się płacz dziecka. To był głos Breki, jej syna. Okręciła się, szukając go zrozpaczo­nym wzrokiem i potykając się na nierównościach terenu, ale świat naokoło tonął w kurzawie dymu, rozdrapywany przez rozcapierzone palce płomieni. Potknęła się o coś. Jakiś człowiek leżał u jej stóp. Z jego ran lała się krew, a martwe oczy wpatry­wały się w przestrzeń. Thorkel, jej mąż, jej przyjaciel. Jej uko­chany. Jego zaszklone, puste oczy nie pozwalały jej odwrócić wzroku, a jego usta poruszały się i wydobywał się z nich trupi, sykliwy jak u węża ton.

Zabrali go.

Obudziła się z ustami otwartymi do krzyku. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą wiszący w szarej poświacie cień. In­stynktownie zerwała się do ruchu; jedna ręka wystrzeliła naprzód, by zacisnąć się na gardle cienia, a druga wyszarpnęła saks z pochwy na pasie, który zwinęła i podłożyła pod głowę jak poduszkę.

– To... tylko... ja – zacharczał jakiś głos. – Lif!

Orka zamarła z saksem przy oku chłopaka. Zwalczyła żądzę mordu, rozproszyła szalejącą w sercu burzę. Dreszcz zbiegł jej po plecach i odepchnęła od siebie Lifa, po czym usiadła i scho­wała saks do pochwy.

Poczuła w ustach smak krwi. Oblizała zęby pokryte styg­nącym strupem. Charknęła, splunęła i z jękiem dźwignęła się na nogi. Bolało ją całe ciało, mięśnie i ścięgna za nic nie chcia­ły jej nieść, dodatkowo obciążone brynją. Zgromiła wzrokiem wpatrzonego w nią Lifa.

– No co? – warknęła.

Stali pośród zgliszczy, które były kiedyś główną salą twier­dzy Grimholt, fortecy królowej Helki strzegącej przełęczy wio­dącej na drugą stronę Gnatów. Wokół nich chrapali owinięci w płaszcze Krwiozaprzysiężeni. Twarz jednego z nich drgnęła, jakby jego też nawiedził zły sen. Ogień w palenisku dawno już wygasł i ostały się w nim tylko popioły, tak samo szare i mar­twe jak cała okolica. Trwał sólstöður, długi dzień, który na cały miesiąc przepędzał noc z nieboskłonu, ale wnioskując z szara­wej mgły wsączającej się do pomieszczenia przez wyrwę w sufi­cie, było wcześnie rano. Orka przeciągnęła się, aż strzeliły kości.

– Chciałem z tobą pomówić – powiedział Lif. Był blady, a jego sine usta nabrały w półmroku jeszcze ciemniejszej bar­wy. Resztki jadu mrozipająka wciąż krążyły w jego żyłach. Orka spostrzegła, że chłopak trzyma coś w rękach.

Schyliła się po leżący na podłodze topór. Jego były właści­ciel na pewno nie spodziewał się, że zostanie rozpłatany włas­ną bronią. Gdy tego dokonała, zwróciła broń przeciwko jego kamratom. Teraz ostrze było czyste, tak jak oba saksy i topo­rek, które wisiały u jej pasa. Orka wciąż była utytłana zakrzepłą krwią, ale nim owładnął nią sen, zdążyła jeszcze zadbać o broń. Oparła topór o ramię, ogarnięta dreszczem. Jednocześnie kochała i nienawidziła czuć w rękach ten znajomy ciężar.

– No to mów – poleciła, kierując się do wyjścia. Zmełła cis­nące jej się na usta ostre słowa. Wybitnie nie miała dziś ochoty gadać z kimkolwiek. Głos Breki, który słyszała we śnie, wciąż wisiał w jej myśliklatce, odbijał się echem jak magiczne zaklęcie. Nie chciała niczego, tylko odzyskać syna. Wczoraj pomyślała już, że jej się to udało. Zdawało jej się, że usłyszała jego woła­nie, i radość zdążyła rozpalić jej serce. Wyrąbała sobie do Bre­ki krwawą ścieżkę. A potem okazało się, że to nie był on, choć znalazła inne spaczone dzieci, porwane i zniewolone przez Dre­kra, starzy bogowie raczą wiedzieć, w jakim celu.

Ale nie Brekę. Zrozumienie, że nie ma go wśród uwięzionych, trafiło ją jak cios mieczem i nieomal złamało. Rozpacz wylała się z niej jak krew. Lecz dzisiaj ta rana była już wyparzona i za­szyta, a jej serce znów stało się twarde i zimne niczym głaz. Bę­dzie szukać go dalej. W końcu go znajdzie, jeśli tylko skupi na tym wszystkie swoje siły. A nie zdoła tego zrobić, jeśli coś – lub ktoś – nieustannie będzie ją rozpraszać. Gdy jednak spojrzała na Lifa, dostrzegła na jego twarzy smutek. Żałoba kapała z wy­krzywionych rysów chłopaka, jak trucizna wycieka z otwartej rany. Rodzony brat, Mord, zginął na jego oczach. Szubrawiec Guðvarr wraził mu miecz w brzuch, kiedy ten był przykuty do ściany i bezbronny. Zła śmierć. Przez wzgląd na to Orka zacisnę­ła zęby, by nie warknąć na Lifa, gdy usłyszała za sobą jego kroki.

Zimny wiatr szarpał jej jasnym warkoczem, kiedy masze­rowała szerokimi, umazanymi krwią stopniami. Trupy uprząt­nięto i wrzucono do świeżo wykopanego na dziedzińcu rowu. Choć byli w górach, gdzie panował chłód, nad stertą ciał już bzyczały muchy. Dziedziniec otaczały zbite ciasno budynki go­spodarcze, które ciągnęły się aż do samej rzeki wzdłuż traktu meandrującego skarpą ku palisadzie i zamkniętej bramie. Tam płonęło ognisko, a nad nim wisiał kocioł. Orka ujrzała Glor­nira, wodza Krwiozaprzysiężonych, rozmawiającego z grupą wojowników. Był wśród nich drągal Einar Półtroll, mieszający w kotle drewnianą łyżką i gadający o czymś z kowalem Jökulem. Ten głowę o przerzedzonych włosach miał owiniętą bandażem, a w jego brodzie dostrzegła siwe pasma, których wcześniej tam nie było. Odruchowo dotknęła dłonią pasa, brązowej sprzącz­ki i mocowań, które dla niej wykuł. Pośród cieni rzucanych przez budynki zobaczyła innych wojów i jeszcze jednego przy samej bramie. Wpatrywał się w nią smukły mężczyzna o wil­czych rysach i krótko ściętych włosach, które nie pasowały do reszty Krwiozaprzysiężonych. Miał na sobie kolczugę, a w ręce ściskał włócznię. Z jego pleców zwieszała się tarcza, zaś u pasa dyndał hełm. Odpowiedziała mu beznamiętnym spojrzeniem i odwrócił głowę.

Orka dotarła do rzeki, która bystrym, lodowatym nurtem spływała z Gnatów. Gdy wstąpiła na pomost, chrzęst żwiru pod jej stopami przeszedł w drewniany stukot. Wczoraj cumowa­ły tam dwie smukłe snekki o płytkich kadłubach, podobne do drakkarów, lecz znacznie mniejsze, każda na zaledwie dwa­naście wioseł. Teraz żadnej z nich nie było. Postrzępione liny zwisały do wody, dowodząc, że ktokolwiek uciekał przed jej ze­mstą, robił to rozpaczliwie i w pośpiechu. Pamiętała wskakują­ce do łodzi sylwetki rąbiące mieczami cumy, niezawracające so­bie głowy odwiązywaniem ich od pachołków. Podniosła wzrok i przesunęła nim po lodowato błękitnej wodzie spienionej przy wychylających się ponad taflę otoczakach, przywodzących na myśl połamane zęby. Głębiej zauważyła skulony wśród kamie­ni koniec pokrytego chitynowym pancerzem ogona. To Spert odsypiał wczorajszą bitwę. Jego segmentowane ciało poruszało się, wzbudzając chmurkę mułu, drgało jak pies, któremu coś się śni. Nieopodal brzegu złapała też wzrokiem tennúrę imie­niem Vesli. Stworek spał, nakrywszy bezwłose ciało błoniastym skrzydełkiem niby płaszczem. W małej i bladej piąstce wciąż ściskał krótką włócznię.

Włócznię Breki.

Orka położyła na deskach swój pas z bronią oraz długi topór, po czym schyliła się i wypełzła z brynji niczym wąż zrzucają­cy łuskowatą skórę, następnie zdjęła buty, skarpety i bryczesy, a na końcu jednym ruchem ściągnęła z siebie podtunikę. Sta­ła chwilę, wydychając w powietrze blade chmurki, czując, jak obłazi ją gęsia skórka. Wtedy wybiła się z ugiętych nóg i z plu­skiem wskoczyła do wody.

Nagłe uderzenie chłodu wydusiło jej powietrze z płuc. Za­nurkowała w głębinę. Gdy poczuła targnięcie nurtu, machnę­ła nogami i pomknęła niczym wielki łosoś, wpłynęła jeszcze głębiej, niemal dotykając dna, a potem okręciła się, wczepiając stopy w zalegający na dole muł. Tam zatrzymała się na moment, by się rozejrzeć. Z powierzchni dobiegały ją stłumione dźwięki i załamane promienie słońca, połyskujące w podwodnej prze­strzeni jak guðljós na północnym niebie. Tutaj wszystko dzia­ło się wolniej, z opóźnieniem docierały do niej zniekształcone odgłosy świata ponad taflą, również wolniej i z mniejszą za­jadłością jątrzyły się w jej sercu złość i trwoga, aż do całkowi­tego znieruchomienia, do zupełnego zamarznięcia w lodowa­tym nurcie wypływającym z serca gór. Po jakimś czasie zaczęło ją palić w piersi i zapragnęła kolejnego oddechu. W jej głowie narastało ciśnienie, lecz Orka czekała, wdzięczna za tę chwi­lę przerwy od wydarzeń toczących się na lądzie. Wreszcie gdy rozpłonione płuca nie mogły już wytrzymać, odepchnęła się potężnie od dna i pomknęła ku falującej nad jej głową płaszczyźnie; wzbijała się coraz wyżej, ku słońcu, aż w końcu prze­biła z bryzgiem lustro wody.

Lif stał na pomoście, tam gdzie rzuciła swoje rzeczy. Trzy­mał coś w rękach. Raptownymi, wprawnymi ruchami roz­garnęła wodę i stanęła na płytkim gruncie, wciąż do połowy zanurzona w rzece. Usiadła na płaskiej skale, schyliła się po kamień i zaczęła trzeć nim po skórze, zdrapując zaschniętą krew i brud.

Wreszcie wyczłapała na brzeg, ociekając lodowatą wodą. Lif rozłożył dla niej wełniany płaszcz, który przyjęła i zaczęła się osuszać. Spojrzała na obstrupiałą od potu i krwi stertę ubrań.

– Masz – powiedział Lif, podsuwając jej zawiniątko, któ­re przez cały ten czas trzymał w rękach. – Znalazłem to tam. To chyba był magazyn dla stacjonujących tu żołnierzy. – Orka zajrzała do pakunku. Czyste bryczesy, lniana podtunika i gru­ba wełniana tunika. – To największe, jakie znalazłem. Chyba będą na ciebie pasować.

– Dzięki – mruknęła, zakładając bryczesy. Gdy się ubra­ła, pokręciła ramionami, by poprawić lepiącą się do wilgotnej skóry wełnę. Jako ostatnie wdziała skarpety i buty. Przyjrzała się kolczudze i uznała, że przyda jej się czyszczenie. Przewiesi­ła ją przez ramię, zapięła pas na biodrach. Schyliła się po topór i wsparła się na nim jak na kosturze.

– Nie chciałeś o czymś pomówić? – powiedziała, łypiąc na Lifa.

Chłopak wciągnął powietrze. Słowa jakoś nie cisnęły mu się na usta.

– O trzech rzeczach – wydusił w końcu, po czym kłapnął ustami i zawiercił się nerwowo na nogach.

Orka spojrzała w niebo, a potem znowu na niego.

– Dzień nie będzie na ciebie czekał, chłopie. Ani ja.

– Jesteś spaczenicą, w twoich żyłach płynie krew martwego boga, w twoim ciele zawiera się cząstka jego mocy – wypalił Lif, a słowa potoczyły się z jego ust, wpadając jedno na drugie.

– Owszem. – Orka skinęła głową. Wcisnęła język w szcze­linę między zębami i wygrzebała z niej jakieś włókno. Gdy je wypluła, okazało się krwawym kawałkiem mięsa. Wolała nie wiedzieć, jak znalazło się w jej ustach. Najwyraźniej nie samym toporem przetarła sobie wczoraj szlak przez twierdzę. – Jestem spaczenicą. – Na dźwięk własnych słów wstrząsnął nią dreszcz.

Dotąd był to pilnie strzeżony sekret, i to jeden z tych, od któ­rych mogło zależeć jej życie. Wbiła uważne spojrzenie w twarz Lifa, szukając na niej oznak odrazy, strachu lub nienawiści, któ­rymi zwykle kwitowano to wyznanie. Ale w jego oczach dostrzegła tylko... Właściwie co? Rozczarowanie?

– Nic nam nie powiedziałaś – rzekł Lif. – Tyle razem podró­żowaliśmy, tyle walczyliśmy. Wtedy w Darlu uratowaliśmy ci życie, wyrwaliśmy cię Drekrowi spod topora...

Orka westchnęła i przetarła twarz dłońmi.

– Nie nawykłam do mówienia tego na głos. A to dlatego, że takich jak ja bierze się w niewolę lub wsadza do klatki. To pil­nie strzeżony sekret.

Ale Lif zaufał mi, podążył za mną, a ja nawet jemu nie po­zwoliłam dostąpić tej tajemnicy.

– Powinnam była powiedzieć tobie i Mordowi – wyznała ze wzruszeniem ramion. – Masz rację. Obaj na to zasługiwaliście.

Lif kiwnął głową.

– Też tak sądzę – potwierdził. – Wtedy w wieży powiedzia­łaś, że Drekr porywa spaczone dzieci. – Znowu zamilkł, mieląc w głowie tę myśl. – Nie wiedziałem o tym, ale tak, teraz ma to sens. A więc Breka też jest spaczeńcem?

– Tak. W jego żyłach płynie moja wilcza krew.

Lif potwierdził ruchem głowy, najwyraźniej już wszystko przemyślawszy.

– Jaka jest ta druga rzecz? – spytała Orka. Chłopak podniósł na nią spojrzenie.

Tamten łysy brodacz... – zaczął.

– Glornir, wódz Krwiozaprzysiężonych. – Nazwał cię Miażdżyczaszką.

Orka odbiegła wzrokiem, a potem wolno pokiwała głową.

– Więc to rzeczywiście ty? A nam powiedziałaś, że Miaż­dżyczaszka nie żyje.

– Bo umarła tego dnia, gdy odeszłam od Krwiozaprzysię­żonych – odparła Orka.

Rozproszone obrazy napłynęły do jej myśliklatki. Tego też nie chciała wspominać. Nawet z Thorkelem nie rozmawia­ła o tamtych czasach. Zostawili to życie za sobą, zamknęli te wspomnienia w klatce, a wszystkie pamiątki zakopali w skrzy­ni przy domu, który wspólnie zbudowali.

Lif wpatrywał się w nią z twarzą naznaczoną smutkiem i podziwem, tak jak przysiężny kamień naznaczało się runa­mi. Widząc to spojrzenie, poczuła wstyd, a upiór tamtego życia szeptał jej do ucha chropawe, nieprzyjemne w brzmieniu słowa. Wzięła głęboki wdech.

– Wtedy Breka rósł już w moich brzuchu i nie chciałam dłu­żej wieść życia Krwiozaprzysiężonej. Życia z piętnem śmier­ci, ciągłego brodzenia we krwi. Thorkel też miał już tego dość, więc odeszliśmy. – Wzruszyła ramionami. – Podjęcie tej decyzji przyszło nam z większym trudem niż mnie teraz mówienie ci o tym, ale tak było: zdecydowaliśmy się i odeszliśmy. To właś­nie zrobiliśmy. Podczas morskiej bitwy wskoczyliśmy do wody i popłynęliśmy do brzegu. Krwiozaprzysiężeni uznali, że zginęliśmy w boju. Bo i wielu wojów postradało tego dnia życie, a ich kości bez wątpienia wciąż zalegają w mulistej głębi.

– Gdy patrzyłem wczoraj na ciebie i na to, co robisz... Byłaś kimś, kogo w ogóle nie znam.

Orka wyrzuciła powietrze z płuc.

– Przez długie lata trzymałam Miażdżyczaszkę w tej samej klatce, o której przed chwilą wspomniałam. Krzyk Breki... a ra­czej jakiegoś innego dziecka, sprawił, że ona znowu wyrwała się na wolność. A potem to wpadło mi w ręce. – Spojrzała na topór w swojej garści i wzruszyła ramionami. – Miażdżyczasz­ka wróciła i pomoże mi znaleźć Brekę.

Cisza rosła między nimi. Tennúra Vesli pisnęła przez sen i zawierciła się na ziemi.

– A ta trzecia rzecz? – spytała Orka.

Lif obejrzał się przez ramię na to, co zostało z hali i wieży, i zmarszczył mocno brwi.

– Pomożesz mi znieść Morda na dół i usypać mu kurhan? Próbowałem sam, ale wciąż jest przykuty.

Orka również skierowała wzrok na rumowisko. Większość dachu poszła z dymem i zawaliły się dwie ściany, poczerniałe dźwigary sterczały w niebo jak trupie palce.

– Pomogę.

Razem przecięli dziedziniec i wspięli się po schodach do hali. Woje wiercili się pod płaszczami, wracając powoli do świa­ta żywych. Orka minęła ich i przeszła na tył gmachu, gdzie drzwi prowadziły na klatkę schodową. Stopnie skrzypiały pod jej stopami, a buty brodziły w popiele, który wzbijał się sza­rą chmurą z każdym krokiem. Zaraz znalazła się w koryta­rzu, którego jedna ściana legła w gruzach, odsłaniając widok na ciągnący się aż do rzeki dziedziniec. Zobaczyła przed sobą spalone na wiór drzwi. Ostrożnie weszła do znajdującego się za nimi pomieszczenia.

Podłoga zasłana była trupami i odrąbanymi kończynami, a wszystko czarne i powykręcane od gorąca.

Deski zaskrzypiały pod stopami podchodzącego do niej Lifa. Stanęli oboje, patrząc na zwłoki. Zwęglone ciało Morda leżało przy przeciwległej ścianie. Jedno jego ramię zastygło uniesione do góry, wciąż przykute do ściany, a reszta ciała ob­wisła i skuliła się wokół ziejącej w jego brzuchu rany po mieczu.

Orka nastąpiła na sękaty, zwęglony kij, który pękł pod jej ciężarem. Ruszyła ostrożnie naprzód, unosząc topór, po czym zamachnęła się i przecięła łańcuch. Metal jęknął i prysnęły isk­ry, a oswobodzone ramię Morda upadło na ziemię. Orka zdjęła płaszcz, rozłożyła go na podłodze i przetoczyła nań Morda. Lif schylił się, by jej pomóc.

Łaty poczerniałego mięsa odpadały od ciała pod ich doty­kiem. Lif odwrócił się, żeby zwymiotować. Orka owinęła zwłoki płaszczem, podniosła je i przerzuciła sobie przez ramię. Miała wrażenie, że prawie nic nie ważą.

– Daj, pomogę – zaoferował Lif, plując żółcią i ocierając łzy.

– Poradzę sobie.

Usłyszeli ze schodów kroki i jęk drewna. W drzwiach sta­nęła jakaś postać. Mężczyzna średniej budowy o zaplecionych w warkocz rudych włosach związanych na karku oraz ze srebr­nym pierścieniem w naoliwionej, wypielęgnowanej brodzie. Miał na sobie lśniącą brynję, u pasa miecz i saks. Jego ramio­na zdobiły grube srebrne bransolety. Nosił bryczesy z blado­ niebieskiej wełny, a nogawki obwiązał ciemnymi winnigasami.

– Miażdżyczaszka – powiedział, skinąwszy głową. – Svik – odpowiedziała Orka, przystając.
Dwoje wojowników chwilę mierzyło się wzrokiem. – Wyglądasz jak gówno – skomentował Svik.

– Za to ty, jakbyś wystroił się na Julblot.

– Dobrze jest wyglądać jak najlepiej – odparł ze wzrusze­niem ramion mężczyzna nazwany Svikiem. – Któż wie co przy­ niesie nowy dzień. I jaka szczęściara znajdzie się w moim za­ sięgu.

– Lata mijają, a ty wciąż jesteś dupkiem – prychnęła Orka.

Svik wybuchnął śmiechem, błyskając małymi, białymi zę­bami, ale rozbawienie nie dosięgło jego oczu. Wbijał spojrzenie w Orkę, a jego wesoła mina zmieniała się wolno w coś zgoła in­nego, coś naznaczonego rozpaczą, tchnącego złamanym sercem.

– Porzuciłaś nas. Złożyłaś przysięgę, a i tak nas porzuciłaś – wydusił z wysiłkiem.

Orka patrzyła mu w oczy. Nie znalazła słów, w które mog­łaby ubrać myśli kłębiące się jej w głowie. Svik zamrugał i od­wrócił wzrok.

– Glornir cię woła.

Kobieta mruknęła i ruszyła przed siebie, a mężczyzna od­sunął się na bok, by przepuścić ją w drzwiach. Lif podniósł jej długi topór i podążył za nią, a Svik poszedł w ich ślady. Cała trójka zeszła schodami na dziedziniec, gdzie rozpalono kolejne ogniska, nad którymi bulgotały już kotły ze strawą. Orka po­czuła zapach owsianki i miodu. Krwiozaprzysiężeni kręcili się po placu i między budynkami twierdzy. Kilku pełniło wartę na palisadzie, wodząc wzrokiem na północ i południe.

Glornir czekał na nią. Zauważyła, że jego broda jest już bar­dziej siwa niż czarna. Mroził ją posępnym spojrzeniem, ścis­kając w wielkiej dłoni długi topór, jakby ten nie ważył więcej niż leszczynowa rózga. W oczach wojownika dostrzegła cień jego brata, wydobyła go z bruzd i zmarszczek kreślących jego twarz. Skrzywiła się, gdy uderzyło w nią bolesne wspomnie­nie zabitego męża. Wokół wodza stali wojowie, których zna­ła. Przysłaniający słońce Einar Półtroll. Kowal Jökul Młotorę­ki. Zwiadmistrzyni Edela o srebrnych warkoczach i pustym oczodole, z wilczurami przy nodze. Smukła Røkia o surowej twarzy. Byli tam też inni, młodsi, którzy musieli dołączyć do grupy po tym, jak ona i Thorkel ją opuścili. Wyłowiła z tłumu ciemnoskórego mężczyznę o ogolonej głowie, z której czub­ka zwieszał się długi czarny warkocz. Wyróżniał się spośród kompanów brakiem brody, za to miał długie, związane rze­mieniami wąsy. U jego boku wisiała zakrzywiona szabla i no­sił workowate bryczesy, w jakie ubierali się Iskidańczycy. Dalej stała złotowłosa kobieta o spłaszczonym od ciosów nosie oraz mężczyzna, który wcześniej przypatrywał się Orce. Ten o krót­kich włosach i kilkudniowym zaroście, przez który wyglądał wśród brodatych Krwiozaprzysiężonych jak młodzik. Lecz choć wrażenie robił niepozorne, miał na sobie dobrą brynję, ciem­ną i lśniącą od oliwy, przy pasie saks i toporek, a obok porząd­ny hełm z osłoną na oczy. Jedno jego ramię ściskała srebrna bransoleta.

Orka podeszła do Glornira, zatrzymała się i złożyła na ziemi owinięte płaszczem ciało Morda. Lif stanął przy jej ramieniu i podsunął jej topór. Svik wyszedł zza ich pleców i dołączył do Glornira oraz jego ludzi.

– Mamy do pogadania, Orko – powiedział wódz. – Gdy cię wczoraj znaleźliśmy, byłaś styrana bojowym szałem i rozgory­czona. Wilk w twojej krwi wyrwał się na wolność.

Kiwnęła tylko głową, wiedząc, że to prawda. Pamiętała jedynie urywki – bryzgi krwi, wrzaski konających, szopę pełną dzieci. I swój skowyt, gdy nie znalazła pośród nich Breki. A potem nadejście Glornira na czele Krwiozaprzysiężonych, kiedy siedziała na schodach, umazana posoką i zatopiona w rozpaczy. I jego objęcia.

Lecz dzisiaj to ona dostrzegła smutek w jego oczach, w pochyleniu masywnych ramion.

– O co chodzi? – spytała go.

– Vola została porwana – zawarczał nieludzko Glornir. – Przez przeklętego galdurmaga.

– Skalk – rzekła Orka, przykładając dłoń do głowy, tam gdzie rósł zakrwawiony guz, pamiątka po jego kiju. – Był tu­taj – wypluła. – Wraz z drengrem i więźniem przerzuconym przez koński grzbiet.

– To oni – potwierdził Glornir, ledwie hamując złość. Orka ujrzała groźny błysk w jego oczach, zwiastujący nadejście bi­tewnego szału. – Szukałem tutaj ich ciał, ale nie znalazłem.

Orka przymknęła oczy, myśląc intensywnie, klejąc w gło­wie fragmenty wspomnień z wczorajszej bitwy.

– Uciekli. Popłynęli rzeką jedną ze snekk. – Podbródkiem wskazała nabrzeże, a Glornir i reszta podążyli za jej spojrze­niem.

Vesli poruszyła się przez sen, szarpnęła się i krzyknęła. Wy­soki, piskliwy skrzek. Orka podeszła do væsenidki. Stworek wybałuszył oczy i usiadł, skamląc.

– Truporozdzierczyni jest wolna – zapiszczała Vesli, kuląc się ze strachu i zerkając małymi oczkami na niebo. Niektórzy wojownicy także popatrzyli w górę.

– Przyśniło ci się – uspokoiła ją Orka, kładąc dłoń na jej ramieniu, a jednocześnie przypominając sobie swój koszmar, w którym płonął ogień, buchały chmury popiołu i łopotały wielkie skrzydła.

– O nie – zaprzeczyła Vesli. – Lik­Rifa naprawdę wyzwoliła się ze swojej podziemnej klatki.

Orka zmarszczyła brwi, a Krwiozaprzysiężeni zaczęli szep­tać między sobą.

– Ja też śniłem o smoczycy – odezwał się jakiś głos w tłumie.

– To tylko złe sny – powiedział Glornir, choć na jego twa­rzy już zbierały się burzowe chmury.

Coś zabulgotało w rzece i głowa Sperta przebiła taflę. Stwór podpłynął w stronę brzegu. Potoczył po wszystkich wyłupia­stymi czarnymi oczami osadzonymi w twarzy wyglądającej, jakby była ulepiona z nadtopionego wosku.

– Vesli nie kłamie – zacharczał. – Lik­Rifa wróciła. – Obli­zał wargi grubym, sinym językiem. – A Spert jest głodny. Bę­dzie owsianka na śniadanie?

Książkę Głód bogów kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Głód bogów
John Gwynne 0
Okładka książki - Głód bogów

POWSTAJĄ MARTWI BOGOWIE Lik-Rifa – mityczna smocza bogini, której cień wywołuje dreszcz, a ryk zapowiada koniec świata – wydostała się z więzienia...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Smolarz
Przemysław Piotrowski
Smolarz
Wszyscy zakochani nocą
Mieko Kawakami
Wszyscy zakochani nocą
Babcie na ratunek
Małgosia Librowska
Babcie na ratunek
Zaniedbany ogród
Laurencja Wons
Zaniedbany ogród
Raj utracony
John Milton
Raj utracony
Krok do szczęścia
Anna Ficner-Ogonowska
Krok do szczęścia
Pokaż wszystkie recenzje