Jej drugie imię to... ZEMSTA!
Po odzyskaniu córki z rąk brutalnej szajki handlarzy żywym towarem Luta Karabina na nowo układa sobie życie. Pracę na platformie wiertniczej zamienia na Wojsko Polskie, gdzie zajmuje się szkoleniem młodych kandydatów na specjalsów.
W tym samym czasie Zygmunt Szatan próbuje odbudować swoje życie po krwawej zemście na oprawcy swojej rodziny. Już na policyjnej emeryturze stara się naprawić relacje z synem oczekującym na proces sądowy. Pilnuje też, aby na światło dzienne nie wypłynęła mroczna prawda o masakrze w świebodzińskiej masarni. Wszystko się komplikuje, gdy informator donosi mu, że w więzieniu, w którym wyrok odbywa jeden z porywaczy dziewczynki, ktoś węszy przy sprawie.
Nieszczęście nie odpuszcza. Lutę czeka kolejna ciężka próba - umiera jej ukochany dziadek, były oficer tureckiego wywiadu. Islamska tradycja wymaga szybkiego pochówku, więc kobieta musi wybrać się w niespodziewaną podróż do Balik?ilar.
Dopiero w Turcji odkrywa, czym są prawdziwe tarapaty...
Do przeczytania książki Przemysława Piotrowskiego Nic do stracenia zaprasza Czarna Owca. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Nic do stracenia. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
ROZDZIAŁ 1
Powietrze było rześkie i przejrzyste.
Luta Karabina otworzyła drzwi samochodu i wyjęła z wewnętrznej wnęki skrobaczkę do szyb. Nie uruchomiła silnika, bo kilka dni wcześniej jakiś wredny sąsiad wezwał policję i dostała mandat. Takie prawo, powiedział konus w mundurze, i choć z początku próbowała dyskutować, ostatecznie przyjęła karę. Rzeczywiście, facet miał podstawę prawną, bo artykuł 60, ustęp drugi ustawy Prawo o ruchu drogowym mówił wyraźnie, że „kierującemu zabrania się pozostawiania pracującego silnika podczas postoju na obszarze zabudowanym”. Trudno jej było uwierzyć, że ktoś może stworzyć tak idiotyczny przepis, ale uznała, że nie ma o co kruszyć kopii. Zapłaciła stówę na miejscu, odwiozła dzieci do szkoły i przedszkola, a następnie pojechała do jednostki.
Po tym, co wydarzyło się jakieś półtora roku temu, postanowiła, że nie zostawi już Franka i Werki na dłuższy czas. Złożyła wymówienie i praca w Norwegii stała się historią, tak jak kiedyś historią stały się wyjazdy do Iraku czy Afganistanu. Zatrudniła się w miejscowej jednostce w Sulechowie, gdzie zajmowała się szkoleniem młodych żołnierzy w zakresie sztuk walki oraz tych, którzy pragnęli w przyszłości próbować swoich sił w jednostkach specjalnych. Może nie zarabiała kokosów, ale przynajmniej miała dzieci na co dzień, zwłaszcza że do tej pory nie do końca otrząsnęła się z traumy po porwaniu córki. I choć starała się zachowywać normalnie, to podczas każdego spaceru miała oczy dookoła głowy. Franek trochę się o to złościł, bo jego koledzy regularnie wychodzili już na podwórko bez opieki rodzica, a ona wciąż nie mogła się w tej kwestii przełamać.
– Może kup mu smartwatcha – zasugerował przed kilkoma tygodniami Emil.
Wciąż spotykali się głównie na seks, ale w ostatnim czasie coraz częściej zwierzała mu się ze swoich mniejszych bądź większych problemów, przez co kochanek stał się jej znacznie bliższy. Sama nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, i choć mocno wzbraniała się przed głębszymi emocjami, to w jego towarzystwie czuła się po prostu swobodnie. Zaczęli wychodzić do kina, przełamała się i przedstawiła go swoim dzieciom, a w ostatnie wakacje wybrali się nawet na wspólny wypoczynek do Chorwacji. Ona z Frankiem i Werką, on zabrał swoją nastoletnią córkę Oliwię. Wciąż trzymali się jednak ustalonych reguł, tak trochę na zasadzie, że każdy sobie rzepkę skrobie. Na razie chyba obojgu to pasowało.
– Prawie wszystkie dzieciaki w jego wieku takie teraz noszą – kontynuował Emil. – Te zegarki mają wszystko: GPS, alarm rodzicielski, kamerkę, można nawet…
– Wiem – ucięła. – Myślałam już o tym.
– To mu taki kup. Będziesz miała pełną kontrolę. Poza tym kiedyś musisz wrócić do normalnego życia…
Tak naprawdę już dawno cichaczem wcisnęła dzieciakom do plecaków GPS-y, i to nie sklepowe zabawki za kilka stów. Miała kontrolę, choć wciąż uważała, że niewystarczającą. Natomiast takie opinie, jakie od czasu do czasu wygłaszał Emil, w jej ocenie wydawały się niepoważne. Owszem, zdawała sobie sprawę, że podobne zdanie chowa w sercach większość bliskich jej osób, ale wszyscy oni mieli co najwyżej blade pojęcie o tym, co w życiu widziała, co przeżyła i przede wszystkim – kim tak naprawdę była. Jakoś nauczyła się funkcjonować w tym matriksie, ale lęk przed ponowną utratą dziecka wciąż trawił ją od środka. Raz udało się wybrnąć z koszmaru, ale drugim razem mogła nie mieć tyle szczęścia.
Luta skończyła skrobać auto i uruchomiła silnik. Odpalił z trudem. Jej zdezelowany volkswagen passat nadawał się już na złom, ale póki jeździł, nie miała zamiaru go sprzedawać, a tym bardziej utylizować. Włączyła wycieraczki, które zebrały resztki zmrożonego śniegu, i włączyła się do ruchu. Droga do Zielonej Góry zajęła jej około pół godziny. Ruch był niewielki, ale warunki drogowe bardzo trudne, dlatego nie przekraczała bezpiecznej prędkości. Przy budynku zlikwidowanego niedawno Intermarche przy osiedlu Pomorskim odbiła w kierunku Starego Kisielina. To tam mieszkał jej przyjaciel i człowiek, któremu zawdzięczała wszystko.
– Wpadnij do mnie, jak znajdziesz chwilę – poprosił ją poprzedniego wieczoru.
– Coś się stało? – zapytała.
– Nie sądzę, ale… – Szatan chrząknął. – No nie przez telefon…
– Zygmunt… jeśli wydarzyło się coś…
Akurat miała całodobową służbę, więc mogłaby mieć problem, aby się wyrwać, ale emerytowany gliniarz zapewnił ją, że sprawa nie jest aż tak pilna, aby robiła w jednostce raban. Niespecjalnie ją to uspokoiło, więc przez całą noc nie zmrużyła oka. Nad ranem trochę wyluzowała, ale wciąż nie czuła się komfortowo.
Szatan mieszkał w chałupie na obrzeżach wsi. Nieodśnieżona droga okazała się dla jej wysłużonego passata sporym wyzwaniem i dwukrotnie prawie utknęła, ale ostatecznie jakoś udało się dotrzeć do celu. Zaparkowała pod zardzewiałą bramą i wysiadła z wozu. Leciwy budynek przykrywała gruba warstwa białego puchu, podobnie jak kurnik, chlew i stodołę. Po zagraconym podwórzu człapały kury, które od czasu do czasu pociesznie ślizgały się na zamarzniętych kałużach. Nie nacisnęła na przycisk dzwonka, bo w ciemno mogła założyć, że Szatan go nie naprawił, dlatego od razu szarpnęła klamkę i weszła na teren gospodarstwa. Wspięła się po małych schodkach na ganek i już miała zapukać, gdy z chlewu poniósł się znajomy głos.
– Już idę, Lutka. Kończę karmić starego – krzyknął nadkomisarz. Niemal natychmiast stanęły jej przed oczami obrazy, które najchętniej wyrzuciłaby z pamięci. – A jak chcesz, to chodź tutaj. Władymir na pewno się ucieszy.
– Poczekam – bąknęła.
– Jak tam sobie chcesz. Ale co ci powiem, to ci powiem. Aż trzepie uszami, gdy słyszy twój głos.
Z chlewu poniósł się radosny kwik, a potem kilka równie szczęśliwych chrumknięć. Luta skrzywiła się z niesmakiem. Szatan był porządnym facetem i dobrym gliną, ale zdecydowanie brakowało mu wyczucia i dobrego smaku.
Postanowiła nie komentować jego ostatnich słów. Oparła się o drewnianą barierkę i spróbowała zagłuszyć niespokojne myśli. Odgłosy z chlewu jedynie wzmogły narastający niepokój. Złapała się na tym, że najchętniej pojechałaby już odebrać dzieci, ale matka przecież dopiero co zaprowadziła je do szkoły i przedszkola. Zerknęła na smartfon, odpaliła aplikację śledzącą i wsłuchała się w szumy dochodzące z przedszkolnej sali. Charakterystyczny brzęk rozkładanych naczyń świadczył, że opiekunki właśnie szykują dzieciom śniadanie, ale dopiero wychwycony w tym harmidrze głos Werki sprawił, że poczuła większy spokój. Następnie połączyła się z urządzeniem w plecaku Franka – w szkole trwała lekcja, a nauczycielka akurat opowiadała o dokarmianiu leśnych zwierząt.
Kątem oka dostrzegła, że Szatan w końcu wytoczył się z chlewu. Wyłączyła smartfon i uniosła wzrok. Gospodarz w jednej ręce niósł puste wiadro po paszy, a w drugiej trzymał nieodłącznego papierosa. Kulał, jakby doskwierał mu ból w pachwinie albo miał problem z lędźwiowym odcinkiem kręgosłupa. Przemył wodą z przytwierdzonego do ściany kranu wysłużone naczynie, a następnie ręce. Wytarł je w znoszone dresowe spodnie i wyciągnął dłoń w kierunku gościa. Luta mocno ją uścisnęła.
– Winszuję – mruknęła.
– A czegóż to, jeśli mogę spytać?
– Jesteś trzeźwy.
– Dżentelmeni przed południem nie piją.
– Dżentelmeni, powiadasz… – Luta uniosła brew i zmierzyła nadkomisarza od stóp do głów.
– Nie piję od czterdziestu dwóch dni. Śrubuję rekord. Szatan odchrząknął, splunął i włożył niedopałek do stojącej na parapecie podłużnej doniczki w połowie wypełnionej zmrożoną ziemią. Być może kiedyś rosły w niej jakieś kwiaty, ale wszelki ślad po nich zaginął. Luta schowała smartfon do kieszeni.
– Powiesz mi, o co chodzi? – zapytała.
– Wejdź do środka. Zrobię kawy – odparł Szatan i nacisnął klamkę.
Wiekowe zawiasy zaskrzypiały, a chwilę później drzwi otwarły się na oścież. Stary gliniarz gestem zaprosił Lutę do środka, a gdy ta zniknęła we wnętrzu chałupy, kontrolnie omiótł wzrokiem dziurawą jak ser szwajcarski drogę dojazdową, po czym sam przekroczył próg. Zauważyła to, bo była na takie zachowania wyczulona.
– Co się dzieje? – zapytała, gdy weszli do kuchni.
– Doszły mnie plotki – odparł Szatan, nastawiając czajnik na gaz. Przez chwilę milczał w oczekiwaniu, aż woda się zagotuje.
– Możesz jaśniej? – Ton Luty stał się bardziej szorstki. Nadkomisarz odkaszlnął i oparł się łokciami o upaćkany blat. Zapalił papierosa. Przez chwilę zastanawiał się, jak ująć w słowa to, co usłyszał od swojego człowieka. Nie chciał, żeby niepotrzebnie się denerwowała, ale umówili się, że będą się informować.
– Ten cały Pozioma… – mruknął.
– No…
– Facet nie żyje.
Luta zmarszczyła brwi. Informacja ją zaskoczyła, ale śmierć tego człowieka mogła mieć tysiąc powodów. Pozioma dostał bite dwadzieścia pięć lat, więc psychicznie mógł tego nie unieść, tym bardziej że współwięźniowie szybko wyniuchali, że miał udział przy sprawie porwania Werki. Każdy dodał coś od siebie, przybili mu pedofila i podobno szybko został przecwelony. To oznaczało ćwierć wieku piekła na ziemi.
– Samobójstwo? – zapytała z nadzieją w głosie. Gospodarz przytaknął i zalał kubki z kawą.
– Powiesił się w celi dwa tygodnie temu – powiedział. Nie ma dowodów na udział osób trzecich, ale na wszelki wypadek…
– Dwa tygodnie temu? – Luta podniosła głos.
– Moje „ucho” akurat wzięło urlop. – Szatan podrapał się po podgardlu. – Tak czasem jest, że ludzie biorą urlop – dodał, widząc narastającą irytację rozmówczyni.
Pozioma od początku był na cenzurowanym. Lutę drażniła sama świadomość, że facet wciąż oddycha, ale wtedy nie mogła się go pozbyć ot tak. Pewnych granic przekraczać nie mogła i musiała trzymać się planu, a ten – jeśli miał zadziałać, a jej udział w rozgrywce z Majskimi i Ozalanami pozostać w sekrecie – nie przewidywał odesłania na tamten świat tak Poziomy, jak i kilku innych podrzędnych oprychów. Gość wiedział jednak sporo i należało trzymać go za mordę, dlatego Szatan wykorzystał swoje znajomości w zakładzie penitencjarnym w Wołowie, skąd co jakiś czas dostawał raporty.
– Dobra, co dalej? – dopytała.
– Powęszyłem, popytałem tu i ówdzie. Wszystko wskazuje na to, że facet rzeczywiście powiesił się sam. Teoretycznie sprawa wydaje się prosta. Dostał ćwiarę i już po miesiącu przeczyścili mu komin. Taki start w więzieniu, gdzie większość osadzonych to stare garusy, szybko sprowadza na ziemię takich cwaniaków jak Pozioma. I w sumie trudno się dziwić, że chłop się targnął. Diabeł tkwi w szczegółach…
Szatan wręczył Lucie kubek i zasugerował, aby usiadła przy stole. Wcześniej zgarnął dłonią ze starej ceraty okruszki po chlebie i wytarł szmatką tłustą plamę po smalcu. Nie dbała o to. Zdążyła się przyzwyczaić, że gospodarz wszystko robi w żółwim tempie i nie należy do ludzi przesadnie pedantycznych w kwestii zachowania czystości. Jego flegmatyczność zaczynała ją jednak dziś coraz bardziej irytować.
– Jakiś miesiąc temu, czyli to będzie jakieś trzy miesiące po tym, jak dostał wyrok i przewieźli go do Wołowa, podobno znalazł sobie kolegę – kontynuował Szatan. – Wiesz… po tym, jak zrobili z niego cwela, to o takiego niełatwo. Chadzał z nim po spacerniaku, ubezpieczał go w łaźni, no przykleił się do niego jak plaster. Niespecjalnie wzbudziło to moje zainteresowanie, bo gość też był świeży. Trafił do pudła za napad z bronią w ręku na Żabkę gdzieś pod Wrocławiem. Dostał krótki wyrok. Wiedziałem o tym wcześniej, ale nie drążyłem, bo nie czułem takiej potrzeby, ot kolejny dresiarz, któremu zabrakło na flaszkę albo fajki. – Szatan odkaszlnął i zgasił peta w kryształowej popielniczce. Upił kawy. – Kilka dni przed śmiercią Poziomy mój człowiek, chwilę przed tym, zanim poszedł na urlop, poinformował mnie jednak, że facet zaczął wypytywać Poziomę o Majskich i całą tę akcję w masarni w Świebodzinie. Czysto teoretycznie nic wielkiego, bo osadzeni wiedzieli, że ten kiedyś pracował dla Cyryla i miał swój udział w porwaniu Weroniki. Ale ten jego kumpel był podobno, tak to ujęło moje „ucho” na miejscu, niezdrowo zainteresowany akcją w Świebodzinie.
– Pozioma nic na ten temat nie wiedział… – wcięła się Luta.
– No nie wiedział, bo skąd miał wiedzieć, jak go tam nie było. Ten nowy za to nie odpuszczał i zasypywał go pytaniami, a nawet zaczął oferować mu fajki i inne fanty, których w paczkach zawsze dostawał pod korek. Podobno, ale to już informacja z drugiej ręki, dzień przed śmiercią Poziomy z ust tego kolegi padło twoje nazwisko…
Przez ciało Luty przemknął nieprzyjemny dreszcz. Brzmiało naprawdę kiepsko, bo niewątpliwie ktoś węszył wokół sprawy i w tych okolicznościach śmierć Poziomy nabierała zupełnie innego wydźwięku.
– Sprawdziłeś tego człowieka?
– Nawet pomyślałem, aby go odwiedzić, ale… – Szatan chrząknął. – Facet skończył odsiadkę dwa dni po śmierci Poziomy. Wyszedł i zniknął.
– Jak to zniknął?
– Sam już nie mam dostępu do KSIP-u, ale poprosiłem kumpla z Wrocławia, aby wrzucił go na bęben. Marcin Rączkowski, lat trzydzieści pięć, zameldowany w mieszkaniu matki w Katowicach. Poza tym nic. Pomijając ten napad oczywiście. Żadnej kartoteki, nawet jednego mandatu. I co ciekawe, facet od razu zgodził się na propozycję prokuratora i krótką odsiadkę.
– Ile mu za to groziło?
– Teoretycznie nawet dziesięć lat, ale nie widziałem akt, więc nie wiem, co tam się stało. Tak czy inaczej, wyrok zapadł błyskawicznie, przynajmniej jak na polskie warunki.
– Co sugerujesz?
– Na razie wstrzymałbym się z jakimikolwiek hipotezami. W każdym razie krótko przed twoim przyjazdem zadzwoniłem do niejakiego Gienka, emerytowanego kryminalnego z katowickiej komendy. Jest w mieście szanowany i obiecał, że popyta, a może nawet uda się wysłać pod adres zameldowania Rączkowskiego jakiegoś bystrzaka. Da mi znać.
Luta wyciągnęła z torebki podręczny notes i pospiesznie zanotowała najpotrzebniejsze informacje, łącznie z adresem. Przeszło jej przez myśl, aby samej tam pojechać, ale szybko odrzuciła ten pomysł, bo po pierwsze, w razie gdyby rzeczywiście ktoś przy sprawie węszył, łatwo by się odkryła, a po drugie, w tak niejasnej sytuacji nie mogła zostawić dzieci. Pomyślała, że musi opanować emocje. Od śmierci Poziomy minęły dwa tygodnie i w tym czasie nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Zauważyłaby, gdyby znalazła się pod obserwacją. Chyba…
Przez dłuższą chwilę milczeli. W głowie Luty przewijały się tysiące pytań, ale wobec tak skąpych informacji trudno było znaleźć na nie odpowiedzi. Czysto teoretycznie cała ta sprawa mogła być efektem ich przewrażliwienia, ale zdążyła nauczyć się dmuchać na zimne. Rączkowski mógł być po prostu ciekawskim opryszkiem, ale też kimś dużo bardziej zorganizowanym. W tym drugim przypadku zaczynały się schody, bo taka akcja wymagała szeroko zakrojonego planowania. Luta zamknęła oczy, gdy wyobraziła sobie skalę potencjalnych zagrożeń.
– Masz jakiś pomysł, kto mógłby chcieć przy tym węszyć? – zapytała po chwili namysłu.
– Raczej nie Ozalanowie, choć Hakan wciąż nie oddał władzy, co gorsza, w końcu się pozbierał i zaczął zwierać szeregi. Mustafa twierdzi, że stary prawie nie wstaje z łóżka i niczego nie podejrzewa, ale kto go tam wie. Policja i prokuratura też są w kropce, bo nikt w Berlinie nie chce zeznawać, a klan powoli odbudowuje pozycję. Zrobił się przez to straszny kociokwik, bo szkopy do spółki z CBŚ-em zaczęły naciskać prokuraturę, aby nie sądzili Aleksandra za morderstwo…
– Chodzi o koronę?
– Dokładnie. Świadkiem koronnym nie może zostać człowiek skazany za morderstwo. A bez zeznań Aleksandra niemiecka prokuratura nie jest w stanie dobrać się Ozalanom do tyłków. Mam kontakt tak z nim, jak i jego adwokatem, i wiem, że sprawa ciągnie się jak krew z nosa. Miał już dwukrotnie postawione zarzuty i dwukrotnie je wycofywano. To zaczyna przypominać przeciąganie liny i mam wrażenie, że mój syn stał się pionkiem w rozgrywce pomiędzy politykami obu krajów. Niemcy marzą o tym, aby raz na zawsze pozbyć się Ozalanów, a Polacy trzymają klucz, żeby zamknąć cały klan za kratkami. Prokurator generalny wykorzystuje to natomiast do różnych nacisków na Berlin, a że Berlina nienawidzi równie mocno jak Moskwy, to pewnie będzie to robił, dopóki ta pojebana władza się nie zmieni.
– Wchodzimy na grząski grunt…
– Z twojej perspektywy dość bezpieczny, ale to bardzo naciągana teoria. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to najlepiej będzie się nie wychylać. Przynajmniej dopóki nie dowiemy się czegoś interesującego na temat tego Rączkowskiego.
– Półtora roku udaję grzeczną dziewczynkę…
– Udawaj dalej. Ale miej oczy dookoła głowy.
– Dzięki za radę.
W tonie Luty wybrzmiała nieskrywana irytacja. Postanowiła jednak nie lać wody, bo ta rozmowa – przynajmniej na tym etapie – i tak nie mogła przynieść żadnych konkretów. Gdybać mogła sobie w towarzystwie dzieciaków, zwłaszcza że potrzeba ich zobaczenia stała się nagle bardzo silna. Musiała to przemyśleć i wszystko sobie poukładać, a w tym czasie Szatan dowie się czegoś więcej.
– Informuj mnie na bieżąco – powiedziała i wstała od stołu.
Gdy wyszła na ganek, z głębi podwórza poniósł się głęboki pomruk. Obrazy, o których nie chciała pamiętać, powróciły i pomyślała, że ich plan – nawet jeśli wtedy wydawał się genialny – był jednak zbyt śmiały, a na tym świecie wciąż żyją ludzie, którzy marzą, aby cierpiała. Co gorsza, jeśli o tym marzą, to zapewne snują też pokrętne plany, które z czasem mogą chcieć wprowadzić w życie. I na to musiała być przygotowana.
Książkę Nic do stracenia kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,