Nawiść to historia zaciekłego wroga chrześcijaństwa, który ochrzczony siłą, pragnie… z własnej woli ochrzcić swój lud. To czarna baśń, opowiadająca o przedchrzcie terenów, które długo potem nazwano Polską. Oraz o powodach, dla których władca swoich czczonych od wieków bogów nagle chce zamienić na boga najśmiertelniejszego wroga. To baśń skrzywiona. Oparta na fakcie historycznym. A także łącząca wodne legendy z Krakowa i Warszawy. To melobaśń. Gdzie w tle trójka młodych bohaterów walczy o swoje serca i ciała, nie wiedząc o tym, że są rodziną.
Dziś na naszych łamach możecie przeczytać premierowy fragment książki:
Czarne skrzydła nachylił,
czarne koło zatoczył,
sfrunął czarnym motylem,
lekko zamknął mi oczy,
ciemne, snem i milczeniem
długo krążył nade mną,
potem spłonął płomieniem,
potem strącił mnie w ciemność.
kazał śpiewać i płonąć
jakąś gwiazdą oślepłą,
błyskawicą czerwoną,
wichrem mroźnym, krwią ciepłą.
(W. Broniewski)
Na tych ziemiach żyje się podle prostej zasady – dwa dodane do siebie zła dają jedno dobro.
To dlatego, na przykład, miłość jest zemstą na nienawiści.
Niczym więcej.
Pierwsza śmierć
Niebo jest dziurawe.
Widać to dobrze tej Nocy. Hen tam, wysoko, przebija się Światło z innego świata. Barwa początku, biel, Jasność wyziera otworami Gwiazd. Przedziera się przez dziury o ostrych, rozszarpanych kantach. Próbuje rozświetlić Niebo. Ale koloru nieskończoności, czerni, Ciemności jest więcej. Panuje Mrok. Noc rządzi.
Światło Księżyca wpada do Rzeki. Ale nie tonie. Kładzie się na niej i maluje jasnowidną, bladosiną pręgę. Długą, wąską, falującą kładkę. Chybotliwą linę. Rozpiętą od granicy do granicy Wody. Rzeka szarpie, chce zerwać ten sznur. On tylko drga. Z napięcia. Z wysiłku. Ze słabości. Ale nie daje się odedrzeć od Brzegów. Chce pokazać, że na jednym z jego końców coś się dzieje.
W Nocy Urwisko nad Rzeką jest o niebo wyższe niż w Dzień. Drewniana, naostrzona palisada Grodu Na Wzgórzu zlewa się ze Skarpą. Na wysokości, dzidy ostrokołu strzelają w górę. Wyciągają Zbocze do Nieba. A na niskości, Ciemność stapia Pnie muru ze Skałą. Wydłuża je, obniża, aż do Wody. Wtapia w Rzekę. Wbija w Wiry, które pieklą się. I biją skłębioną, białobrudną Pianę. W Wiry, które są przedsionkiem Jaskini. Niezapraszającym do środka.
Nagle od Szczytu odrywa się czarny kawałek. O sylwetce kobiety. Wysokość Urwiska to przepastna, ciemna Czeluść. Ale spadającej wystarczy jeden krok, żeby dotknąć, rzuconej przez Księżyc, drgającej liny. Jeden długi krok.
Ciało leży na Powietrzu. Powietrze próbuje je łapać. Szarpie za ręce, za rękawy, za suknię, która nadyma się i furczy. Chwyta za włosy. Które nie nadążają, zostają w tyle. Długie, sztywne kosmyki sterczą na sztorc. Głowa drga lekko, odchylona do tyłu, do góry. Spada trochę mniej niż reszta ciała. Razem z kobietą, z zamku na Wzgórzu, lecą krzyki. Ale one nie spadają. Wiatr chwyta je i niesie ponad Wodą, po Wodzie. Ciężkie, germańskie słowa płyną lekko; są pełne wesela. Mieszają się z miejscowymi; też pełnymi wesela. Wrzeszczący jeszcze nie wiedzą, że wesela nie będzie…
Kobieta opada na Dno Powietrza. Tam, gdzie Księżyc rzucił linę. Na chwilę, zatrzymuje ją strop Wody. Łamiący się. Otwierający z trzaskiem. Dźwięk uderzenia brzmi jak odgłos ulgi. Dobrowolne naśmierćpójście jest lepsze niż przymusowe zamążpójście. Przez moment, na Powierzchni, ubranie i włosy doganiają ciało. I rozpadają się na wszystkie strony. Chwytają falującej liny. I Tafli. Rozcapierzają. Przylegają do niej. Kiedy ciało zanurza się w Wodzie, włosy zakrzywiają się, jak haki. I rozpaczliwie wczepiają w Powierzchnię. Zgięcie przesuwa się, najpierw powoli, a potem coraz szybciej, aż do końcówek kosmyków. I w jednej chwili włosy prostują się. Już nie walczą. Już nie mają siły.
Kobieta wciąż spada. Teraz płynie w dół dużo wolniej. Woda też próbuje ją powstrzymać. Jest silniejsza niż Powietrze. Też chwyta za ręce, włosy i ubranie. Ale też nie daje rady. Ziemia, im głębiej, im dalej od Powierzchni Wody, ma większą moc. Dno przyciąga bardziej. Wciąga. Najbardziej.
Światło na Powierzchni oddala się. Coraz i coraz. Niknie. Daleko w górze. Gaśnie.
Na Dnie jest cicho. Jest pięknie.
Jest strasznie.
Tutaj
czeka
samobójczynię
nowe
życie.
†††
Rozdziobią ich Kruki
Ognisko pali się szarym Blaskiem. Płomienie są puste. Mają blady, niejasny kolor. Szpice języków nie są czerwone. Są nijako granatowe. Poruszają się niemrawo. Nie ma w nich Żaru. Nie ma Ognia. Iskry nie strzelają radośnie. Płomienie nie przyciągają wzroku. Nie wciągają. Nie hipnotyzują. Nie mają tej gorącej siły, która każe zobaczyć w nich coś magicznego. Ich chłodna barwa jest jak ciemnoszara Noc. Ciut jaśniejsza Noc. I tylko trochę ruchliwsza. Zimne języki niechętnie próbują wyskoczyć w jeszcze zimniejszą Ciemność. Żeby ogrzać ponury Chłód. Żeby oświetlić ciężką Ciemność. Wiedzą, że to ponad ich siły. I zlewają się z Nocą. Ich Blask nie przegania Mroku. Ledwo wydziera Ciemności jej mały ochłap, żeby oświetlić czarne pióro.
Wśród całego wojska, tłumu setek mężczyzn, Sambor siedzi sam. Skulony. Przytłoczony tym, co niedługo się zdarzy. To jego pierwsza, tak ważna, walka. Pierwsza, tak wielka, odpowiedzialność. Tak wielki strach. Taka niewiadoma. Jako jednego z dowódców. To duża rzecz jak na jego osiemnaście lat. Jak na głowę, której wycofanie i odgradzanie się od wszystkiego zewnętrznego, ciągle musi przełamywać. Teraz siedzi schowany, skryty, przyczajony. Cały on. Cały podkurczony. Zewnętrznie i wewnętrznie. Ciałem i charakterem. Byciem i niebyciem. Całym sobą. Sambor wygląda, jakby natura chciała go schować. Nie tylko dziś. Wczoraj, jutro, już zawsze. I dlatego dała mu szary wzrost, może trochę powyżej średniej szarości. Nieprzesadnie mocną, raczej popielatą budowę. Niedługie, niekrótkie, nieciemne, niejasne włosy. Po prostu – głowa, tułów i cztery kończyny. I tylko oczy… spojrzenie… Duże, bystre błyskawice, ciskane z niebieskiego nieba. Ostre, cięte, przeszywające. Mądre, lotne, dojrzałe. Głębokie. I skryte głęboko w tej całej samborowej szarości. Którą on sam odział jeszcze w szarawy, nieozdobny strój. Skrywający go w tłumie. W Nocy. W Dzień. W życiu. Bo Sambor zawsze jest skryty. Zawsze chodzi bokiem i siedzi z boku. Usuwa się w cień. W kąt. Nigdy nie wychodzi przed szereg. Nawet jako dowódca. Zawsze stoi w szeregu. A najchętniej stanąłby za nim. Nie lubi mówić, a mówić tak, żeby musiało go słuchać więcej osób - nie cierpi. Nie przepada za ludźmi, choć tęskni za ich obecnością. Najlepiej milczącą. Zawsze jest z tyłu. Ale mimo całego tego wycofania, coś go pcha, coś ciągnie, wydziera na zewnątrz. Żeby wychynąć, a może nawet wyleźć, z tej swojej, niegodnej zauważenia, postaci. Ze swojej magicznie maskującej, nieozdobnej zbroi-niewidki. I czasami pobłyszczeć. Zebrać trochę uznania. Trochę pochwał, które – jednocześnie – zawstydzają go i napędzają. Sambor w tej chwili wygląda tak, jak się czuje. Jak zawsze odczuwa. Jaki zawsze jest. Schowany, skryty, przyczajony. Siedzi w Mroku. I trzyma w dłoni kruczą lotkę. Przygląda się. Gładzi chropawym ruchem. To musiał być potężny Ptak. Wypasiony. Na ludzkiej padlinie. Promienie pióra narastały grubymi warstewkami. Czerpały energię do życia i wzrastania z masy ciał. Wielu martwych ciał, które zalegały na tych ziemiach po licznych walkach. Zalegają od zawsze. I będą zalegać. Już zawsze. W każdej przyszłości, która się wydarzy.
Ludzie mieszkający w tych krainach; od Gór na południu do Morza na północy, pomiędzy dużymi Rzekami na wschodzie i zachodzie; nie mogą żyć bez śmierci, bez wojny. Od najmniejszych rodów do największych plemion. Od władyków, panujących na omszałych zagródkach i w kurnych chatynkach, zwanych przedumnie kasztelami, aż do panów władających grodami i każących nazywać siebie książętami. Ich nienawiści od zawsze gryzą się poczerniałymi, pokruszonymi, ale ciągle ostrymi zębami. Szczerbatymi, a nawet bezzębnymi dziąsłami. Ostrymi dziąsłami. Żrą się o wszystko. O kawałek Ziemi. Strumyk. Kilka Drzew więcej. Konia. Kobietę. Krzywe spojrzenie. Wypowiedziane słowo. Albo to niewypowiedziane. Lub tak po prostu. Z samej siebie – z czystej nienawiści, nieskażonej białym, ciepłym odruchem. Nienawiści w każdej formie. Którą pielęgnują. Doglądają. Opiekują się. I wyhodowali mnóstwo, najróżniejszych jej odmian. Wyhodowali zawiść, czyli materialną nienawiść, ochoczo skłonną do drapieży. Kłótliwość, czyli nienawiść przekupowatą, skorą do burd; słowoczynów i rękoczynów. Podejrzliwość, taką zakompleksioną nienawiść, wszędzie węszącą swoim krzywym nochalem o wielkich, owłosionych dziurach. Kłamstwo, czyli zatrutą lękiem, bałamutną nienawiść; odwracającą wszystko ogonem. Oczernianie – nienawiść ziejącą jadem i wstrzykującą go nawet do głuchych uszu. I wiele, wiele innych. Wiele groźnych. Mniej lub bardziej lub bardziej niż bardziej. Tak wiele, że dla tych nienawiści nie znają słów. Nie znają i nie potrzebują. Bo uważają, że są niepotrzebne. Bo liczą się czyny. I czynem odpowiadają. A ich odpowiedź jest jedna. Wojna. Ci ludzie nie są stworzeni do pokoju. Muszą stale z kimś walczyć, przeciw komuś się buntować. Muszą mieć jakiegoś wroga. Nawet jeśli go nie mają, występują przeciw sobie. Znajdują sobie własnego wroga. We własnym narodzie. I walczą z nim. Wojują, żeby go zniszczyć. Ojca, stryja, sąsiada. Władcę, księcia, pana. Tego, który ma więcej, jest lepszy. Tego, który jest wyżej, który rządzi. I to przeważnie pan, mniejszy lub większy, jest ofiarą tego fatum. To on jest ofiarą tego losu. Bo pan to zawsze jest największy wróg tego ludu. Ludu, który nie znosi nikogo nad sobą. Nienawidzi tego, kto nim rządzi. Taka jego natura. To jest trwalsze niż zło. Pewniejsze niż śmierć. Pokój nie jest dla tych ludzi. I nigdy nie będzie. To wojna jest dla nich stworzona. A oni są stworzeni dla wojny. Robią wszystko, co w ich mocy i niemocy, żeby walczyć. Ciągle. Walka ich napędza. W niej się kochają. Dla niej chcą być lepsi, mądrzejsi, piękniejsi i silniejsi. Nawet kiedy są słabi, wojna wyżyma z nich dodatkowe siły. Wtedy ożywają. Rosną. Kwitną. Potrafią rozmawiać. Potrafią się dogadać. Ale tylko wtedy. Wtedy, kiedy muszą walczyć. Pomiędzy wojnami już tego nie potrafią. W czasach zawieszenia broni kapcanieją i obumierają. Pokój toczy ich ciała i mózgi. Wycieńcza. A wojna i bunt – odwrotnie, wzmacniają. Wtedy prą do walki. Robią wszystko, żeby w czasach pokoju szybko posiać i zebrać wojnę. Jej siła podrywa ich, szczuje i napuszcza na siebie. Ten naród nie został stworzony do pokoju. Który jest taki bezczynny. Nieużyteczny. Leniwy. Ten naród zawsze będzie chciał z kimś walczyć. Szukać wroga. Nawet wśród swoich. Zwłaszcza wśród swoich. Bo lepszy swój wróg niż żaden. Też można go pokonać, ograbić, zgwałcić mu żonę i córki, obrócić wniwecz wszystko, co stworzył. To leży w naturze tych ludzi. Żeby niszczyć. Innych. Siebie. Wszystkich. Wszystko. Dla nich nienawiść to jest dobre zło. Bo podjudza podbechta napuszcza do bitwy walki wojny. A wojna to wartość. Prawdziwa. Najcenniejsza. To ich dobro i zło narodowe.
Krukom dobrze się żyje na tych ziemiach. Dlatego będą tu zawsze. Bo zawsze będą miały co jeść. Nie byle co. Tutaj mogą wybierać. Tłusty, żylasty, duży, mały, młody, stary. Do wyboru. Języki, oczy, flaki, skóry, żyły, mięśnie, organy. Wszystko. Świeże, krwiste, skruszałe, stęchłe, częściowo zeżarte przez Robaki i tłustymi Robakami okraszone. Nieważne. Oko ślepego smakuje tak samo jak oko kogoś o sokolim wzroku. Serce tchórza to kawał mięśnia tak samo pożywny jak serce nieustraszonego bohatera, o którym śpiewają pieśni. Mózg niezbyt bystrego pachołka, który bezmyślnie pognał z drągiem na miecze, jest takim samym przysmakiem jak mózg księcia, czy wybitnego dowódcy. I warto się do niego dobrać. Choć nie jest to łatwe. Bo kruczy dziób nie jest tak ostry i potężny jak orli. Ale ma jedną przewagę. Jego moc nie leży w tym keratynowym, grubawym, otwierającym się szpikulcu. A nieco dalej, z tyłu, za nim. To łeb, z którego ten dziób wyrasta. To mądrość, która w nim siedzi. Kruk bez trudu potrafi wyszarpać mózg. Nie tylko z rozwalonej czaszki. Pogruchotanej maczugą, czy pokiereszowanej mieczem. Umie dobrać się do mózgu zamkniętego w nienaruszonej głowie. Wie, gdzie uderzyć. Gdzie łączą się kości. W którym miejscu kość ciemieniowa styka się ze skroniową. Wie, że kość potylicy jest związana z resztą czaszki najsłabszym szwem. Dlatego głowę trzeba rozpruć z tyłu, bo tam wiązania są najmizerniejsze. Tutejsze Kruki są mądre. Przez wieki nauczyły się rozbijać ludzkie głowy i wyjadać mózgi. I zawsze będą to robić. I będą przekazywać tę umiejętność z pokolenia na pokolenie. Na wieki wieków.
Kruk to dobry Ptak. Czyści Ziemię. Z przegranych. Słabych. Tych, co nie potrafili walczyć. Albo potrafili, ale kiepsko, za mało, za słabo. Nie tak zaciekle zajadle zażarcie. Mniej chcieli uciec od śmierci. Mniej walczyli o życie, a bardziej, swoją nieudolnością, o śmierć. I już za życia byli półtrupami. W życiu ważna jest wygrana. Jak najwięcej wygranych. Nieważne jak. Ważne, ile razy. Wygrana to życie. Nie można dać sobie jej odebrać. Dać sobie go odebrać. Silny, ale przegrywający znaczy słabszy, mniej sprytny, mniej mądry. Albo bez szczęścia, nieszczęśnik. No cóż, szczęścia sprzyjają wygranym. Żywym. Wśród żywych nie ma miejsca dla niedojd. Niedojdy nie dojdą do chwały. Słabizny stają się żarciem dla silniejszych. Padają i są rozdzierani. Najpierw przez ludzi, padlinograbieżców. Którzy zabierają wszystko, co da się zabrać. Rozdrapują łapczywymi łapskami, łapią lepkimi paluchami to, co ma jakąś wartość. Albo i jej nie ma. Tak dla zasady – przegrany musi stracić wszystko. Przegrał życie, przegrał śmierć, przegrał życie po śmierci. Po zabraniu życia trzeba zabrać też jego godność. Resztki, ochłapki. A potem Kruki, padlinożercy, rozszarpują to, co pozostanie. Nie są wybredne. Biorą wszystko. Godność kawałka mięsa im niepotrzebna. Nią się nie najedzą. A każde mięso jest równe wobec śmierci. Jest równe wobec żołądka, jelit i odbytu. Nieważne, czy to ścierwo szlachetnego męża czy najnikczemniejszej podłoty. Kawał trupa to kawał trupa. Czyli coś, co Kruki lubią najbardziej. I na pewno w swoim kruczym języku mają na to odpowiednie słowo. Jakieś kraaaaaaaa. Wydobyte z głębi gardła, może nawet, głębiej, z żołądka. Zaintonowane wylatującym, przesyconym zapachem soków trawiennych, Powietrzem. Wydechem, który w krtani tylnej zmienia się w dźwięk zadowolenia. Śmierć – to życie Kruków. Wojna – to ich uczta. Kruki wiedzą, że po przegranych nikt nie przyjdzie. I przegrani będą tak leżeć. Cicho, spokojnie, skromnie. Jak tylko umarli potrafią. I będą czekać. Niespiesznie, cierpliwie, nieruchomo. Żeby dostać się do Ziemi. Ich droga będzie trochę dłuższa niż padłych zwycięzców. Po tych przyjdą ziomkowie, towarzysze, przyjaciele, rodzina. Zabiorą ich. Opłaczą. I od razu włożą do Ziemi. Pogrzebią. Ale po przegranych nikt nie przyjdzie. Nikt obcy. Nikt z rodziny. Żaden brat, żona, matka czy dziecko. Przyjdą tylko Kruki. Żeby zabrać ich ciała w ostatnią drogę. Przegrani, w kawałkach, najpierw przejdą przez trzewia Ptaków. A potem, rozbryźnięci, polegną wszędzie dookoła. Ich prochy, zamienione w glutowatą, białawą maź, zostaną rozrzucone i spoczną, na Trawach, Kamieniach, Liściach, Gałęziach. I będą czekać. Na Dżdżę. Która zmyje ich resztki do Ziemi. Gdzie spoczną.
Z Ciemności wychodzi Syn Księcia. Równolatek Sambora. Ale zewnętrznie zupełnie inny, przeciwnie różny. Wszystko w jego wyglądzie jest ostre, wyraźne. Doprowadzone do końca, Niezatrzymane w pół drogi. W pół do szarości. To młodzieniec wysoki, o pięknej sylwetce. I pięknej twarzy, o bardzo jasnej, niemal białej skórze. Z grzywą długich, czarnych włosów. O ogromnych ramionach i potężnej klatce. Ale to jak chodzi, jak porusza dłońmi, jak patrzy, ma w sobie coś… zwiewnego. W tej jego zwalistej dzikości jest ogromna delikatność. Lekkość, trochę gryząca się z potężnym ciałem. A kiedy już zauważy się tę subtelną niemęskość, pojawia się inna skrajność. Wrażenie zwiewności szybko się ulatnia. Przepędza je jeden mroczny szczegół. Prawe ramię i prawy policzek Młodego Księcia pomazane są… czarną smugą. Jakby osmalone Ogniem, którego Żar wżarł się głęboko w białą skórę i ozdobił ją złowieszczym znamieniem, ponurym piętnem Ciemności. Prawa część twarzy młodzieńca tonie w cieniu. Zawsze. Nawet w pełnym Słońcu. A czarne ramię, jak głosi legenda, nabożnie powtarzana przez wszystkich, przez ciemny i nieciemny lud, jest jak złowieszcze skrzydło Kruka. Jak Noc, która przynosi wrogom wieczny sen.
Sambor cieszy się na widok przyjaciela, brata. Ale nie podnosi głowy. Udaje spokój. Obojętność. Wyrachowanie. Musi tak zrobić.
– Wiem, jak ich pokonać – mówi po chwili. Z przydechem. Słowa wypowiada wolno. Ale płytki, szybki oddech pokazuje, jak niecierpliwie, jak bardzo, jak od razu, jak już chciałby podzielić się swoim pomysłem. Z trudem, ale powstrzymuje swoją rozpędzoną radość. Nie chce zdradzić własnego zapału. Wie, że nadmierny zachwyt nie działa dobrze. Im jest większy, tym gorszy odbiór. Wie, że jeśli za bardzo się zapali, za bardzo rozbucha, Młody Książę nie potraktuje jego pomysłu poważnie. Bo poważnych rzeczy nie robi się z głupkowatym, rozchełstanym i szczerzącym zęby uśmiechem. Radość tego, kto wpadł na pomysł, temu pomysłowi, ani krztyny, nie pomaga. Sytuacja jest poważna, a radość w poważnej sytuacji nie buduje zaufania. Radość w takiej chwili jest niechciana. Niepotrzebna. Musi odejść. Bo przecież nie ma poważnej radości. Takiej radości na serio. Pasującej do trudnych sytuacji. Do troski i powagi. Radość zawsze jest lekkomyślna. Taka bez głowy, takie ladaco. Roztrzepany i niepoważny wartołeb. Dlatego Sambor chce pokazać spokój doświadczonego wojownika. Z mądrą, poważną, wręcz zasępioną miną obmyślającego plan walki. I chłodno kalkulującego każdy ruch. Nie chce też kłótni. Wie, jak bardzo jest przywiązany do tego, co wymyśli. Wie, jak bardzo najeża się i upiera przy swoim. Im bardziej ktoś nie docenia tego, co zaproponował, tym bardziej on przy tym obstaje. Zapiera się. Staje okoniem. Nakręca. Jest bardziej zawzięty w bronieniu. Zacietrzewiony. Próbuje udowodnić, że niedoceniacz nie miał racji. Mylił się srodze. Zgrzeszył swoją niewiarą. I Sambor, w tej zapiekłości, szybko traci cierpliwość. Dlatego pomysłem musi dzielić się z rozmysłem. Musi go bardzo umiejętnie dawkować. Dla dobra pomysłu. I dla własnego dobra. Dlatego celowo nie mówi: przegnać, przepędzić, wykurzyć, zgładzić. Bo nie chce od razu zdradzić szczegółów. Wie, że pierwszy dowódca musi też poczuć się autorem tego pomysłu, tego zamiaru.
– Najpierw musimy się obronić – Syn Księcia rzuca niskim, umięśnionym jak on sam, głosem. Słowo „obronić” najlepiej pokazuje jego podejście do walki.
Tak miało być. Sambor to wiedział. Dobrze zrobił, że półnijako zagaił tę rozmowę. Że nie wyjawił pomysłu od razu. Bo od razu dostałby kontrę. W końcu to Syn Księcia tutaj dowodzi. I ma plan, według którego chce wykonać zadanie. Dlatego Sambor cieszy się, że nie dopowiedział wszystkiego. Pierwsza niechęć, że można zrobić cokolwiek innego niż się bronić, została wyrażona. Pierwszy krok zrobiony. Ten pierwszy opór, który jest zawsze, kiedy ktoś od kogoś czegoś chce, już się ujawnił. Pokazał. Zaznaczył swoją obecność. Postawił się. Ustawił między chcącym i mniej chcącym, niechcącym. Pokazał, że się postarał. Wykonał swoje zadanie. Teraz Samborowi będzie łatwiej powalczyć o pomysł. Będzie tylko musiał powoli go dawkować. Przecież trzeba zachować coś na później. Nawet w opowiadaniu o planach walki trzeba być dobrym taktykiem.
– To oni będą musieli się przed nami bronić – spokój Sambora jest bardzo zdecydowany.
– Chcesz wyjść poza gród i zaatakować? – Młody Książę podkreśla słowo „wyjść”. Wydaje się, że jest w tym nawet nutka zaciekawienia. W końcu też jest młody; otwarty, chętny sławy, porywczy…
Ha! Tak! Mur pierwszej niechęci, pierwszego oporu, zaczyna się chwiać! Postawił się, ale nie stał długo. Rozchybotała go ciekawość. I ta ciekawość Syna Księcia to dobry znak. Bo ciekawość musi zrobić kolejny krok. Zawsze. Taka już jest. Nie może ustać w miejscu. Usiąść na tyłku i poczekać. Jest wszędobylska, wszędowciskająca się. Wbijająca w szczelinę i przepychająca na drugą stronę. Wdeptująca swoją zmiennocielesną, nibynóżkowatą stopą w ledwo uchylone odrzwia i próbująca wleźć do środka. Sambor cieszy się. W tępym blasku ogniska tego nie widać, ale mała, skrząca się radość próbuje wyrywać się z jego oczu. Na razie taka kontrolowana, na postronku, uwiązana. Zakneblowana. Schowana. Dla siebie. Nieprzeszkadzająca słowom, które wciąż są beznamiętne i rzeczowe. Należyte. Takie fachowe samborową szarością. Takie fachowo stalowe. Ale chłopak już czuje, już wie, że pójdzie mu dobrze.
Podnosi wyżej krucze pióro.
– To będzie nasza broń – mówi tonem, jakby pokazywał magiczny oręż. Pierścień z łzokamieniem, niosący śmierć stokroć większą niż ta od perunowej Błyskawicy. Śmierć wszystkiemu, co żyje. I czarną rozpacz wszystkiemu, co przeżyje. Co przetrwa jakimś cudem. Jakimś swędem. Mówi, jakby pokazywał gest, na który w jednej chwili stawiają się zastępy ciemnych, życiożerczych, gotowych do zagłady wszystkiego, co oddycha i się rusza, podziemnych Duchów Welesa.
†††
Najeźdźcy przyszli z północy. Jej zachodniej i środkowej części. Z miejsc, gdzie ziemia jest płaska. Mieszkają w Lasach nad Rzekami, które płyną jeszcze dalej niż na północ, do wielkiego Morza. Żyją tam, gdzie Puszcza jest całym światem. Gdzie nie ma nic poza nieskończonym, prastarym Borem. Tak przepastnie rozległym i przepotężnym, że nikt nigdy, nawet za tysiąc lat, nie spróbuje i nie będzie w stanie go wyciąć. Zielone morze; na drodze do Morza ciemnobłękitnego. Morze Drzew. Stojących dalej niż okiem sięgnąć, dalej niż horyzont. Jeszcze dalej niż mógłby dolecieć Kruk.
Ludzie z północy często wyprawiają się na południe. Kiedyś przyjeżdżali po niewolników. Tutejsi mieszkańcy nie mają wiele. Oprócz samych siebie – prawie nic. Oprócz bitności, odwagi i nienawiści – małe nic. Ledwie tyle, by przeżyć, nakarmić się walką i wojną. Dlatego są jedynym bogactwem tej krainy. Solą tej Ziemi. Najlepszym łupem, który można zagrabić. A potem sprzedać Wikingom. Wymienić na broń, hełmy, zbroje. Na wszystko, czego można użyć w walce. Albo sprzedać kupcom z gorących krajów na południu. Za drogie materiały, szaty, szlachetne kamienie, złote monety. Czyli wszystko, co można potem wymienić na broń, hełmy, zbroje. Ale ostatnio napastnicy przyjeżdżają po ziemie. Nie, nie interesuje ich Gleba pod uprawy. Taką samą mają na północy. Może nawet lepszą. Tutaj jest więcej Skał i Bagien. Chyba budzi się w nich pragnienie władzy. Zdobywania obszarów, dla samego zdobywania. Gromadzenia ziem, dla samego gromadzenia. Chyba wychodzą ze swych drewnianych chatek i zaczynają marzyć. Śnić swój wielki sen. O potędze. Wielkiego zdobywcy. Chcą posiadać. Chcą chociaż przez chwilę poczuć się panami czegoś więcej niż tylko własna, omszała, zapadnięta zagroda. Pragną zyskać sławę zdobywców. Zawładnąć innym krajem. Na moment, choć pozornie, poszerzyć swoje władztwo. Nawet jeśli nie potrafią go dłużej utrzymać. Kiedy na podbitych terenach zostawią wojsko z dowódcą, te rządy, nierządy, nie trwają długo. Bo rządzić potrafią tylko na swoich włościach. Które szanują, którymi się opiekują i o które dbają. Po napadzie, zagrabione kraje stoją nierządem. Napastnicy nieswoje, półswoje ziemie mają za nic. Nie opiekują się ludźmi i nie dbają o nic. Nie dbają o wszystko. Co może wzrastać, rozwijać się, żyć. Ci ludzie potrafią podbijać, ale nie potrafią utrzymać. Napad, gwałt, grabież są łatwiejsze niż panowanie, opieka, gospodarowanie.
Najeźdźcy, bezwzględnie żądni sławy, lubią porywać się na wielkie rzeczy. Na wielkiego wroga. Na grubego Zwierza. Tak jak w tej wyprawie. Porywają się na najgrubszego Zwierza wśród miast w tej krainie. Chcą zdobyć najpotężniejszy gród, jaki jest we władaniu Księcia. W zamczysku, głównym grodzisku i podgrodziach mieszka pięć tysięcy ludzi, pięć tysięcy przyszłych niewolników. Ale taka masa zamieszkuje tutaj tylko w czasach pokoju. W tych bardzo krótkich, gnuśnych, chwilach bez wojen. Teraz za wałami chroni się ponad dziesięć tysięcy przerażonych uciekinierów. Z pobliskich i podalekich wiosek, z okolicznych i nieokolicznych kaszteli, przyległych i odległych maleńkich gródków, gródeczków. Chat w Puszczy, stajni hodowców leśnych Koników, pojedynczych zagród stojących w Polach, kuźni położonych przy drogach. Ze wszystkiego, w czym można mieszkać. Można było. Bo teraz, najpewniej, po pochodzie najeźdźców, po tym wszystkim zostało już tylko gorze. Najpewniej to wszystko poszło już z Dymem. Zamieniło się w smoliste kłęby. Uleciało z Wiatrem. A zostały tylko porozrzucane czarne kości domostw. Powybijane, zwęglone żebra palisad. Niedopalone kikuty zagród i szare plamy popiołów po strzechach. Grobowe kopczyki zagonów i przydomowych ogródków. Wszystko poszło w szarość, w czerń. Wszystko, co miało jakąkolwiek barwę i mogło spłonąć w tym, jak zwykli mawiać zwykli tutejsi ludzie – kraju Malwy i Pelargonii. Ale w tym grodzie wszyscy uchodźcy mogą czuć się bezpieczni. Tak przynajmniej można by sądzić po wałach, które opasają gród. Są ogromne. Są jak Góry. Usypane z Ziemi. Wzmocnione wielkimi balami. I otoczone głęboką fosą.
Miasto przyczepione jest do największego Wzgórza w okolicy. Najbardziej płaską część Wniesienia zajmują podgrodzia. Całość od południa otacza podwójny, potężny wał. I tylko Potok jakby nie pasuje do tej monumentalnej konstrukcji z Ziemi i martwych Drzew. Jest nieduży, jest cichy. Ale to pozór. Mylące zewnętrze. Obłudna maska. Jego potęga tkwi głębiej. Taki lichy, taki niepozorny. Cicha Woda. A bardzo szybko potrafi zamienić się w bezwzględnego obrońcę. Na co dzień bieży i plumka sobie spokojnie w Dolinie. A dokładniej mówiąc – dużym Wąwozie, o stromych ścianach. Z których niełatwo zejść. I na które niełatwo się wspiąć. A przez środek tego Wąwozu cieknie sobie skromna strużka. Ale o zdradliwych, wysokich Brzegach. I z równie podstępną Wodą. Jej przejrzystość oszukuje wzrok. Wydaje się, że Potok jest bardzo płytki. Ale Dno ucieka, jest daleko, głęboko. Kto o tym nie wie, kto go lekceważy, kto myśli płytko, wpada w pułapkę. A na domiar nieszczęścia, Woda przy Dnie nagle nabiera prędkości. Prąd łapie za nogi, plącze je, podcina. A pomagają mu kamienie, niewinnie i zdradziecko gładkie, podstępnie śliskie. Dno ucieka spod stóp i nie daje się dotknąć. Jeśli tonącemu uda się jakoś doleźć do Brzegu, trafia na kolejną przeszkodę. Kruchą, piaskową Glebę, w którą nie można się wczepić, wgryźć palcami. Która rozsypuje się w dłoniach, tak desperacko łaknących uchwytu. Albo trafia na delikatne Korzenie Roślin, które rwą się przy najmniejszym dotyku. Które kruszą się w palcach, tak rozpaczliwie próbujących złapać najmniejszy punkt oparcia, najmniejszą nadzieję na ratunek.
Od północy gród chroniony jest drewnianą, zjeżoną palisadą i wielkim, stromym wałem ziemnym. Niedokończonym. Możliwe, że celowo. Zbudowanym tak, by dać obrońcom drogę ucieczki. Albo żeby zachęcić najeźdźców do ataku właśnie w tym miejscu. Miejscu, gdzie teren jest bardziej płaski. Szybszy do pokonania. Wygodniejszy do natarcia. Gdzie łatwiej można zebrać wszystkie siły i skoncentrować się na ataku. I łatwiej wpaść w pułapkę.
Na Wierzchołku Wzgórza stoi grodzisko zamku. Z lotu Kruka widać, że jego mury układają się w kształt hełmu. Tu leży głowa całej osady. I bije jej serce. Wewnątrz palisady stoją równolegle ustawione chaty, półziemianki, spichrze i stajnie. A w części, w której mury układają się w szpic, jest zamek miejscowego kasztelana. Wysoki na dziesięć metrów. Wydaje się, że swoją potęgą dopasowany jest do rozmiarów grodziska. Gdyby stał w każdym innym grodzisku, byłby wyjątkowy, największy, najksiążęcy. Onieśmielałby swoją potęgą, groźnością. I dostojeństwem. Ale tutaj, to po prostu jeden z budynków, nawet jakby nieco wycofany, skryty, skromnie ginący w ogromie całości.
Gród zamczyska oblany jest w trzech czwartych Wodą. Która opasa jego hełm od podstawy i płynie wzdłuż obu boków. Tylko szpic nie jest domknięty przez pierścień fosy. Zamku bronią też wały. Wysokie na trzydzieści metrów i wyniesione jeszcze w górę prawie dziesięciometrowym ostrokołem. Zbudowanym z potężnych, grubachnych bali, wyglądających jak najpotężniejsze na świecie oszczepy, oszczepiska. Ustawione równo obok siebie. I gotowe nadziać każdego, kto odważy się zaatakować to miejsce. Stojąc na szczycie wałów, można poczuć się naprawdę wielkim. Z ich wierzchołka wszystko wydaje się maleńkie. Wystarczy spojrzeć w dół. Na Wąwóz. Zmieniony odległością w Wąwozik. Wcięty w Płaskowyżyk i rozgałęziający się wieloma rowkami. Na płynący jego Dnem, Denkiem krystalicznie czysty Potok, który z tej wysokości przypomina nitkę. No i na Wzgórza dookoła, które ledwie wznoszą się ponad Drzewka i Trawki i wyglądają jak płaskie Pagórki, Pagóreczki.
Sambor lubi chodzić po szczycie wałów. Uwielbia wchodzić do wieży. Tej największej. Lubi być wyżej. Nad Ziemią. U szczytu Powietrza, wyżej otwartej Przestrzeni. I bliżej zwisających, ciemnych Chmur. Lubi czuć się jak Kruk, siedzący na Wierzchołku najwyższego Dębu. Albo na Skałach. Takich jak te na południu. Gór, które leżą kilka Dni i Nocy drogi stąd. A których ośnieżone Szczyty dobrze widać z tych wałów. Choć widać tylko czasem. Nieczęsto. Tylko w słoneczne Dni. A te, w tej krainie, rzadko przebijają się przez Słotę, Pomroczność, Ponurość.
Od północnej strony grodu rozciąga się Prapuszcza. Stamtąd przyszło wojsko najeźdźców i tam się rozbiło. Ponad tysiąc pięćset mieczów. I tarcz, ozdobionych ogromnym łbem Tura i sylwetką białego Orła.
Tur. Potęga. I szybkość. Łup! Dup! I po przeciwniku. Zostaje miazga. Papka kostno-flako-mięsna. Tur budzi szacunek. Nawet koślawo wymalowany nie traci nic ze swojej mocy.
Biały Orzeł to wielki Ptak. Dumny. Mądry. Szlachetny. Choć nie pogardzi padliną. Bardzo nie pogardzi. To Ptak władczy. Ale tak, jak przedstawiony jest na tarczach napastników, traci swoją powagę. Rozpostarte skrzydła nie pokazują potęgi, gotowości do śmiertelnego ataku. Zdecydowania. Drapieżności. Agresji. Nie wyglądają szlachetnie. Są po prostu… rozłożone. A on, królewski Ptak, cały położony jest na łopatki. Ten Orzeł wygląda, jakby podnosił ręce do góry, jakby się poddawał. I odsłaniał swoje podbrzusze, najczulsze miejsca. Odsłaniał całego siebie, pokazując – jestem goły… Nie mam nic do ukrycia… Ja mam rączki, skrzydełka tutaj… Albo… Zobaczcie – przychodzę w pokoju. Nie mam żadnej broni. Ale może to jest dobra taktyka? Cwana, lisia. Maskująca. Myląca przeciwnika. Ukrywająca prawdziwe zamiary. Pozornie pokojowa. Ten, kto nie zna tego ludu, może wpaść w pułapkę. Uwierzyć w otwartość i czystość intencji. Przywiązanie do cnót i szczerych wartości. Ale może nie chodzi o prawość i szlachetność. Może chodzi tylko o symbol otwartości. I nie ma znaczenia, czego ta otwartość dotyczy. Przychodzimy i nie mamy nic do ukrycia. Nie ukrywamy, że jesteśmy żądni walki, gwałtów, łupów, niewolników. Że nasi dowódcy marzą o zagrabieniu tej ziemi i uczynieniu samych siebie jej władcami.
Syn Księcia i Sambor przyprowadzili do walki trzystu wojów. Najlepszych, jakich ma Książę. W grodzie, za tymi potężnymi wałami, z łatwością obroniliby się przed napastnikami. Zwłaszcza ze wsparciem dwustu doskonałych miejscowych żołnierzy. Ale nie tego chce Sambor. On woli zaskoczyć wojsko wroga. Zaatakować. Rozprawić się. Zniszczyć. A niedobite, niedorżnięte resztki przegnać. Na cztery wiatry. Żeby się nie podnieśli. Na długi czas. Wie, że najlepszą obroną nie jest obrona. W tej sytuacji najlepszy jest atak. Ale nie taki zwykły. Musi być wyprzedzający. Nagły. Dziki. Zryw. Gon. Najpierw – chwytający najeźdźczą armię za gardło albo za jaja. A potem – za jej serce, którym jest dowódca. W tym ataku trzeba to serce szybko wyrwać. I bezlitosnym uściskiem wycisnąć z niego resztkę życia. Zrobić z niego krwawą miazgę. Surowy posiłek dla, łaknącej juchy, wojennej nienawiści. Trzeba tym niszczącym ruchem unieszkodliwić ciało, pozbawić go najważniejszego organu. Wtedy przyjdzie koniec. Życie ciała tej armii przejdzie na drugą stronę. Wkroczy w czarny, martwy kawałek swojego istnienia. Co prawda to ciało będzie jeszcze przez chwilę żyć. Biegać. Ale będzie biegać jak Kurczak, po uharataniu łba. Wykrwawiający się fontanną, tryskającą z otwartej gardzieli. Niewidzący, niesłyszący, niezdolny do wydania jakiegokolwiek dźwięku. Może postraszyć. Może nawet podrapać. Ale potem padnie bezwładnie. Sambor wie, że w tej metodzie jest szaleństwo. Szaleństwo Kaczki, broniącej swojego gniazda. I atakującej Lisa. Szaleństwo Kruka, broniącego młodych. Który półprzytomnie napada na atakującego Orła. Sambor wie też, że Dowódca Najeźdźców nie spodziewa się ataku. Jest pewien swojej przewagi. Ilości. Masy. Trzech na jednego. Taki jest stosunek napadających do napadniętych. Stosunek wzgardliwy. To jest taki stosunek, jakim większy obdarza mniejszego. Jakim wielka, ciemna masa lekceważy małą, mniej ciemną masę. Zaszczyca pogardą, czyli wywyższającą się nienawiścią, z lekceważąco podniesionym jednym kącikiem ust. Zaszczyca tym zarozumiałym uczuciem, nieposzanowaniem tego, który zawsze patrzy z góry. Wzrokiem ustrojonym dołującym pomiataniem. Wstrętem wykrzywiającym wargi. I odsłaniającym prawy lub lewy kieł górnej szczęki. Przywódca Najeźdźców jest przekonany, że obrońcy nie staną do otwartej walki. Nie ośmielą się spróbować swoich sił z taką siłą, jaką on przyprowadził. Bo to byłoby szaleństwo. Ale Sambor jest na to gotowy. Może nie całkiem, może tylko trochę, może nieduży kawałek, ale jest. Boi się. Ale siedzące w głębi jego trzewi pragnienie zrobienia czegoś większego, zauważalnego pcha go do tego kroku. Wstydzi się tej żądzy, jej próżniaczego charakteru i oślizłego wyglądu. Ale jednocześnie jej pragnie. Z pewną taką nieśmiałością, ukradkiem, zerka w jej stronę. Niby przypadkiem, ale jednak z wyraźnym, nawet lekko agresywnym zamiarem. Zachęca, żeby ona spojrzała na niego, zauważyła go. Ale, żeby to się stało, on sam musi się przełamać. Żeby sława przyczepiła się do niego swoim niechętnym, śliskim, mało uchwytnym cielskiem, musi coś wymyślić. Coś, w co nikt nie wierzy. I zrobić coś, czego nikt by nie zrobił (tak zapamiętał to ze swojej pierwszej, bolesnej lekcji na dworze Księcia). Coś wbrew ustalonemu porządkowi i nieporządkowi rzeczy. Wbrew wszystkiemu. Coś, czego on sam nie tylko nie odważyłby się zrobić, ale nawet nie odważyłby się o tym pomyśleć. Sambor wie, że nikt nie chce śpiewać pieśni o tych, którzy się obronili. Takie zwycięstwo jest mniej cenne, mniej ważne. Obrona to nie jest temat na chwałę. Obrona jest pasywna, wycofana, skromna. Obrońca zawsze jest kimś, z założenia, słabszym. Bo gdyby ten ktoś był silniejszy, to przecież by zaatakował. A zwycięstwo w ataku… Oooo, to co innego! Taka wygrana to jest coś. Coś zupełnie wyjątkowego. Niewielu hołubi obrońców. Za to atakujący są najbardziej pożądaną rasą bohaterów. Są wynoszeni do rangi Bogów. Do najwyższej chwały. I sami są jak sława. Nachalni, agresywni, zepsuci, lśniący, pchający się wszędzie, na wszystko i na wszystkich. Włażący do oczu, do uszu. Czepiający się języka. Każący gestykulować. Nadymający klatę do przypinania, brzęczących, lśniących i zwracających na siebie uwagę, odznaczeń. Dający się wyczuć nawet zapachem, gryzącym nozdrza.
Napastnicy ukrywają się w Gęstwinie. Zawsze tak robią. To cwane plemię. Znani są z tego, że pierwszą część starcia, rozgrywają bardzo przebiegle. Prolog walki, przedbitwę, toczą z wrogiem… siedząc w Krzakach. Gęstwina to jest ich pole do popisu. W otwartym Polu nie lubią stawać. Z podstępną uprzejmością, nikczemną ochotą oddają odkryte Przestrzenie przeciwnikowi. Taka ich taktyka. I czekają. Aż wojsko rywala podsmaży się w Słońcu, podtopi w Deszczu albo zostanie przewiane lodowatym Wiatrem. A oni przez cały ten czas będą kryć się w Chaszczach. Patrzeć, jak siły Przyrody nadgryzają armię wroga. Męczą ją. Odbierają trochę sił. I dużo chęci. Budzą rozprzęgające zniecierpliwienie. I strach. Rzucający się skwapliwie na rozdygotane myśli. Podgryzający je. Niszczący. To jest dobrze wymyślone. Każdy powinien mieć swoje sposoby walki. W końcu nikt nie nakazuje prowadzenia otwartej bitwy, bo akurat tak jest wygodniej drugiej stronie. Trzeba umieć znaleźć dobry sposób i trzymać się go. Jak rzep psiego ogona. Powtarzać tyle razy, ile potrzeba. Dopóki jest skuteczny. Jak długo się sprawdza. Żeby stał się nawykiem, drugą naturą. Pierwszą naturą.
†††
Tej Nocy, przed Świtem, Sambora budzi potężny poranny wzwód. Ta pierwsza reakcja, kiedy krew nagle uderza do przyrodzenia, jest przedziwna. Choć dzieje się to po raz setny czy tysięczny już nawet, Sambor nie wie, co się dzieje. Dlaczego, nagle, całe jego ciało postanowiło skoncentrować się w podbrzuszu? Zesztywniały członek pulsuje od napływającej krwi. Ta sprawia ból swoim nadmiarem i natężeniem. Wydaje się, jakby każda jej kropla chciała przypłynąć z najdalszych zakamarków ciała i zmieścić się w tym, napęczniałym do granic wytrzymałości, kawałku mięśnia. Całkiem sporym, ale jednak zbyt małym, zbyt niewystarczającym, na te wszystkie litry krwi z całego ciała. Krew napiera i nie ma zamiaru się cofnąć. Członek pulsuje piekącym gorącem. Ale ten ból nie jest największy. To tylko ból fizyczny. Zaraz nadejdzie ten poważniejszy, ten prawdziwy. Pustka w głowie właśnie zaczyna się wypełniać porannymi lękami. Bo dla głowy to Świt jest najtrudniejszy. Kiedy ulecą z niej nocne, nieprawdziwe majaki i stanie się czysta, budzą się ranne, krwawe Demony. Prawdziwe, żyjące tu i teraz, blisko. Nie takie senne stwory, które tylko postraszą, przerażą na chwilę. I znikną, kiedy tylko podniesie się powieki. Te tutaj, zaglądają prosto w zaspane, ledwo otwarte oczy; jak strach. Jak strach trzęsą rękami, które zwiotczały przez Noc. Jak strach wpuszczają truciznę w usta, której gorzki, zjełczały smak czuć na języku, na podniebieniu zaraz po przebudzeniu. Świt nigdy nie przynosi radosnych myśli. Kłębią się tylko te czarne, te złe. Wstając Rano, nikt nigdy nie pląsa z radości. Nie wykrzykuje – jakiż dzisiaj wspaniały, przecudnej urody Dzień! Jest raczej gniew, czyli chmurna, agresywna nienawiść; gotująca się, bulgocząca, kipiąca. Do której bez kija nie podchodź. A w najlepszym wypadku – ponura obojętność, czyli taka nienawiść wycofana, z zimną, kamienną twarzą. Te posępne uczucia to resztki Nocy. Ciemności, która niechętnie i niełatwo oddaje to, co należy do niej. Opornie zwraca człowieka, który przez kawałek czasu był w innym wymiarze. Przeszedł na kilka godzin z tego świata na tamten. Bo Noc jest, taką, małą śmiercią. Sen jest małą śmiercią. Po Zachodzie Słońca Pani Nieżycia zabiera człowieka Pani Życia. A potem (opornie) oddaje go nad Ranem. A po Dniu, w Nocy, (ochoczo) znów zabiera. I oddaje. I zabiera. I tak się człowiek poniewiera. Aż do śmierci. Życie. Mała śmierć. Życie. Mała śmierć. Życie. Noc. Dzień. Noc. Dzień z Nocą zawsze walczą. O ciało człowieka. Jego ducha. Jego myśli. I człowiek też musi walczyć. Zwłaszcza Rankiem. Bić się z myślami. Chyba, że ruszy się, wstanie i zacznie coś robić. Ale jak to zrobić, kiedy erekcja jest najtwardsza od wielu tygodni? Nie daje wciągnąć ubrania. Nie pozwala bez wstydu wyjść między ludzi. Trzeba ją przeczekać. Trzeba zostać z myślami. I najpewniej zacząć zastanawiać się nad tym przedziwnym połączeniem i jego wytworami. Dlaczego wzwód na wezwanie Poranka stawia się zawsze? A w innych sytuacjach już niekoniecznie? Dlaczego zawsze przynosi lęki? Jest ich nieodłącznym towarzyszem, przyjacielem w niedoli. Zwłaszcza w Poranek taki jak dzisiaj, kiedy myśli pachną jak świeże, parujące cmentarzysko. Kiedy krzyczą – piękny Dzień, na pogrzeb! Kiedy w głowie lęgnie się trupiarnia. Poranne lęki i poranny wzwód. Połączone jak ogień i ogień. Jak zło i zło. W idealnej nierówności, krzywej harmonii.
Słychać krakanie. Kruk, choć czarny, jest symbolem Dnia. Słychać go tylko o Poranku. Nigdy w Południe czy o Zmierzchu. Wyłącznie Rano. Swoim głosem ogłasza Świt, nadejście Słońca. Czarny Ptak wieści przyjście jasnego Dnia. I zostaje w nim, jako część Nocy. Jej kawałek. Drzazga. Wbita w Jasność. Przypominająca o Ciemności. O śmierci. Dzisiaj ten, jak mówią ludzie – sługa Biesów i posłaniec Nocy, zapowiada śmierć. Śmierć zbiorową. Ponurym krakaniem daje hasło do niemiłosiernej zemsty. Krwawego odwetu za obecność i zamiar. Rozprawy za zuchwały plan, kierowany żądzami napaści i posiadania. Egzekucji za to, co miało się stać. Za to, że najeźdźcy przywykli już do myśli o panowaniu nad tymi ziemiami. Ale obrońcy nie przywykli do tego, by kto inny władał ich matką-ziemią. Właził na nią i poniewierał. Deptał. Poniżał. Brał za swoją. Wykorzystywał do swoich celów. A potem, najpewniej, porzucił. I tej zasady się trzymają, póki istnieją wojna i miecz.
†††
Wstaje Dzień. Piękny; na wojnę. Sambor obserwuje ociężałe, gęste Chmury. Daleko, jak najdalej stąd, wschodzi Słońce. Oświetla ciemne Obłoki z tamtej strony. A tutaj dociera tylko bladawe Światło. Szarobury Dzień, który ledwo przeciska się przez Chmury, stłoczone na Niebie. Na razie obojętne. Ściśnięte. Jedna przy drugiej. W chaotycznych, szarych szeregach. Za pierwszymi pięcioma jest pięć innych. Za nimi kolejne pięć. A za tamtymi pięcioma – jeszcze pięć. Setek. Tysięcy. Czekają. Jak wojsko. Ustawione do szarży. Gotowe na sygnał swojego dowódcy – Płanetnika. Tego niełaskawego Bóstwa, kierującego Chmurami. Dziś nie będzie pląsającym pogodnie Obłocznikiem. Łagodnym. Poczciwym. Zsyłającym delikatny Deszcz. Dziś będzie Chmurnikiem. Mrocznym. Złowieszczym. Okrutnym. Dosiądzie je wszystkie i popędzi. A potem wyrzuci swój gniew. I najpewniej ześle Burzę. Grube, ołowiane Krople Deszczu. I zasypie ciężkimi pociskami Ziemię…
Chmury są ciężkie. Wielkie. Jak kłęby napuchniętego Dymu, który uniósł się znad płonących grodów. Dymu, który zebrał się z zamordowanych chat, uśmierconych zagród i zaszlachtowanych bram. I który teraz zastygł. Zgęstniał. Zebrał się, żeby oddać swój gniew. Chmury wiszą, na razie otępiałe. Wiszą nad grodziskiem, otwartym Polem. I Lasem, w którym czyhają najeźdźcy. Dają jeszcze więcej Cienia niż gęsta Puszcza. Na rozkaz swej pani, Nocy, zaćmiewają Blask Słońca. Przynoszą kawałek Ciemności do Dnia. Sambor zamyka oczy i odwraca się do wnętrza grodu, w stronę południa. Wystawia twarz w kierunku lekkiego Podmuchu. W kierunku Wiatru, który się ruszył. Bardzo powoli, bardzo mozolnie, zaczął się rozpędzać. Już nawet lekko poświstuje. To znaczy, że Strzybóg, najwyższy pan Wiatru, nuci swoją mroczną, wojenną pieśń. Na razie cichuteńko, leciuteńko, bardziej dla siebie. Pod nosem. Nabrzmiałymi ustami, nozdrzami. Na razie się zbiera, sposobi. Ale już można wyczuć jego oddech. Ponury chuch. A już niedługo będzie można usłyszeć, jak zawyje pierwszym głośnym Podmuchem. Przeciągłym i potępieńczym. I na ten sygnał ruszy Płanetnik, jego demoniczny pomocnik. Dosiądzie kłębów Chmur i popędzi je, żeby przyniosły więcej oślepiającej Ciemności.
Wśród Chmur zaczyna się ruch. Najpierw drgają lekko, a po chwili, z wysiłkiem, zaczynają się toczyć. Od grodu do Puszczy. I może to właśnie dlatego gród zbudowano tak, by walka odbyła się w tym miejscu. By Wiatr, Wicher pchały obrońców. I wiały w twarz, w oczy atakującym. Jak na komendę, z Chmurami, rusza też wojsko obrońców. Nieruchome zostają tylko straże na wałach. Wszyscy siodłają swoje Konie. Koniki. Myszate. Które są jak Szczury. Inteligentne. Przebiegłe. Niezmordowane. Nieduże i urodzone do walki w Gęstwinie. Zwrotne i idealne do walki w otwartym Polu. Zupełnie inne niż wydelikacone Konie hodowlane. Te czystej krwi. Pochodzące z rasy końskich panów. Dumne. Wielkie. Gładkie. Lśniące. Odziane w drogie rzędy. I tak inne od tych stąd. Miejscowe konusy nie są najemnikami. Nie walczą dla chwały. Na pokaz. W udawanych pojedynkach czy turniejach. Wolą taką walkę, która jest prawdziwa, która jest albo albo. Kończy się albo życiem, albo śmiercią. Przetrwaniem albo rzezią. Prawdziwą masakrą, a nie zadrapaniami i siniakami. Te Konie nawykły do krwawej walki. I jej reguły znają najlepiej. Są czymś więcej niż tylko wierzchowcami. Są prawdziwymi wojownikami. Wierne jak Psy. Groźne jak Wilki. Prawdziwe drapieżniki wśród trawożerców. Łowcy wśród kopytnych. Jeźdźcy mogą nimi poszczuć przeciwnika. A one gryzą, szarpią, wierzgają, kopią jedną nogą, dwoma naraz, przednimi, tylnymi, uderzają siłą rozpędu, rżą złowieszczo, toczą wściekłą pianę.
Sambor patrzy na Młodego Księcia. Pada nienachalny, ale zdecydowany sygnał. Wielka drewniana brama jęczy, kiedy jej ciężkie skrzydła się otwierają. Rzęzi wielki kołowrót, napędzający odrzwia. Poruszający je łańcuch terkocze niecierpliwie, blekocze pospiesznie. Jeźdźcy, ustawieni w dziesiątki, powoli wyjeżdżają. Najpierw dowódcy. Potem setnicy, na czele swoich oddziałów. Kopyta stukają ostro o drewniane belki głównej ulicy grodu. Dziewczęta i niewiasty patrzą ze smutkiem. I niedużą, ale chyba jednak nadzieją. Najpierw na ocalenie swych ukochanych i bliskich. Na powrót w jednym, jak najmniej poszarpanym, i ciągle nadającym się do życia, kawałku. Dopiero potem myślą o zwycięstwie. Od czasu do czasu któraś rzuca Kwiat. Leci też kilka wianków. Słychać rzewny śpiew. Jakby bez wiary. Ta pieśń pasuje bardziej do pogrzebu niż zachęca do walki. Swoim tonem, minorową nutą, ogłasza kobiece myśli. Cichy bunt, schowaną, zbuntowaną niezgodę. Wojna równa się śmierć. Tak. Tak widzą ją kobiety. Przyzwyczajone do niej, ale ciągle nieprzyzwyczajone do śmierci. Przyzwyczajone do roli swoich mężczyzn. Którzy wychodzą do tej niebezpiecznej pracy, na Pole; pole walki. Pole chwały i niechwały. One, w wojnie, nie widzą chwały, ni krztyny powodów do dumy. Nawet wygrana wojna nie oznacza zwycięstwa. Dla niewiast wojna to śmierć ojców, mężów, synów. To ból i lęk. Nakaz rodzenia kolejnych synów. Którzy znów pójdą na wojnę. I których potem trzeba będzie opłakać. I od nowa zacząć produkcję tarczowników, łuczników, jeźdźców. Wydać na świat, patrzeć, jak rosną. I jak powoli zabiera ich wojna. Zaraża ciała i myśli. Najpierw podczas zabaw drewnianymi mieczami i tępymi oszczepami. Potem, kiedy są już starsi i kiedy wżera się w ich głowy. Jak steruje rękami. Jak zabiera ich całych, jak całkowicie zabiera dla siebie, jak ich podbija. A potem już tylko bezwolnie używa w większych lub bardzo większych walkach. I tak bez końca. Bez litości. Bycie wytwórcą narzędzi wojennych nie jest łatwe. Bo te narzędzia to części ich życia. Wyrwane z własnego ciała kawałki serca. Kawałki uczuć. Dotyków. Spojrzeń. Słów. Które trzeba na koniec, przedwczesny koniec, złożyć do Ziemi… Śpiewy są ciche. Z wyraźną niezgodą, ale wycofane, nienarzucające się. Żeby nie przeszkadzały żołnierzom. Nie przeganiały ducha walki. Nie osłabiały wiary. Nie odbierały tej, danej darmo od losu, przed bitwą, kruchej połowy szansy na zwycięstwo. Tej, którą mają we własnych głowach i rękach. I w Koniach. I w broni. I na którą muszą mocno zapracować w walce. Młodsze dzieciaki biegną i machają rękami. Pozdrawiają wszystkich. Niektórych żegnają, na zawsze. Starsze – pewnie chciałyby pójść walczyć. Ale jeszcze nie teraz. Jeśli kontrobrona się nie uda, będą miały okazję powalczyć. Będą musiały bronić grodu. W jeden Dzień, w jedną walkę spełni się ich marzenie. Śmierć starszych towarzyszy awansuje ich do roli wojowników, żołnierzy; ostatniej linii obrońców. Starcy szepczą modlitwy do Bogów. Im, do walki, zostały już tylko usta, język i kilka zębów. Oni wierzą już tylko w moc Bóstw. I w siłę Duchów przodków. I pomoc Natury. Nawet najmniejszą. Kropli Deszczu, Podmuchu Wiatru, Źdźbła Trawy. Grudki Ziemi. Wszyscy, którzy zostają za murami, patrzą na kondukt wojska. Wspierają spojrzeniami, kiwają głowami, mamroczą złowieszczo, gniewnie zaciskają pięści.
Jeźdźcy wylewają się z bramy i ustawiają w jednym, długim rzędzie. Przystają na chwilę. Kiedy brama się zamyka, ruszają. Mijają niedokończone wały i północną część osady. Jadą w stronę Lasu, pchani narastającym Wiatrem. Wiatrem w plecy. Idą tam razem, razem z nim. Ramię w ramię. Podmuch w Podmuch.
Brzeg Puszczy jest poruszony. Zaczyna żyć. Krzaki trzęsą się gwałtownie i rozstępują. Młode Drzewka łamią i kładą w pokłonie. Przed linię Lasu wychodzą kawałki wojska najeźdźców. Sporo konnych, sporo tarczowników i sporo piechoty. Wyłażą bezładnie. Pomieszani. Rozchełstani niecierpliwością. Podnieceni wizją zwycięstwa. Pragną walki. Już. Teraz. Od razu. Oni jeszcze o tym nie wiedzą, ale już wpadli w pułapkę. Może wiedzą to dowódcy. Bo w Krzakach słychać rozsierdzone wrzaski. To porywczo wydzierają się drużynowi, próbujący gniewem i gwałtownymi słowami zapanować nad chaosem. Ale ich furiackie fuki giną w gwarze. W ochocie do walki, śmiechach pogardy, słowach pychy. Taktyka Sambora (i Syna Księcia, oczywiście) się sprawdza. Napastnicy widzą, że obrońców jest dużo mniej. O wiele za mało, żeby mogli być groźni. Są o wiele za mali, żeby mogli im podskoczyć. Ujawnieniem swoich sił, a raczej niesił, obrońcy wzmacniają pewność siebie atakujących. A ta w walce jest nawet ważniejsza niż odwaga. Odważny może być każdy. Nawet strach może być wzięty za odwagę, kiedy jakiś bezmyślnik poleci do bitki, na pewną śmierć. Ale pewności siebie nie da się podrobić. Zwłaszcza dobrą miną. Zwłaszcza nietrzęsącymi się rękami. Zwłaszcza nierozlatanymi oczami. Nie da się po prostu skądś ją wziąć i nagle wyciągnąć na polu walki. Ją trzeba solidnie zbudować. Ale do pewnego rozmiaru. Bo w tym przypadku rozmiar ma znaczenie. I przeszkadza. Jeśli ta pewność za dużo podrośnie, staje się zadufaniem. Podrośnie jeszcze i już jest pychą. Znów podrośnie i staje się pogardą. Czyli nadętą nienawiścią, która, po przejściu tych trzech faz, za łatwo wybucha. Trzeba umieć znaleźć tę granicę. Żeby się zatrzymać. Żeby w porę odciąć te niebezpieczne narosty. Te nadmiary wiary w siebie, we własne możliwości. Które stają się niszczącą siłą. Przynoszącą myśli o nieśmiertelności, niepokonaniu i wszechwiedzy. Osłabiającą czujność. Rzucającą się bielmem na oczy. Gotującą mózg. Robiącą z niego papkę. I teraz, to przekonanie o własnej wielkości dopadło najeźdźców. Teraz staje się ono bronią obrońców, ich dodatkową siłą. Staje się trucizną, która nagle, zdradziecko wniknęła we wrogie wojsko. Rozpłynęła się zarazą po jego żyłach. Zajęła prawie całe, wielkie cielsko. I koroduje. Teraz właśnie, przekonanie większego o swoich nieograniczonych możliwościach zaczyna działać. Zachęca napastników. Rozpiera ich. Rozpycha i popycha. Rozkazuje lekceważyć. A ci popędliwie porzucają swoje Krzaki i wyjeżdżają na otwarte Pole. Żeby zmiażdżyć tę garstkę, która ośmieliła się pokazać swoją nieprzewagę. Najważniejsze to pozwolić wrogowi poczuć się pewnym siebie. Zbyt pewnym siebie. Sprawić, żeby cię nie docenił. Nie wziął na poważnie, jako poważnego przeciwnika. Który, oby, miał w posiadaniu najmocniejszą ze wszystkich broni – pokorę. Przynoszącą skupienie, gotowość i chłodną głowę. A pycha, czyli samolubna nienawiść, to ogromna, samoniszcząca siła. Pokona każdego. Zaczyna się od uśmiechu politowania. I to jest początek końca. A końcem końca jest szeroko rozdziawiona gęba. Z której Kruki wydziobują język.
Przepewni siebie najeźdźcy wyjeżdżają z Puszczy. Bezładnie. Nie trzymają szyku. Niezorganizowani, nieprzygotowani, niezborni. Czują świeżą krew. To ich napędza. Popędza. Przecież nie mogą przegapić takiej okazji. Biadolili, że będą musieli ciężko wojować na wałach. Ciężko harować. Włazić na nie, pod deszczem strzał, pod lejącym się deszczem gorącej Wody i smoły. Że będą się mozolić Dniami, Nocami, a może nawet tygodniami. A w międzyczasie będą szukać innych sposobów. Żeby się wedrzeć do grodu. Podstępem. Może przekupstwem. Jakimś fortylnym sposobem. Ale teraz… to już historia. Pradawna. Nieważna. Bo tutaj czeka na nich taka niespodzianka. Co więcej, ta niespodzianka sama do nich przychodzi. Położyła się na tacy i niesie się. Pcha się w łapy. Prawdziwy dar od Bogów. Podarunek, który sam próbuje się wręczyć. Podarek, podar. Ogromny podar. Dwóch gówniarzy na czele wojska, które samo prosi się o wycięcie. Dwóch szczeniaków, zapchlonych psich synów, którym dowództwo uderzyło do pustych łbów i odebrało resztki zmysłów. Chcą, to będą mieli otwartą walkę. Będą mieli rzeź. Barany. Sami są sobie winni. To będzie rzeź, winiątek. Coraz więcej napastników wytacza się na Pole. Nie wierzą w to, co widzą. Nie wierzą swojemu szczęściu.
Obrońcy ruszają stępa. Ale zaraz przechodzą, przebiegają w kłus. Sambor rozgląda się w lewo i prawo. I po chwili podnosi prawą rękę. W dłoni trzyma miecz. Ale to nie on jest najważniejszy. To nie on jest najgroźniejszą bronią. Ta jest przyczepiona do jego ramienia. Na całej długości. To… krucze pióra. Na ten sygnał, na to podniesienie, wszyscy jeźdźcy też wznoszą swoje uskrzydlone ręce. Fala opierzonych, wstających ramion płynie od Sambora w obie strony. Widać miecze, włócznie, topory. I Pióra, które rozkładają się na Wietrze. I zaczynają falować w rytmie, pędzących już galopem, Koni.
Najeźdźcy wgapiają się zdziwieni.
Co to?
Po co?
Jak?
Skąd?
Dlaczego?
Zastanawiają się. Przyglądają. Z lekceważącymi minami. Dlaczego te głupki już teraz podnoszą ręce? Dlaczego podnoszą je tak wysoko? Prawie pionowo. Co oni mają na rękach? Jakieś dziwaczne, pumpiaste, postrzępione rękawy… Ta pogardliwa ciekawość jeszcze bardziej potęguje niezorganizowanie. Wbija się do głowy. Gmatwa myśli. Nie pozwala się skupić. Utrudnia podejmowanie półmądrych decyzji i ćwierćrozsądnych kroków. A dowódcom uniemożliwia zapanowanie nad wojskiem. Wojskiem? Raczej tym, co z niego zostało. Jego szyki się rozluźniły. Rozlazły się. Z wojska stali się bandą. Wojowie, piesi i konni, wiją się niecierpliwie. Bujają nieskoordynowanie, chaotycznie na wszystkie strony, jak robak. Robak nabity na haczyk.
Tymczasem pióra, lotka po lotce, wystawione na Wiatr, zaczynają warkotać. Pęd Powietrza uderza w nie i wzbudza przenikliwy szum. Każde z nich wydaje dźwięk podobny do dźwięku lecącej strzały. Wibrujący, brzęczący, świdrujący, złowrogi, złośliwy. Piór są tysiące. Dźwięków są tysiące. I te dźwięki nakładają się na siebie. Mieszają, wzmacniają, potęgują. I niosą jadących. Dodają skrzydeł. Dodają wiary. Dzięki nim obrońcy mają teraz magiczną moc. Są innymi istotami. Lecą, na swych żylastych rumakach o krótkich nóżkach. Na swoich bezskrzydłych pegazach. A Pióra, kładąc się na Wietrze, dodają im pędu. To jedno skrzydło niesie każdego, niesie lekko ponad Ziemią. Niesie prędko do przodu, do walki, do przyszłości. Wibrujący dźwięk napędza, rozdrażnia, pobudza. Wwierca się w uszy. Chciałoby się od niego uciec. Dobiec czym prędzej, czym krócej na miejsce. Dlatego Konie pędzą coraz szybciej. Dlatego są coraz bardziej rozdrażnione. Nabuzowane. Skore do ataku. Już nie mogą się doczekać. Aż dofruną. Dopadną.
Obrońcy lecą do napastników. Razem z nimi – przenikliwy szum. On jest szybszy. Nie czeka na jeźdźców. Wyprzedza ich. Leci z Wiatrem. I chce go wyprzedzić. Chce prędzej dopaść wroga. Sam. Też jest głodny walki. Jego świdrujące brzęczenie to pierwsza fala uderzeniowa. Dziwna, nieznana, wwiercająca się w uszy. Budząca, siejąca, wyolbrzymiająca strach. I ten szum słyszą najpierw Konie. I są coraz mocniej zaniepokojone. Prychają. Wiercą się. Jakby chciały odwrócić się od tego złośliwego brzęku. Gdyby tylko mogły zakryć uszy. Złożyć je. Ale tylko nerwowo nimi strzygą. Nigdy nie słyszały takiego dźwięku. Boją się go. Lęk jednego Zwierzęcia przeskakuje szybko na drugie. Jest jak galopująca zaraza. Coraz bardziej, zauważalnie, bezlitośnie rozłażąca się śmierć. Konie, zaniepokojone jazgotliwym wibrowaniem, zaczynają się płoszyć. Rżeć bojaźliwie, kręcić nerwowo, niektóre z nich – nawet wierzgać. A jeźdźcy przestają nad nimi panować. Pojawia się lęk. Lęk przed tym czymś nieznanym. Tajemniczym i paraliżującym, bez litości. Może to Duchy Wiatru szepczą swoje trujące zaklęcia? Może to Duchy Powietrza rzucają klątwę? Sieją panikę. I popłoch, którego jeszcze przed chwilą nie było. Była odwaga i wiara we własną potęgę. A teraz jest ogłupiające niezrozumienie tego, co się dzieje. Wielka niewiadoma. Teraz jest trwoga, wielokrotnie silniejsza. Obawa ludzi zaczyna napawać się przerażeniem Zwierząt. Konie są mądrzejsze, dlatego szybciej zrozumiały zagrożenie. Szybciej wyczuły nadlatujące przekleństwo czarnych piór. Ludzie zaczynają to pojmować dopiero teraz. Młody chłopak, z mętnymi oczami, ciężko przełyka ślinę. Trzęsące się ręce słabszych nerwowo nie są w stanie utrzymać broni. Kilka tarcz spada na Ziemię. Z kilkunastu piersi wyrywają się strachliwe westchnienia. Po boku jednego z wierzchowców ścieka mocz jeźdźca. Razem ze strużką spływa trochę napięcia. Ale tylko trochę.
Armia obrońców jest coraz bliżej. Konie najeźdźców płoszą się i rozbiegają w trzy strony świata. Na boki i do tyłu. Byle dalej od tego upiornego świstu. Byle szybciej. Nie zważając na potworny nieład, który dopadł wojsko. Którego nie mogą ogarnąć dowódcy. Wierzchowce najadły się szaleju. Wojownicy najedli się blekotu. A dowódcy – strachu. Nikt nie może zapanować nad nikim i niczym. Nikt nie wie, co się dzieje, po co tu jest i co się stanie. Nikt nie myśli teraz o walce. Bo Konie walczą ze swoimi ciałami. Jeźdźcy walczą ze swoimi wierzchowcami. A drużynowi ze swoimi drużynami.
Teraz niszczący pisk bezlitośnie dobiera się do jeźdźców najeźdźców. Potęgowany przez świszczący Wiatr, rozdziera uszy i wwierca się do mózgu. Zaskoczeni agresorzy tumanieją. Gdyby nie siedzieli na, niemożliwych do opanowania, Koniach, pewnie skuliliby się, zastygli i zatkali uszy dłońmi. I ze wszystkich sił próbowali odciąć się od świdrującego, falsetowatego brzęczenia. Zaczęli wrzeszczeć, żeby go zagłuszyć. Ale oni sami nic już nie mogą zrobić. Uratować ich może tylko wojsko obrońców. Kiedy ich dopadnie. Ten potworny dźwięk zginie dopiero wtedy, gdy wojsko Młodego Księcia i Sambora będzie na miejscu. Ale nie wiadomo, co będzie gorsze. Wtedy uszy odetchną. Ale zaczną cierpieć ręce, piersi, brzuchy, plecy, głowy. I uszy też, cięte mieczami. Już za chwileczkę, już za momencik. Zacznie się kręcić, śmierć – w szalonym tańcu. Tańcu-opętańcu, tańcu-połamańcu, tańcu-rozczłonkowańcu. Obrońcy najeżdżają najeźdźców. Obrońcy atakują, najeźdźcy się bronią. Będą próbować się bronić. Fala wojska uderza w kłębiący się tłum, który jeszcze niedawno, zanim wylazł z Lasu, był wojskiem. Zorganizowanym. Drużynami, trzymającymi szyk. Poukładanymi ufcami. Teraz jest bezładną kupą ciał, wrzasków, jęków, przerażenia, bólu.
W takich chwilach śmierć jest niecierpliwa. Czarna pani ciemnego świata nie chce czekać. Chce dostać to, co jej się należy – już teraz zaraz natychmiast. Od razu chce dopaść życie. Wiele, wiele żyć. Bez zwłoki pragnie zwłok. Jest chciwa. Łaknie krwi. Chłeptać i chłeptać. Strącać głowy, otwierać ciała. Łykać gorące litry juchy. Sycić się czerwonym życiem.
Pierwszy nadlatuje Sambor. Tym razem wyszedł, wybiegł, wyleciał przed szereg. Ucina głowę woja w kopulastym hełmie. Ten nawet nie wie, kto go zabił. Nawet nie wie, że zginął. Był odwrócony. Próbował poskromić Konia. I to wszystko, co warto o nim wspomnieć. A potem jest wielkie kłębowisko. Ludzi i Zwierząt. Żelaznej i drewnianej broni. Tryskającej krwi i otumaniającego Kurzu. Wszędzie latają strzępki ciał i Ziemi. Kopyta rozbryzgują Błoto – nasiąknięte krwią, zmieszane ze stłamszoną Trawą i końskim łajnem. Dzieje się prawdziwa walka. Brudna, błotna, krwista, bezlitosna, rzeźnicka. Nie taka jak w pieśniach i sagach. Nie gładka, piękna, bohaterska. Rymowana. Tutaj ciosy, krzyki i zgony nie układają się w rymy. Nie tworzą wersów. Ani strof. Tutaj słychać bezładne szczęki. Jęki. Wyrazy. Strzępki wyrazów. Odgłosy zabijania. Odgłosy umierania. Nie ma rymów. Nie jest to nawet wiersz biały. Słychać próby ucieczki przed śmiercią, w większości nieudane. Ostatnie słowa, półsłowa i sylaby wycharczane na tym świecie. I kopa brzmień trudnych do rozpoznania. To wszystko tworzy nowy rodzaj pieśni. Pisanej nie wierszem białym. A bardziej – wierszem czarnym. Proza życia, poezja śmierci. Słychać walkę i śmierć. Ustał już, rozdzierający uszy, dźwięk kruczych piór. On wykonał swoje zadanie. Zaskoczył napastników. Napoczął ich. Rozbił obronę. Zmusił do chaosu. Teraz ciała najeźdźców spadają pod końskie kopyta. Ciała całe, rozcięte, pocięte. I głowy. Jedna z nich turla się kilka metrów do bezgłowego ciała innego padłego. I zatrzymuje pomiędzy barkami. Czubkiem czaszki przykleja do otwartej szyi. Wytrzeszczone oczy nie przestają się dziwić. Dlaczego są bliżej tułowia niż usta? Dlaczego brakło jeszcze pół obrotu, by szyja zetknęła się z szyją? By ciało miało głowę na karku.
W walce Sambor polega na swoim sprycie i wiedzy. Jemu natura nie dała wielkich mięśni, jak tym wszystkim grubo ciosanym, kanciastym osiłkom. On musi myśleć. Czyli używać do walki zupełnie innych mocy niż przerośnięte byczki. Ci, którym narząd myślenia z głowy przesunął się trochę niżej. Do umięśnionego karku. I u których szyja przejęła rolę mózgu. Steruje funkcjami życiowymi. I steruje też głową. Która w takim układzie służy głównie do jedzenia. I do uderzania czołem. Samborowi też przydaje się siła głowy. Ale ta nieco inna. Ta, która nie zależy od mięśni szyi, twardości czaszki. A która jest pod sklepieniem. W walce potrafi ze swojej głowy wycisnąć, wyciągnąć to, co najlepsze i co najgorsze. W walce siła jego głowy zmienia się w potęgę posępnego czerepu. Tak musi być. Nie jest osiłkiem i nie bardzo wierzy w siłę swojej ręki. Moc musi ją znaleźć gdzie indziej. A nie wierzy w cudowne siły celtyckich Ogierów. Jego myszaty rumak jest bardzo nieceltycki. Nie wierzy też w magiczne moce mieczów Odyna. Choć, co ciekawe, taką właśnie moc wszyscy widzą w jego mieczu. Namaszczonym przez Peruna. Jego Błyskawicą. Niech tak myślą. Siłą Sambora jest to, że nie wyprowadza ich z błędu. Ich słabością jest to, że wierzą w przypadek, który zbudował legendę jego broni. Niech sobie próbują tłumaczyć zwykły traf boską interwencją. Niech sobie nadają magiczne znaczenia zwykłym przedmiotom. Tak objaśniła mu to jego piastunka, Preterita. Błyskawica uderzająca w miecz to najzwyklejszy przypadek, żaden boski cud. Ot, po prostu – zbieg okoliczności. A ona wie, co mówi. Według niej cały świat, żywy i nieożywiony, istniejący i nieistniejący, odczuwany i tworzony, ludzie, żywioły – wszystko to jest wiedzą. I tę wiedzę trzeba umieć wykorzystać przeciwko tym, którzy jej nie mają. Nie uświadamiają sobie jej istnienia albo nią gardzą. Jeśli potrzebna jest legenda, trzeba ją stworzyć. Sambor czasem z niej korzysta. Bo ważne jest, żeby zbudować różne mury wokół siebie. Dać ludziom pomyśleć, że jesteśmy tacy, jakimi chcemy być. Jakimi pragniemy, ale nie potrafimy. I nie wolno nikogo wyprowadzać z błędu. Nie jest to coś bliskie Samborowi. Ale wie, że tak trzeba. Dla niego to oszukiwanie. Czyli podstępna nienawiść. Łagodna, bo łagodna, ale jednak odmiana nienawiści. Na myśl o takim wykorzystaniu nieprawdy, czerwieni się swoim poczciwym, naiwnym pąsem. Ale coś wewnątrz podpowiada mu, żeby zbyt żarliwie nie zaprzeczał. Żeby uwolnił ten kawałek próżności. Tę chęć pokazania, że jesteśmy lepsi niż jesteśmy. Tę chęć, która siedzi sobie wewnątrz i jak kulka gnoju toczy się – raz do głowy, raz do serca, raz do języka, raz do ramienia. I czasem mniej, a czasem bardziej, toczy ciało i myśli. Ale teraz, na polu walki, będzie trudno przestraszyć przeciwnika siłą opowieści. Legenda samborowego miecza w tym kłębowisku raczej nie zadziała. Tutaj nikt jej nie słyszał. Tutaj nie ma czasu na historie o boskich mocach. Tutaj trzeba ostro, i przede wszystkim sprawnie, nawalać mieczem. To nie jest widowisko jak podczas jedwabistych pojedynków, gdzie zamiast bronią kąsa się głównie słowami. Chełpi się czynami – opowiada o porąbanych Smokach, nasiekanych przeciwnikach i poskromionych złych Duchach. Tutaj nie ma czasu na opowieści. Nikt ich nie będzie słuchał. Nikt ich nie usłyszy. A i Samborowi pewnie z trudnością przeszłyby przez gardło. Takie ciężkie, kamienne, głaziste przechwałki. Nie przeszłyby przez jego wąskie gardło. I nie uderzyłyby, nie zabrzmiałyby, nie zagrzmiałyby wiarygodnie. Potężnie. Nie powaliłyby nikogo. W takiej kotłowaninie musi mu wystarczyć bardzo dużo oleju w głowie i trochę siły w ramieniu.
Walka w tłumie, pomiędzy setkami zarzynających się ludzi, jest samotną drogą. Bo w tłumie zawsze biegnie się samemu. Wpada w wir i widzi tylko najbliższego przeciwnika. Jesteś ty sam, naprzeciw kolejnej przeszkody. Pytanie tylko – ilu ich będzie dzisiaj? Ilu muszę pokonać? Ilu jeszcze? Kiedy to się skończy? Takie pytania pakują się do łba i rozsadzają czaszkę. Nie wolno o tym myśleć. Te myśli, te liczby przytłaczają. W takiej masie są za ciężkie do uniesienia. Trzeba zarzucać je na ramiona po kawałku. I nieść po kawałku. Koncentrować się na najbliższym wrogu. Najbliższej śmierci. Brać przeszkody, nie wszystkie naraz, a jedną po drugiej. I być skoncentrowanym. Taką zbiorową walkę rozgrywa się sam na sam. Sam z nim. I sam ze sobą. Trzeba zaakceptować, że to jest samotny bieg. I zapomnieć, że jest długodystansowy. Zapomnieć, że na końcu w ogóle jest zwycięstwo. To za daleko. Trzeba myśleć tylko o kolejnym zabitym. Krok po kroku. Ciało po ciele. Zwłoki po zwłokach. Nigdy wielki sus. Żadnego zrywania tempa. Rzucania się na jeszcze jednego. Żeby dodać go do listy bezimiennych trofeów. To może zgubić. Może zabić. Trzeba dobrze rozłożyć siły. Ale ważne jest też, żeby dobrze zacząć. Trochę mocniej, intensywniej, zrywniej, agresywniej. Dobry początek dodaje sił i wiary. Pomaga głowie i pcha rękę do przodu. Ułatwia. Uspokaja. Zaspokaja pierwszy głód. Zrzuca początkowe napięcie. I podpowiada, żeby dalej już walczyć w swoim rytmie, rozsądnie. Bo to się opłaci. Bo kiedy brakuje siły, można paść pod ciosem lichego pachołka. Nie wolno tracić energii. Szastać na lewo i prawo swoimi siłami. Nie dobijać już zabitego wroga. Nie podskakiwać niepotrzebnie po ostatnim ciosie. Nie wrzeszczeć na całe gardło. Nie tłuc się pięścią po piersiach, pokazując swoją moc. Tak jak robią to wojownicy w pieśniach o największych bohaterach. Ci bohaterowie, w swoich sagach, mogą robić, co chcą. Mieszkają w swoich opowieściach, więc wolno im wszystko. Ale oni są daleko stąd. Tutaj ich nie ma. Tutaj toczy się prawdziwa walka. Prawdziwe życie. Prawdziwa śmierć. Walka o przeżycie. O uniknięcie śmierci. O zabicie. Najlepiej jednym ciosem. A jeśli się nie da, trzeba wybierać ruchy i manewry, które nie osłabiają. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy bitwa się skończy. A ta, zdaje się zawsze trwać w nieskończoność. Trwać nawet wtedy, kiedy się już skończyła. To leżące i wydawałoby się martwe ciało może nagle wrócić do żywych. Podnieść się i ukąsić. Oprzytomnieć cudownie i machnąć ostrzem ten ostatni raz. Na takie zgon-niespodzianki trzeba zachować choć resztki sił. Nie wolno się rozprężyć. Zawsze trzeba być czujnym. Wietrzyć wszędzie odór kostuchy. Która, dla niepoznaki, czai się podstępnie w łatwych i bezpiecznych sytuacjach. Trzeba się bać; przez cały czas. Mieć lęk przy sobie. Być jak Zając, który na swoją obronę ma tylko gotowość do ucieczki. Ma tylko strach, by nim zaatakować drapieżnika. Strach musi siedzieć głęboko, musi przeniknąć aż do szpiku kości. Być cnotą. Przewagą. Bo to on wyostrza zmysły. Dodaje czujności. Świeżości. Mądrości. To strach dodaje odwagi. Tak po prostu – człowiek jest najsilniejszy wtedy, kiedy się boi. Ale ten strach musi być zorganizowany. Świadomy. Musi być oczekiwanym wsparciem, pożądanym towarzyszem, godnym zaufania bratem.
Walka w bitwie, na takim dystansie, to umieranie. Powolne umieranie z wysiłku. Kiedy każdy ruch, cios, unik, obrona zabierają po kawałku sił, ciało pragnie końca. I głowa też. Głowa bardziej. Bo to z niej płyną siły. Ona trzyma samą siebie i, na dodatek jeszcze, całe ciało. I wtedy wpada w rodzaj transu. Zapomnienia. Świadomość, obecny czas i świat odpływają z mózgu. I myśli się ciągle o jednym. Niech to się wreszcie, do kurwi macierzy, skończy. W pewnym momencie rozróżnia się już tylko Światło i Ciemność. Ból i nieból. Życie i śmierć. Przez długie minuty, w myślach, śpiewa tę samą piosenkę. Mamrocze te same słowa. Czasem zastanawia się, co by było, gdyby tego przeciwnika już nie było. O ile byłoby wtedy łatwiej. Marzy się, żeby ten kolejny wróg odpuścił. Zszedł z drogi. Nagle się potknął, upadł. Żeby zabił go ktoś inny. Tęskni się do mety. Ale jej w ogóle nie widać. Nachodzą myśli, że najpewniej nie istnieje. W ogóle jej nie ma. Nie ma obok, nie ma z prawej, z tyłu, z przodu. I ciągle przyłażą pytania, dlaczego akurat ten sukinsyn pojawił w tym miejscu. Nie mógł gdzie indziej? Tylko właśnie tutaj? I teraz trzeba go przejść. Do kroćset! Jak długo jeszcze, jak wielu jeszcze...
Sambor walczy właśnie z takim cholerą. Ruchliwym. Wypoczętym. Szybkim i silnym. Nie do złapania. Nie do sięgnięcia. Wlepia w niego oczy. I jest ślepy na to, co dzieje się wokół. A on sam przyciąga wzrok innego z wrogów. Który zbliża się szkaradnym krokiem, krwiożerczo zachodzi od tyłu. Jest blisko, coraz bliżej. Ale Sambor ma szczęście. Choć jeszcze o tym nie wie. Młody Książę widzi zabójcę, pełznącego wyprostowanym krokiem. Wie też, że go nie dosięgnie. Nie da rady go zabić. Ale może mu przeszkodzić. Uderza potężnie woja, z którym walczy. Ten, trącony monstrualną, kolczastą kulą, siłą odrzutu wpada na skradającego się ośliźle podstępnika. I przewraca go. Wojownik wali się pod kopyta Konia Sambora. Zwierzę, czując ciało, depcze je zawzięcie i tnie ostrymi kopytami. Tańczy na nim śmiertelny taniec. Leżący, jeszcze przed chwilą, mógł być bohaterem. Mógł pokonać jednego z dowódców. Może nawet zmienić, odwrócić wynik tej bitwy. A skończył żywot, stratowany przez Konia niedoszłej ofiary. Ironia, a może prawidłowość losu. Ofiara losu. Uderzającą do głowy chwałę od wytytłania w błocie i gównie dzieli jeden krok, jeden ruch, jedna sekunda. Przypadek. Niezrozumiałe zrządzenie wrednego losu. Takie życie. Taka śmierć.
Sambor nawet nie wie, że Młody Książę uratował mu życie. A Młody Książę patrzy, co robi i gdzie jest Sambor. Wydaje się go chronić. Szuka go wzrokiem. Stara się być jego drugą parą oczu. Trzecią parą rąk. Czwartym życiem. Nie chce go stracić. Bo Sambor jest dla niego ważny. Jest jego przyjacielem, jego bratem. Dlatego jest blisko. Walczy umiejętnie – dla siebie i dla niego. Spokojnie. Cierpliwie. Żeby mieć dodatkowe siły właśnie w takiej sytuacji, jak ta przed chwilą. Taki, wydawałoby się – flegmatyczny i ociężały. Taki mięciutki miś. Misior. Ale pod tym przyjemnym, bezwłosym futerkiem kryje się bestia, o niedźwiedziej sile. Delikatny w obejściu. Ale z bronią w ręku staje się potworem. Jego kula macha śmiercią. Ciężkie, okrągłe, bezlitosne żelazo z okrutnymi kolcami. Na długim łańcuchu. Kiedy wiruje, świszczy jak Wiatr przeciskający się przez kości kościotrupów. Przewiewający je na wskroś. I zawsze na końcu takiego świstu jest głuche uderzenie. Bas dołożony do falsetu kuli. Syn Księcia szybkimi, pojedynczymi uderzeniami miażdży wszystko dookoła – końskie karki, ludzkie klatki piersiowe i plecy. Z łatwością roztrzaskuje tarcze, rozpierścienia kolczugi, rozdziera skórzane i rozbija metalowe osłony na korpus, kruszy hełmy. Zupełnie jak bohater najsławniejszych pieśni. Jakby wyciągnięty z opowieści. Wszechmocny i niezwyciężony. Jakby włożony magiczną ręką w tę całą, prawdziwą, prymitywną walkę. Bóg o nadludzkiej sile. Człowiek o nadboskiej woli walki. Jakby nic nie robił sobie z prawdziwego, niemożliwych do zrymowania życia, śmierci. Syn Księcia. Nadobna twarz delikatnej dziewczyny. Potworna siła nieczułego barbarzyńcy. Czasami ta siła mu przeszkadza. Jak w tej chwili. Kula, napędzona potężnym machnięciem, wbija się w ciało jednego z Koni i grzęźnie w bebechach, w podbrzuszu. Młodzieniec mocuje się z nią chwilę. Ale nawet on nie jest w stanie jej wydrzeć. Rezygnuje. Porzuca swoją broń i wyciąga miecz. Ostrze, które ma długość oszczepu. Przy odrobinie szczęścia mógłby jednym jego ruchem ściąć głowy nawet trzech przeciwników na raz. Gdyby ustawili się obok siebie. A on dobrałby się do ich karków. Przeorał. Zbruździł. Strącił do Ziemi. Bitewny kat. Wszechmocny dekapitator.
Walka w tłumie to bieg na długim dystansie. Taki bieg ze startem, ale bez mety. To niekończąca się męka. Tę gehennę można skrócić tylko w jeden sposób. Dorwać dowódcę. Kiedy on zginie, meta będzie bliżej. Dlatego Sambor szuka Przywódcy Najeźdźców. Wie, że zabijając go, zabije jego wojsko. Dobije jego, ledwo dychającego, ducha. Sapiącego ostatkiem sił, ale ciągle walczącego. Jest! Widzi przywódcę. Nietrudno go nie zauważyć, choć go nie widać. Próbuje się uratować. Otoczony grupą najwierniejszych wojów, na wzór wikiński, zbudował ochronną skrzynię z tarcz. Mało udolnie. Bo tarcze nie są prostokątne. Tylko… owalne, okrągłe, w kształcie wydłużonego liścia lipy. Idealne do walki w pojedynkę. Nigdy do budowania muru, który ochroni grupę. Bo taki mur zawsze będzie dziurawy. Z wieloma szparami, przez które można ukąsić strzałą, włócznią czy mieczem. Wykorzystują to obrońcy. Atakują byle jak otarczowanych napastników, bez trudu. Bez litości. Sambor przebija się w kierunku Przywódcy. Razem z nim Młody Książę i kilku najbliższych żołnierzy z drużyny. Są już przy dziurawej skrzyni, ich trumnie. Najeźdźcy sami się w niej złożyli, przymknęli wieko. Jeszcze żyją, ale już niedługo. Sambor dołącza do obrońców, oblegających ten naprędce sklecony, tarczowy gród napastników. Który swoją nieszczelnością zgubi ukrytych w niej najeźdźców. Ręka, noga, głowa. Broń obrońców z łatwością wybiera ofiary. Razi. Powala. Trzebi. Najeźdźcy padają jeden po drugim. Dwóch po trzech. Czterech na raz. Ich Dowódca widzi, że ta obrona się nie utrzyma. Próbuje się wycofać. Puszcza jest niedaleko. Tam jest gęsto. Tam jest ciemno. Może Gęstwina i Ciemność go uratują. Ale nie ma Konia. Pewnie go porzucił, żeby się skryć w tarczowej skrzyni. Biegnie. Jak najszybciej. Ale Sambor jest szybszy. Zajeżdża go z boku. Powala siłą uderzenia swojego myszatego wierzchowca. Dowódca wali się na Ziemię. Próbuje wstać. Walczyć. Ale dookoła niego jest już kilku obrońców. Leżący, jak Żuk przewrócony na grzbiet, zabawnie i nieskoordynowanie macha odnóżami i mieczem. Tą rozpaczliwą obroną, przez chwilę, powstrzymuje atakujących. Tylko na chwilę. Bo tutaj dzieje się prawdziwa walka. Nie taka jak w pieśniach, w których bohater walczy po kolei z przeciwnikami. Kładzie jednego, a dopiero potem staje drugi. Kładzie drugiego, a dopiero potem staje trzeci. Tutaj, od razu, kilku wojowników rzuca się na leżącego. Wytrącają mu broń. A z ogłuszającym uderzeniem w głowę nadchodzi koniec. Pierwszy koniec.
†††
Potężny siniak Nieba puchnie nad Ziemią. Choć zbite Chmury odpływają na północ, nie jest ich mniej. Z południa toczą się kolejne. Tłoczą się kolejne. Za tymi dziesięcioma, które przewalają się nad pobojowiskiem, jest kolejne dziesięć. A za tymi dziesięcioma – jeszcze dziesięć. Setek. Tysięcy. Coraz ciemniejsze, coraz gęstsze, coraz cięższe. Ale na Ziemię, na razie, nie spada ani Kropla Deszczu. Nad pobojowiskiem widać tylko suchy płacz Chmur. Słychać tylko suchy płacz.
Śmierć wyhamowuje. Ściąga lejce swoich kościstych, kościotrupowatych, czarnych szkap. Bitwa dogasa. Na jej zgliszczach rozciąga się teraz wielki pobój, bezładne cmentarzysko, roztęchła trupiarnia. Zalegające ciała przypominają nieudolnie usypane, porozrzucane bez pomyślunku, bezładne kopczyki grobów. Małe – z pojedynczych zwłok ludzkich. Większe – z ciał Koni. I całkiem spore – jak małe kurhany, usypane z masy ludzkiego i zwierzęcego ścierwa. Padli w bitwie stają się padliną. Kłótliwi za życia, leżą pojednani w śmierci. Tak różni w zamiarach, tak jednakowi w rezultacie. Wszyscy tacy sami. Nie są już źli, dobrzy, głupi, mądrzy, chciwi, uczciwi. Są mięsem, mięsem, mięsem, mięsem. Na nich i na to, co pozostało z życia, opada Kurz. Na tarczę z białym orłem opada krucze Pióro. Na ciała opadają Kruki. Zlatują się czarnymi, skrzeczącymi tabunami i okrywają leżących. Drepczą z chciwie rozpostartymi skrzydłami. Jakby chciały zatrzymać Ciepło, ulatujące z ciał. Zagarnąć je i ukryć swoją, jeszcze ciepłą, ucztę. Schować najlepsze, podgrzane kąski. Zachować dla siebie. Nie podzielić się z innymi. Nie pokazywać tego, co robią z ciałami.
Od czasu do czasu słychać krzyk zjadanego. Pewnie, niedobitek-nieborak, oprzytomniał po uderzeniu dziobem. Prawdopodobnie stracił oko. Albo kawałek flaków z rozpłatanego brzucha. Obudził się ze śmierci. Jeszcze na chwilę wrócił do żywych. Żeby trochę pocierpieć. Żeby zobaczyć, jak Kruk pożywia się pożywną wątrobą. Żeby zobaczyć ślepą kiszkę. Jelito wyciągane z bebechów. Niemające ochoty się skończyć. Ciągnące się za drepczącym Ptakiem. Coraz dalej i dalej od ciała. Albo zobaczyć innego nieszczęśnika, który wrócił, żeby poczuć swoją śmierć, poczuć życie wydzierane kawałkami przez czarne Ptaszyska. Jeśli ma dość życia w głowie i sercu, i przynajmniej jedną sprawną nogę, może spróbować wstać i uciec. Jeśli nie, będzie obiadem, potem kolacją. Żywym, ciepłym posiłkiem. Najsmaczniejszą wyżerką. Choć trochę kłopotliwą, bo wrzeszczącą. Kruki nie zabijają swojego pożywienia. Nie skaczą do gardeł, nie duszą, nie wyrywają krtani ani serca. Nie są drapieżnikami, jak Orły. Kruki, po prostu, jedzą. Wyrywają kawałki, przełykają i trawią. A jeśli pożywienie żyje, no cóż… byle nie uciekało. I jeśli nie ucieknie i coś z niego zostanie do rana, będzie też śniadaniem. Raczej już na zimno.
Ziemia ugina się pod nienasyconym głodem Kruków. Ptaków jest tak wiele, że Gleba staje się ruchliwą, czarną Powierzchnią. Ogarniętą czarną zarazą. Ta czerń ma magiczną moc. Dzięki niej znikają ciała. Zostają tylko skrwawione szmaty, resztki kości, puste zbroje i ziejące oczodołami czaszki w hełmach. Ciała pozbawione miękkich części zapadają się, wsysane jakimś wewnętrznym, niewidzialnym, łakomym siorbem. Kiedyś dumnie wypięte piersi teraz robią się wklęsłe. Gotowe do walki, napuchłe od chęci muskuły wiotczeją. Potężny wojownik staje się flakiem człowieka. Nabity mocą rumak zmienia się w szkielet, z luźno, niedbale narzuconą, obwisłą skórą. Wszyscy stają się ochłapami wojny. Po to, by Kruki miały co jeść, by mogły ucztować. Do sytości. Do bachurowatości. Do przeżarcia. Do ciężkości żołądka, która nie pozwoli się wznieść. Wtedy będzie to znaczyło, że uczta była pełna.
Nienażarte Ptaszory wybierają najpierw najsmaczniejsze i najświeższe kąski. Kra. Latający grabarze skwapliwie zabierają się za to, co zostaje po walce. Kra kra. Dzisiaj będzie wielki nasyt. Dzisiaj zachłannie biesiadujemy przy wielkim stole i grzebiemy w naszych żołądkach najlepsze specjały. Kra kra kra. Każdy może pożreć to, na co ma ochotę. Nie to, co musi. Ciała są przygotowane, pootwierane. Wnętrzności wylały się na zewnątrz. Jelita, wątroby, śledziony. Najbardziej miękkie części. Języki. Oczy. Genitalia. Akurat do nich trzeba się dobrać. Są chronione, zazdrośnie osłaniane. Trzeba je wydrzeć spod gaci i zbroi. Wyłuskać jak Raka z pancerzyka. Trzeba się ciut pomęczyć. Ale warto. Wszystko jest przygotowane do biesiady. Przygotowane przez ludzi. Wojna to dobrze wymyślona rzecz. Dobra dla Kruków. Wojna opiekuje się Krukami. Czarna pani dba o swoje czarne dzieci. Kra kra kra kra.
†††
Tłum zebrał się w centrum grodu. Gawiedzi jest tak dużo, że tylko najbliżsi mogą zobaczyć Przywódcę Najeźdźców. A chcieliby wszyscy. Zwłaszcza dzieci. One najbardziej. Widok krwi, cierpienia, śmierci ich nie przeraża. Wręcz przeciwnie. Makabryczne strachy pociągają najbardziej. Przyciągają oko, rozdziawiają usta, wyciągają rumieniec na policzki, bełtają gałki oczne. To coś nowego. Niewidzianego. Niesłychanego. To dla nich namiastka dorosłości. Niedalekiej przyszłości. Parę poważnych kroków w przygotowaniach do prawdziwego życia. Do którego tęsknią. I którego nie mogą się doczekać. Walki na drewniane miecze to mało. Rzucanie patykami-oszczepami nie wystarczy. Samo nazwanie czegoś bronią nie czyni z tego broni. A zabawy w wojnę tylko rozbudzają wyobraźnię i czarne chęci. Żeby poznać, jak to jest naprawdę. Zranić kogoś. Zadać mu prawdziwy ból. Upuścić trochę krwi. Zobaczyć, co jest pod skórą. Sprawdzić, co się wtedy dzieje. Co się wtedy czuje. Dlatego dzieciaki tłoczą się, przepychają, włażą na Drzewa, dachy chat, ściany stajni, mury. Chcą widzieć, co się stanie. Chcą widzieć śmierć. Choć wiedzą, że nie przyjdzie ona dzisiaj, pewniej jutro. Najpewniej pojutrze.
Pojmany leży spętany, z podkulonymi nogami. Jest przewiązany w pasie, a przedramiona ma dowiązane do łydek. Taka pozycja to przygotowanie do wstąpienia na tron. Już za chwilę ciało związanego zostanie skazane. Na panowanie. I zasiądzie na tronie, żeby posmakować roli władcy tego kraju. Posmakować jako przegrany. Będzie błagał o najkrótszy wymiar władzy. Skamlał o przedwczesne strącenie z tronu. Ale nie doczeka litości. Wypełni do końca swoje kilkudziesięciogodzinne rządzenie. Lud nie lituje się nad władcami. Miłosierdzie to nie jest uczucie, które okazuje się rządzącym. Nie ma zmiłuj.
Tłum milknie, kiedy Młody Książę podchodzi do leżącego. Dowódca Najeźdźców nie podnosi wzroku. Mętne oczy wbija w Ziemię. Syn Księcia patrzy na ofiarę z góry. Jego wzrok jest obojętny. Obojętnie miłosierny. Bardziej wyraża to, co w takiej sytuacji może uczynić wróg wrogowi, a nie nienawistny znienawidzonemu. Dlatego nie zionie nienawiścią. Nie rzuca przekleństw, gróźb, nie złorzeczy, nie poniża. Satysfakcja z tak miażdżącego zwycięstwa wystarczy. Już nie czuje się, jakby był stroną w tym konflikcie. Jakby to nie on i nie jego ludzie, nie jego kraj mieli jeszcze niedawno zostać pobici, podbici, wybici. Czasami zwycięstwo jest łaskawe i nie pragnie niczego poza zwykłą karą dla przegranego. Dlatego Młody Książę czuje się raczej jak sędzia ogłaszający wyrok. Albo jak kat, który go wykonuje. Zimno-obojętnie.
– Chciałeś panować nad tymi ziemiami – mówi spokojnie. – Spełni się twoje życzenie. Mamy dla ciebie tron władcy.
Leżący wzdryga się. I tężeje. Zacina. Wie, co go czeka. Ale mężnie to znosi. Na razie… Dwóch mężczyzn powoli podciąga spętanego do góry. Trzy liny, przytroczone do kołków wbitych w Ziemię, utrzymują spętanego, żeby nie wiercił się za bardzo. Żeby zawisł dokładnie nad ostrym kawałkiem żelaza. Podgrzewanym Żarem, tlącym się w palenisku. Zwęglone szczapy drewna pulsują, podsycane kowalskim miechem, który utrzymuje niewidoczny Ogień. Pulsują biało-czerwonymi plamkami. To Duszki Popielnika tańczą radośnie. Przełażą, chyc, chyc, na metalowy kołek i włażą na niego. Niektóre przeciskają się do jego wnętrza, inne pełzną po powierzchni. I wspinają się coraz wyżej. Niosą ze sobą Ciepło, Gorąco, Żar. I wynoszą to wszystko aż do ostrego czubka. Rozgrzany szpic sterczy blisko wiszącego. Gorąco metalu najpierw wypali dziurę w portkach i podpiecze trochę ciało. Brzegi materiału zaczną się tlić, coraz bardziej odsłaniać skórę. Włosy na jądrach spalą się pierwsze. Potem okolice odbytu, spód i końcówkę penisa i mosznę zacznie nadżerać czerwień oparzenia. Napoczęte organy, podpieczone Gorącem, zaczną się kurczyć. Skóra pokryje się czernią spalenizny. A potem…
Niedoszły samozwańczy władca będzie powoli opadał w kierunku rozgrzanego żelaza. Teraz wisi na, ciągle nienaruszonym, grubym sznurze. Skręconym z bardzo wielu cienkich nitek. I przeciągniętym nad Żarem paleniska. Cała lina nasączona jest specjalnym, rozcieńczonym olejem. Ciecz nie pozwala sznurowi spalać się za szybko. A ten jest posłuszny. Nie podpala się za bardzo. Choć też chciałby już zobaczyć nadzianego władcę. Też chciałby ulżyć palowi w jego niecierpliwości. Na razie ledwo się tli. Kiedy gorąco niewidocznych Płomieni nadgryzie linę i pęknie jedna nitka, ciało wiszącego opadnie kilka milimetrów bliżej gorejącego metalu. I tak powoli. Tak przez dzieścia, może nawet dzieści godzin. Nitka po nitce. Milimetr po milimetrze w dół. Splocik po splociku. Milimetr po milimetrze do rozgrzanego szpica. Zwitka po zwitce. Milimetr po milimetrze na rozgrzanym szpicu, rozpychającym się w odbycie. Do momentu, kiedy przepali się ta jedna, najważniejsza nić. Ta jedna nitka za dużo. I wtedy Dowódca Najeźdźców, jeśli ciągle będzie świadomy, całym sobą, nagłym ruchem, zasiądzie na ostrzu, płonącym niewidocznym Ogniem. I to natronwstąpienie obudzi go na chwilę. A on rozsiądzie się niewygodnie. Jako władca, musi posmakować tronu. Musi zakosztować jego potęgi. Doznać jego mocarności. Poczuć, że jest to rzecz najgorsza z tych, do których można tęsknić i których można pożądać. Władca musi wiedzieć, że zasiadanie na tronie boli. Rozdzierająco. A panowanie, tronowanie zawsze kończy się śmiercią. Najczęściej gwałtowną, bolesną. Taką, która jest sumą wielu śmierci. Zgonów, które doprowadziły do wstąpienia na ten rozpalony stołek, kołek. Władca musi wiedzieć, że za zło panowania nigdy się dość nie umiera.
Tak smakuje prawdziwy tron władców. Wie o tym nie tylko ten, kto jest torturowany. Jest męczony w taki sposób; najsroższy, najgorętszy, najbardziej rozdzierający ze wszystkich. Siedzący na pięknym, złotym, wygodnym tronie, czuje to samo. Czuje w głowie. Czuje, że żeby go utrzymać, musi być przygotowany na cierpienie, które kończy się śmiercią. Bo tron to igranie ze śmiercią od samego początku. To początek końca życia. Już pierwszy dzień zaczyna się głośnym wołaniem o śmierć. Tron parzy, wypala babrzącą się ranę. Ale, o dziwo, siedzącemu się to podoba. O tym uporczywie marzył i do tego, po trupach, usilnie dążył. Kiedy ta rana trochę okrzepnie, siedzisko mocniej przyczepia się do rannego tyłka; tyłka w głowie. Skaleczenie częściowo się zasklepia. Przykleja do siedziska. A ono staje się częścią ciała. I jest je bardzo trudno oderwać. Jak gigantycznego Kleszcza. Chciwie wczepionego. Ze szczypcami żarłocznie wciśniętymi pod skórę. Zapiętymi do nieruszenia. Trzymającymi się żywego mięsa. A próba oddarcia go wyrywa z dupy kawałki ciała. Dlatego trzeba na nim siedzieć, przez cały czas. Nie wolno go oddać. Trzeba z nim żyć do samej śmierci. Tej nagłej, niespodziewanej. Bo nienagłe, spodziewane śmierci rzadko dopadają władców. Tron rzadko pozwala dożyć starości. Tylko nielicznym. Tylko najwytrwalszym. Najodporniejszym na ból.
Wstąpić na tron można tylko po czyimś trupie. Najczęściej po trupie, który padł spod ręki wstępującego. I służy jako stopień. Martwy schodek dla wchodzącego, żywego trupa. Który niedługo sam stanie się schodkiem. Tak żyje się władcom w tym kraju. W kraju, w którym obalanie panów jest religią. Wojna z rządzącymi jest najmilszą rzeczą. Bunt przeciwko nim jest najważniejszym zajęciem. A lud nie szanuje nikogo nad sobą. Nie ugnie karku i nie pochyli głowy przed nikim – nieważne, czy pochodzi z tego ludu, czy z ludu najeźdźców. Nie pozwala sobą rządzić. Choć sam nie ma o tym ani krztyny pojęcia. Czuje strach przed wolnością, bo ni w ząb nie wie, co z nią zrobić. Nie umie jej używać. Nie wie, do czego służy. Dlatego woli być zniewolony. Bo wtedy może wojować. Buntować się, burzyć. A w czasach wolności… przecież szerzy się pokój. No i po co komu taka wolność, kiedy nie można walczyć? Bić się, strącać z wysokości, strącać głów, zabijać. Sztuka opanowania wolności, sztuka panowania nad ludźmi w czasach pokoju jest dużo trudniejsza niż sztuka wymachiwania mieczem i obcinania łbów. Niż sztuka zapędzania do wojny, wpędzania do grobów. Jest nawet trudniejsza niż sztuka panowania nad samym sobą, nad dobrymi i złymi uczuciami. I nawet nad prauczuciem, uczuciem wszystkich uczuć – nad nienawiścią. Wystarczy dać władzę mieszkańcom tych ziem, a wszystko samo się rozwali. Siłą bezwładności i nieumiejętności rządzących. Którzy sami posieją zamęt. Straszny rozterk. To wszystko padnie. Pogrąży się w chaosie. Bo czego się spodziewać po ludziach, którzy doskonalą się tylko w wojnie. A nie w byciu ze sobą. Nie w życiu ze sobą. Ten lud jest tak kłótliwy, że nawet za tysiąc lat, ci którzy będą mieszkać na tych ziemiach, nigdy się ze sobą nie dogadają. Bo żeby się dogadać, trzeba umieć rozmawiać. A to nie jest najmocniejsza strona ludzi czynu, ludzi wojny. Ludzi, którzy, jeśli w ogóle rozmawiają, to robią to językiem nienawiści. Językiem pięści. Językiem ostrza. Językiem napaści. Takim językiem nie można się dogadać. Raczej odgadać. No chyba, że ktoś, coś zmusi ich do obrony. Tak. Na chwilę mogą się porozumieć. Na chwilę każda ze stron zapomni o swoich nienawiściach. Albo raczej, obie strony użyją ich tak, jak potrafią. Najlepiej. Zgodnie z przeznaczeniem. Zgodnie z tradycją. Połączą obie nienawiści, w jednym słusznym celu. Żeby znienawidzić wspólnego wroga. Żeby go zwalczyć. Zwyciężyć. Obronić swój lud, swoje włości, swoje wartości. Ale kiedy już się obronią, kiedy pokonają tego, kto ich zaatakował lub nimi rządził, wszystko wróci do nienormalności.
†††
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Nawiść. Powieść możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: