Konrad Masternowicz dostaje zaproszenie do majątku hrabiostwa Rzeckich, gdzie broni się przed zalotami pani domu. Niewzruszony, nie wie jeszcze, że przed nim większe niebezpieczeństwo. W domu dochodzi do morderstw. Detektyw musi znaleźć winnego śmierci dwóch osób, zanim… sam zostanie postawiony za nie przed sądem.
Człowiek pies Marty Giziewicz to drugi tom kryminalnej serii Przypadki Konrada Masternowicza. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Oficynka. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Człowiek pies. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Usiadłem z Duchownym na werandzie i poczułem się niepotrzebny, a wręcz przeszkadzający. Gospodarz nalał do filiżanki esencji z imbryczka i dodał gorącej wody. Nie miałem już wówczas ochoty na herbatę, którą podsuwał mi pod nos pan doktor, zachęcając, że przywiózł ją z warszawskiego składu Szumilin et Comp. I że podobno naprawdę pochodzi z Chin.
– Domyślam się, że jest pan zawiedziony – powiedział, widząc moje zmieszanie.
– Zaskoczony. Minęło zaledwie siedem miesięcy, odkąd wyjechałem.
– Nie twierdzę, że źle pan zrobił, wyjeżdżając. Miał pan powody.
– Wracam i zastaję państwa bardzo zajętych, wręcz nadąsanych na mnie. Powinienem był odłożyć ten przyjazd – z całą pewnością zabrzmiało to gorzko.
– Panie Konradku, to, co się tutaj dzieje… to jest istna maskarada. Proszę się nie denerwować tym, co pan widzi. Wysocki przyjechał tu nie dla Weroniki, lecz dla majątku. Moja matka była oziębła, bo próbowałem jej wyperswadować nachalne wizyty i każdorazowe przypominanie o nieruchomości dla jej ulubionego wnuka.
– Co takiego? Po jakiej śmierci? – oburzyłem się, na co Duchowny tylko potaknął.
– Ostatnio nie czuję się najlepiej.
– Ze zdrowiem bywa różnie, ale żeby od razu dzielić majątek?
Uśmiech na jego twarzy wcale mnie nie uspokajał.
– Ten dom jest mu bardzo potrzebny, a ja, szczerze mówiąc, rozważam, czy mu go nie dać – powiedział. – Nie miałbym serca zostawiać Weronikę z takim ciężarem.
– Ona kocha to miejsce.
– I ja kieruję się miłością.
– Pan przecież nie umiera. Po co o tym dywagować?
– Panie Konradku – rzekł i westchnął rozczulony. – Tempora labuntur1 . Umrę, teraz czy za miesiąc lub rok. To mnie nie minie.
– Po co Wysockiemu pańska córka, skoro i tak dostanie tę posiadłość? – zdziwiłem się.
– Mógłby korzystać także z dóbr warszawskich – rzekł i wzruszył ramionami. Chwilę potem rozchmurzył się, kładąc rękę na mojej dłoni. – Weronika nie jest chętna na tę transakcję.
Ulga, którą odczułem, nie zadziwiała swoimi rozmiarami. Doprawdy, była bardzo niewielka. Nie wiem, czy pan Duchowny uważał, że ucieszę się na jego słowa. Dlaczego miałbym interesować się zapędami młodego Wysockiego? Czy ktoś taki jak on miał choćby cień szansy u Weroniki? Szczerze w to wątpiłem, dlatego może nie zareagowałem na konkluzję pana doktora.
– Co słychać w Petersburgu? – zapytał Duchowny. Ponieważ milczałem, dodał: – Rodzina z naszego sąsiedztwa, młodzi państwo hrabiostwo, niedawno pojechali do tego miasta. Mają tam krewnych. Może ich pan zna, nazywają się Rzeccy.
– Nie znam, niestety – burknąłem niechętnie.
– Zostaje pan już w Warszawie?
– Nie. Przyjechałem na miesiąc lub dwa, potem wracam do Petersburga.
– Och – mruknął zaskoczony i napił się herbaty, której nalał sobie kilka minut wcześniej, aby ostygła. – Gdy pan napisał, że nas odwiedzi, byłem pełen nadziei. Zresztą poinformowałem pana, że czekam na pana z pewną sprawą. – Tak, napisał, lecz tyle w jego słowach było niechęci, że wcale się nimi nie przejąłem. – Prawda, że mam do pana pilną rzecz – ciągnął Duchowny – ale myślałem, że i pan miał swoje powody, aby do nas zaglądnąć. A pan tylko na taką chwilkę wrócił z tego Petersburga!
– Miałem, owszem.
– Jakie, jeśli wolno spytać? – Duchowny, zadając to pytanie, miał bardzo błyszczące oczy i rumieńce na policzkach.
– Poznałem w Petersburgu bardzo dobrego lekarza chirurga, który podziela zdanie pańskiej córki co do zachowywania czystości. Jest w bliskiej komitywie z posiadaczem niewielkiego szpitala. Mógłbym załatwić pannie Weronice terminowanie u tego lekarza.
Pan Duchowny gwałtownie spoważniał.
– Jak ten lekarz się nazywa?
– Dymitr Iwanowicz Piskow.
– Nazwisko obiło mi się o uszy, ale to chyba nie jest znany lekarz.
– Przyjaźni się z doktorem Balińskim. On także chciałby poznać pańską córkę i pomóc.
– Słyszałem o nim. Wykłada psychiatrię.
– Razem pracowali w klinice dla kobiet. Gdyby panna Weronika zechciała, Piskow przyjmie ją do siebie na praktykę. Pracowałaby jako pomocnica, ale umożliwiałby jej obserwację prowadzenia szpitala, zarządzania personelem, a nawet asystowanie przy operacjach.
– Da tyle przywilejów nieznajomej kobiecie? – zdziwił się Duchowny.
– Powiedzmy, że zrobi to ze względu na znajomość ze mną. Wytłumaczyłem mu, dlaczego zależy mi, aby panna Weronika mogła realizować swoje potrzeby.
– To może i mi również pan to wytłumaczy? – podjął Duchowny z kamienną twarzą.
W głębi ducha nie czułem się na siłach, aby kontynuować temat. Nie miałem zresztą wiele do powiedzenia, to raczej siedziało w mojej głowie. Chciałem Weronice pomóc, okazać jej swoją szlachetność. Obawiałem się, czego oczekiwał Duchowny. On szybko pojął mój lęk i zrezygnował z perswazji.
– Na pewno jest pan bardzo zmęczony – powiedział.
Te słowa były dla mnie ocaleniem, zyskałem bowiem wymówkę, aby jeszcze nie podejmować trudnego tematu. Służąca zaprowadziła mnie do pokoju, który podobno został dla mnie przygotowany wkrótce po otrzymaniu listownego zawiadomienia. Zaniosłem swoje walizki własnoręcznie, gdyż nie oczekiwałem, że ktoś inny zrobi to za mnie. Służba była zaskoczona tym, że mam inne przyzwyczajenia niż dotychczasowi goście. Zająłem się rozpakowywaniem ubrań i podręcznych rzeczy, przedmiotów toaletowych, bielizny. Robiłem to powoli, licząc, że czas mi wówczas szybciej minie.
Z ciekawości i z nudów wyszedłem na werandę. Zapaliłem cygaretkę. Parę chwil rozkoszowałem się jej smakiem i zapachem, gdy zza domu wyłonił się Duchowny. Przypominał pochylony dąb, jego ręce wyszczuplały, klatka piersiowa zapadła się. Szedł ze splecionymi za plecami dłońmi i medytował. Gdy mnie spostrzegł, wyprostował się i uśmiechnął, pokazując oblicze szczęśliwego człowieka.
– Czy panna Weronika już lepiej się czuje? – zapytałem i zszedłem z werandy, aby wspomóc pana Duchownego ramieniem, gdy wspinał się po schodach.
– Tak, znacznie lepiej, dziękuję – odparł.
– Mam nadzieję, że to nic poważnego. Może to gorące powietrze?
– Jest młoda, gorące powietrze jej nie zaszkodzi – zaśmiał się posępnie. Potem, widząc moją minę, uśmiechnął się szczerze. – Proszę się nie martwić. Niedługo wróci jej humor. Zrobiła się nieco smutna, gdy pana zobaczyła. Może się pana nie spodziewała.
– Napisałem, że przyjadę.
– Od tamtego czasu bardzo zmarkotniała.
– Ach, tak… Nie podejrzewałem, że nie będę tu mile widziany.
– Ja się cieszę, że pana widzę. Ona także… na swój sposób. Nie zdołał podjąć właściwej rozmowy. Przeczuwałem, że zamierzał powiedzieć coś więcej. Byłem jego słowami zaciekawiony, a wręcz zaintrygowany. Teraz i ja miałem rumieńce na policzkach.
***
Często, gdy zbliżam się do ważnego momentu konwersacji, los zsyła kogoś lub coś, co niweczy moje plany. Tak też było w tym przypadku.
Usłyszałem głos całkiem donośny, nawołujący z radością. Na drodze biegnącej od bramy zobaczyłem kobietę, idącą pieszo, ubraną jak arystokratyczna dama – w suknię o kolorach jasnych i przyjemnych. Włosy miała upięte z gracją, choć wiatr wyrwał kilka pasem z niewoli srebrnych motyli i kwiatów. Słomiany kolor włosów idealnie podkreślał błękitne oczy i komponował się z żółtymi wstążkami sukni. Kobieta liczyła trzydzieści, może trzydzieści kilka lat, wyglądała młodo i świeżo, była zadbana i atrakcyjna, a nawet, powiedziałbym, piękna. Do jej ręki przywiązany był na smyczy mały piesek, który szczekał na mnie ze szczególną zawziętością. Gotów byłem powitać kobietę i wspomóc ją ramieniem, jak uczyniłem w przypadku pana Duchownego, lecz piesek nie podzielał mojego entuzjazmu i nie pozwolił się do niej zbliżyć. Kobieta ucieszyła się, słysząc ujadanie swojej małej, głośnej pociechy. Jednocześnie pochlebiał jej mój pomysł powitania.
– Dzień dobry, mój drogi! – powiedziała do pana Duchownego. – Cieszę się, że pana widzę.
Duchowny pokwapił się, aby wyjść na przywitanie, pocałował jej rękę okrytą białą rękawiczką. Z uznaniem popatrzył na jej suknię kwiecistego koloru, z mnóstwem marszczeń i falban, oszczędnie zaś spozierał na bardzo ozdobny kapelusz z dużym piórem, które wystawało daleko za ramiona. Pan doktor był tak uprzejmy, że przedstawił jej swojego gościa, to znaczy mnie, lecz hrabina skinęła zaledwie głową i kryjąc rumieniec, zachichotała.
– Panie Konradku – zwrócił się do mnie Duchowny – to jest właśnie pani Róża Rzecka, nasza przemiła sąsiadka, o której wspomniałem.
– Ach, tak – pojąłem. Wysiliłem się na ukłon, dla przypomnienia swojej godności, a ona zmarszczyła czoło.
– Nie wiedziałem, że pani wróciła – rzekł Duchowny, przekrzykując psa. Kobieta wzięła małego pieska na ręce, ale on dalej mnie obszczekiwał. Powoli wyciągnąłem wówczas do niego rękę. Pan Duchowny prosił, bym uważał na tę „małą bestię” (określenie to wyszło z jego ust z uśmiechem, dlatego może dama się nie obruszyła). Uznałem jednak, że tak niewielkie stworzenie nie jest w stanie mnie choćby zadrapać swoimi zębami, dlatego odważnie przytknąłem mu wierzchnią stronę dłoni do nosa. Ku zdziwieniu Duchownego i samej właścicielki psa zwierzę obwąchało moją rękę i natychmiast się uspokoiło.
– Wybacz, mój drogi panie Duchowny, że nie napisałam wcześniej – odrzekła prędko kobieta, zachwycona sztuczką oswajania. Ogólnie muszę dodać, że ledwo nadążałem za jej słowami, tak szybko je wypowiadała. – Wróciliśmy z moim panem Leonardem bardzo niedawno, parę dni temu zaledwie, ale nasz Janek marudził całą drogę powrotną. A Irena wciąż wymiotowała.
Teraz mały, kudłaty piesek kręcił się po deskach werandy, obwąchiwał moje nogawki i każdy ślad, który zostawiły moje buty.
– Nie służą jej podróże? – zatroskał się Duchowny.
– Wygląda na to, że nie. Oboje byli strasznie niespokojni. To chyba podekscytowanie z powodu powrotu do domu. Wiesz, kochany, jak to dzieci, nie lubią podróży, a podniecają się błahostkami i nietrudno wytrącić je z równowagi. Są takie niespokojne i wrażliwe. Musiałam zatem odłożyć wizytę u pana na później, wszak dzieci wymagały opieki.
Poczułem się trochę jak powietrze, nudziło mnie słuchanie rozmowy, z której niczego nie rozumiałem. A może tylko nic mnie w niej nie interesowało. Dla zabicia czasu zacząłem zabawiać się zegarkiem. To był mój nowy wymysł. Obmyśliłem sobie rozrywkę połączoną z ćwiczeniami mózgu. Chodziło o próbę precyzowania czasu albo raczej mierzenia czasu. Tak, mierzenie czasu to odpowiednie określenie. Skupiam się na tym, co się dzieje, potrzebna mi wiedza o godzinie (niekoniecznie bieżącej, może być wcześniejsza, będzie trudniej), a następnie staram się określać, logicznie myśląc, ile czasu upływa. Dla pewności sprawdzam swoje typowania na zegarku. Robię to dotąd, aż zaczynam rozumieć czas. W momencie gdy pani Róża opowiadała coś Duchownemu, wyjąłem dyskretnie zegarek i sprawdziłem czas. Dziesiąta szesnaście i dwadzieścia pięć sekund. Schowałem go znów do kieszeni, by po pewnym czasie sprawdzić, ile minut upłynęło. Dałem się nabrać. Z powodu znudzenia moja świadomość poczucia czasu została naruszona, a nawet oszukana. Sądziłem, że opowieść hrabiny o jej dzieciach trwa już przynajmniej dziewięć minut, podczas gdy tak naprawdę dochodziła dziesiąta dziewiętnaście, a zatem upłynęło zaledwie dwie i pół minuty. Pan Duchowny chyba pojmował moje zakłopotanie (uważał, że wynikało z niezręcznej sytuacji przy stoliku, a nie z błędnych obliczeń), lecz nie potrafił znaleźć sposobu, aby przerwać kobiecie potok słów. Gdy chrząknąłem, ta zerknęła na mnie dość płomiennym spojrzeniem, choć zrobiła przy tym minę teatralną, jakby gardziła człowiekiem bez surduta, w samej kamizelce i koszuli, której rękawy zakurzyły się w drodze. Zajętym spoglądaniem na tarczę zegarka kieszonkowego.
Skupienie na obliczaniu czasu pochłonęło mnie na tyle, że ledwie zauważyłem, że zapadła cisza. Duchowny niepostrzeżenie zostawił nas na chwilkę, aby poprosić o przyniesienie brakującej czystej filiżanki. Rzecka zwróciła się wówczas do mnie:
– Jest pan szlachetnie urodzony? – zapytała.
– Półkrwi szlachetnie – odparłem. – Czy to panią zadowala?
– Nie dziwi ktoś i mniej szlachetnie urodzony niż półkrwi – odparła i podała mi rękę, unosząc ją wysoko, wprost pod moje usta. Ująłem jej dłoń i pocałowałem rękawiczkę dość niepewnie. Trudno określić, ile trwała ta krępująca chwila we dwoje. Dla mnie była wiecznością, wedle czasu rzeczywistego minutę i czterdzieści cztery sekundy. – Skąd pan pochodzi? – zapytała mnie pani Róża, widząc moje zainteresowanie zegarkiem. Próbowała mnie od tego odwieść.
– Z Warszawy.
– Która to pańska część?
– Ta gorsza, jeśli się nie mylę.
– To żaden wstyd – rzekła i położyła rękę na moim przedramieniu. Gdy na nią spojrzałem, zabrała rękę i natychmiast skosztowała ciastka. – Co dziś oznacza szlachectwo? Niewiele. A jeszcze mniej będzie oznaczało za kilkadziesiąt lat. A co z pańską drugą częścią?
– Angielska.
– Och, angielska krew! – zachwyciła się. – Nie przypuszczałam, że spotka mnie dziś tyle przyjemności. – W tym momencie wrócił Duchowny ze służącą, która dostawiła filiżankę dla pani Róży i podała herbatę. – Moi drodzy, wyszłam tylko na spacer, a trafiłam do was! To ogromne szczęście, że przechodziłam tak blisko, inaczej pewnie bym nie wstąpiła na herbatę, bo już mnie nogi bolały i chciałam wracać, ale pomyślałam: tu, w pobliżu jest przecież posiadłość pana Duchownego! Obraziłby się, gdyby się dowiedział, że byłam tak blisko, a nie przywitałam się po tak długim rozstaniu. Bo, widzi pan, panie Masternowicz, ja od roku przebywałam za niby-granicą. W Petersburgu, u bliskiej rodziny mojego męża. Był pan kiedyś w Petersburgu?
– Tak, byłem jeszcze przed miesiącem… – mruknąłem i pokiwałem głową, bo nie zwróciła zbytniej uwagi na moje słowa. Może choćby ten gest do niej dotrze.
– Wie pan, jakie to piękne miasto? Tylko ludzie tacy dziwni. Przedłużyłabym ten pobyt, ale dzieci szwagierki były strasznie nieznośne i psuły mojego Janka. Janek to mój czternastoletni syn. On jest z natury bardzo wrażliwy i mądry, a tamta banda dzieciaków tak go rozpuściła, że lada dzień stałby się tak niegrzeczny jak one. Dość, że zrobił się nieswój i taki niespokojny. Ja przez to już swoje wycierpiałam, żeby go z powrotem na dobrą drogę sprowadzić. Bo czternastoletnie dziecko już coś tam rozumie i powtarza to, co widzi u ludzi z otoczenia. I jaki oni przykład by dawali? Banda rozwydrzonych krzykaczy!
– Jeszcze kilka miesięcy temu pisała pani, że są aniołami – wtrącił Duchowny.
– Aniołami są, ale gdy śpią! – zawołała. – Dobrze, że moja mała Irena nie jest taka podatna na wpływ innych dzieci. Zwariować można. Guwernantka już nieraz płakała przez tę rozwydrzoną bandę szwagierki. Takie są tamtejsze dzieci! A pan, panie Masternowicz, ma pan dzieci?
Chrząknąłem i spuściłem wzrok, bo poczułem się trochę zaambarasowany tym pytaniem.
– Przepraszam, nie powinnam pytać – dodała prędko pani Róża.
– Nic nie szkodzi – odparłem. – To proste pytanie, a pani mnie zwyczajnie zaskoczyła… Nie posiadam dzieci.
– Jest pan kawalerem?
– Właściwie… tak.
– Mówi to pan tak niepewnie – rzekła z uśmiechem.
– Pan Konrad jest poważnym mężczyzną, ale nadal kawalerem – pospieszył mi z pomocą pan Duchowny.
– Doprawdy? – dopytywała z zaciekawieniem. – I nie planuje pan ślubu? Nie ma pan żadnej panny na oku?
W odpowiedzi tylko się uśmiechnąłem.
Pani Róża rzuciła płomienne spojrzenie najpierw na mnie, potem na pana Duchownego i to na nim zatrzymała swoją uwagę.
– Dobrze myślę? – zapytała pana Duchownego. – Wydaje pan Weronikę za mąż? Za pana Masternowicza czy tego kuzyna, Tadeusza Wysockiego?
Pan Duchowny poczerwieniał, skierował na mnie wzrok pełen dobroci i uśmiechnął się.
– To jeszcze nic pewnego – powiedział. – Po co o tym mówić?
– Moja ulubiona dziewczynka – odrzekła Rzecka z sentymentem, choć uśmiech miała skrzywiony, jakby spożywała coś kwaśnego. Ja zaś paliłem się ze wstydu, słysząc tę rozmowę i omawianie korzyści majątkowych w nawiązaniu do mojej osoby. – Już tak wydoroślała, że pora jej pójść za mąż. Pan Masternowicz wygląda na porządnego człowieka, choć pewnie majątek Wysockiego jest pokaźniejszy.
– Raczej długi – odparł Duchowny. – Tadeuszowi podoba się wizja przejęcia całego majątku Weroniki. Podejrzewam, że nie zdołam uchronić przed nim tej posiadłości. Gdy przejdzie w jego ręce, natychmiast ją spienięży. Weronice pozostanie dom w Warszawie.
– Pan Masternowicz nie ma długów? Może tylko o nich nie mówi? – roześmiała się Rzecka. – Musisz go pilnować, panie Duchowny. Rzadko spotykany skarb jest często przedmiotem zazdrości. Ktoś mógłby go jej odebrać.
Doktor zmarszczył brwi.
– Nie sądzę, by pozwoliła – rzekł poważnym tonem. Pani Róża uśmiechnęła się swobodniej.
– Jak już wspominałam, nie mogłam wytrzymać z tą gromadą dzieci – opowiadała dalej. – Całe szczęście, w Petersburgu można miło spędzać czas poza domem. Inaczej chyba bym zwariowała, a ta Sonia, biedna matka czwórki dzieci, to już na pewno! I właśnie! Powinniście jak najprędzej mnie odwiedzić. Przywiozłam mnóstwo prezentów dla Weronisi! Niestety nie wzięłam ich teraz ze sobą, szłam tylko na spacer, bo skąd mogłam przewidzieć, że znajdę się u was.
– Na pewno się zjawimy – zapewnił Duchowny. Pani Róża dopiła herbatę i wstała od stolika.
– Dziękuję wam, moi drodzy, za gościnę. Odpoczęłam i pora wracać do domu. Te przechadzki są takie śmieszne. Zjawiłam się tak nieoczekiwanie, że nie powinnam was napastować. Pójdę, moi drodzy, i czekam, aż mnie odwiedzicie. Pan również, panie Masternowicz. Chętnie przedstawię pana mojemu mężowi.
Gdy wstaliśmy do pożegnania, skłoniłem się, usłyszawszy swoje nazwisko, lecz wkrótce ujrzałem przy twarzy dłoń osłoniętą białą rękawiczką i poczułem się zobowiązany do właściwego zachowania. Znów ująłem jej rękę i pocałowałem materiał, czując w nosie jego surowy zapach.
– Może panią odwieźć? – zapytał Duchowny życzliwie.
– Nie trzeba, nie trzeba – rzekła i zeszła szybko po schodach z werandy. – Doszłam tutaj, to i jakoś wrócę. Odpoczynek dodał mi sił. Proszę się nie martwić, mój drogi. Do zobaczenia.
Włożyłem ręce w kieszenie i oparłem się o filar przy schodach werandy. Patrzyłem na oddalającą się postać kobiecą. Pan Duchowny zasiadł ponownie przy stoliku i chrupał ciastko, które popijał herbatą. Wyjąłem zegarek, aby spojrzeć na jego tarczę.
– Interesująca kobieta – stwierdziłem.
– Hrabina Rzecka? Tak, to niezwykła osoba, bardzo liberalna. Była przyjaciółką mojej zmarłej żony – wyjaśnił Duchowny.
– Jest bardzo towarzyska i rześka, aż miło z nią przebywać.
– Hrabina, która przechadza się pieszo do sąsiedztwa? Niespotykane.
– Ma nieco inne przyzwyczajenia, mój drogi. Pochodzi z dobrego domu, ale nie była bardzo bogata, a przynajmniej nie na tyle, by mieć powozy na każdą porę dnia. Podobno też lubi piesze spacery. Ja wiem, porządna dama nie chodzi pieszo. Pani Rzecka jest wyjątkowa. Gdy pozna ją pan bliżej, na pewno pan pojmie, co mam na myśli. Jest otwarta i nowoczesna. Lubi przechadzki, i to samotne, co wydawać się może jeszcze bardziej skandaliczne, a do tego niebezpieczne.
– Trochę za szybko mówi – rzekłem z drwiącym uśmiechem, nie odstępując wzrokiem pani Róży, aż ta zniknęła za murem podwórza. – Była tu przez piętnaście minut i trzydzieści dwie sekundy, a powiedziała tyle słów, że trudno zliczyć. Może nawet trzy słowa na sekundę.
– Niby ma pan rację, ale zawsze raźniej było w domu, gdy nas odwiedzała, zwłaszcza po śmierci mojej małżonki – odparł Duchowny. – Mam nadzieję, że po powrocie z Petersburga będzie u nas częściej bywać.
Wróciłem do stołu, aby usiąść z doktorem.
– Pani Rzecka przerwała naszą rozmowę – przypomniał sobie. – Zamierzałem z panem pomówić. To poważna sprawa.
– To może zaczekać – rzekłem tchórzliwie.
– Może? Ja uważam, że nie ma na co czekać.
Racja. Poczerwieniałem, czując w sobie kumulację strachu przed słowami pana Duchownego i mieszankę silnych emocji o trudnym do sprecyzowania zabarwieniu. Spodziewałem się, że po prostu nie zgodzi się, by Weronika wyjechała do Petersburga, wszak jego protekcja tam nie sięga, a ona zostałaby pod opieką obcego mężczyzny.
– Przyjechał pan właściwie z dwóch powodów – oznajmił na początek. – Pierwszy był pański, dotyczył terminowania Weroniki w szpitalu petersburskim, co oczywiście mógłbym przemyśleć, ale od razu powiem panu, że nie wydaje mi się to dobrym pomysłem, zważywszy na wiek mojej córki, wszak ma zaledwie dwadzieścia lat, i fakt, że jest panną.
– Tego się obawiałem.
– Proszę to zrozumieć. Pannie nie wypada podróżować samotnie ani nawet w towarzystwie mężczyzny bardzo zaufanego. Ja panu ufam, naprawdę. Mimo to nie wypada, bym pozwolił jej pojechać aż do Petersburga i terminować u obcego lekarza. Przy mnie jej nauka przebiega, mówiąc szczerze, gładko i bezproblemowo. Lepiej, by pozostała przy ojcu.
Po raz kolejny zrezygnowałem z komentarza, tym razem dla spokoju.
– A drugi powód? – zapytałem ostrożnie. Wziął głęboki wdech.
– Jest mój. Proszę go potraktować bardzo poważnie – odparł. – Chciałem skorzystać z tej okazji, że wrócił pan do Warszawy, i pomówić z panem bardzo na serio.
– Słucham.
Był tajemniczy, a jego zdenerwowanie udzielało się także mnie.
– Czy pan… – zaczął niepewnie i nagle ucichł. Kontynuował po kilku sekundach: – Czy pan… czy pan uważa, że Weronika byłaby… dobrą żoną?
Splotłem ręce i spuściłem wzrok. Czyżby znów potrzebował mojej rady? Tym razem w grę wchodził ktoś mniej znaczący niż hrabia, ale Wysocki był w gruncie rzeczy dobrze ustawionym mężczyzną. Atrakcyjnym matrymonialnie, można rzec. Byłem gotów jednak ponowić swoją radę, by pan Duchowny spytał o zdanie swoją córkę.
– Myślę, że tak – odparłem. – Byłaby wyjątkowo dobrą żoną.
– Ale… ma taki trudny charakter. Wciąż próbuje forsować swoje zdanie, jest nieznośna. Mężczyźni nie lubią odważnych i samodzielnych kobiet. A ona, choć jest świadoma swoich przywar, pod pańską nieobecność odmówiła już dwóm zacnym panom.
– Ma pan problem z którymś z kandydatów?
– Nie do końca… Nie zamierzam prosić pana o rozkwaszenie paru nosów, spokojnie!
– Proszę mówić wprost, będzie łatwiej. Chodzi o tego kuzyna? Wysockiego? Zauważyłem, że jest nią zainteresowany.
– Zauważył pan? – rzekł doktor, po czym fuknął pod nosem. – Nie, ja nie myślę tu o Wysockim, wcale. Muszę wiedzieć, co pan myśli. Czy moja córka, mimo trudnego, a właściwie bardzo ciężkiego charakteru, może być dobrą żoną?
– Bez tego charakteru nie byłaby sobą. Nie wyobrażam sobie, by panna Weronika była inna. Ona musi taka być. To wspaniała osoba.
Duchowny uśmiechnął się i chyba nawet zawstydził.
– Panie Konradku – położył rękę na moim ramieniu – a czy też dla pana ona jest dobra?
– Dla mnie? Stara się być miła, doceniam to. Ja również nie mam łatwego charakteru.
– Nie o tym mówię, mój drogi. Czy Weronika byłaby dobrą żoną dla pana? A pan mężem?
Nie wiem, dlaczego wstałem.
– Panie Duchowny, nie wypada tak żartować nawet z największego wroga – rzekłem z uczuciem duszności w płucach.
– Jestem bardzo poważny, a pana z pewnością za wroga nie uważam, wręcz przeciwnie.
Rzeczywiście. Na jego twarzy nie było ani śladu szyderstwa bądź rozbawienia. Był bardzo poważny. Jak mogłem go urazić?
– Pamiętam, że był pan przeciwny – rzekłem z żalem.
Duchowny szybkim ruchem odstawił filiżankę. Obawiałem się, co teraz powie. Nogi ugięły mi się w kolanach, opadłem na fotel.
– Każdy popełnia błędy – rzekł głosem, który w moich uszach brzmiał surowo. – Ostatnim razem, gdy odbywaliśmy podobną rozmowę, pan zdecydował się wyjechać z Warszawy. Ja w tamten czas popełniłem błąd, uprzedzając się do pana. Chcę teraz ten błąd naprawić.
– Pan się do mnie uprzedził nie z powodu wyjazdu, lecz niebezpieczeństwa, jakie pańskim zdaniem, sprowadzałem na Weronikę za sprawą moich stosunków z rosyjskimi urzędnikami i wojskowymi. W moim życiu nic się nie zmieniło. Nie zamierzam porzucać swojego zajęcia ani wyrzec się przyjaźni z Michaiłem Sokołowem.
– Nie, nie, ja nie twierdzę, że pan miałby wyrzekać się przyjaźni. Pan Sokołow to bardzo miły i zacny człowiek, szanuję go.
– Niebezpieczeństwo nadal może wisieć nad Weroniką.
– Ach, jakie to byłoby niebezpieczeństwo, skoro pan byłby jej mężem?
– Ci, którzy mnie nie tolerują przez moją przyjaźń z rosyjskim wojskowym… Oni są zagrożeniem.
– Ach, ja tego nie czuję. Myślę, że z panem Weronika byłaby najbezpieczniejsza. Lepiej jej będzie z panem niż jakimkolwiek innym mężczyzną, nawet jeśli ktoś zarzuca panu odpolszczenie i ma pan swoich wrogów. Przecież pan nie dopuściłby, aby stała jej się krzywda, prawda?
– Prawda, oczywiście.
– W takim razie mam już pewność.
– Proponuje mi pan małżeństwo? – nie dowierzałem.
– Tak. Chcę, żeby pan wziął za żonę moją córkę. Co pan na to? Czy to dla pana korzystne? Pasowałaby panu na żonę córka doktora? Tak uparta i niesforna doktorówna?
– Panie Duchowny… – jęknąłem.
– Ale zaklinam pana, panie Konradku, proszę mówić poważnie i szczerze.
– Nie śmiałbym w takiej chwili kłamać.
– Ani ja robić sobie żartów. Proszę odpowiedzieć… A, zaraz! Może pan chce to przemyśleć? Ma pan inne propozycje?
Przypomniał mi się list od pewnego ojca, który nalegał na moje małżeństwo z jego córką, lecz tę kłopotliwą sprawę już rozwiązałem (podsunąłem mu lepszego kandydata) i dzięki temu nadal byłem kawalerem bez zobowiązań.
– Nie mam innych propozycji.
– To proszę mówić: czy chce pan Weronikę?
– Teraz mam zadecydować? A czy z nią pan o tym mówił?
– A po co? – obruszył się. – Przecież ona tego chce.
– Nie wygląda nawet na zadowoloną z mojego przyjazdu. Wątpię, by mnie przyjęła.
– Panie Konradku, pan się niepotrzebnie denerwuje. Jestem lekarzem od trzydziestu lat. Obserwuję ludzi i znam ich tajemnice. Sądzi pan, że nie domyśliłem się, dla kogo Weronika odmówiła hrabiemu?
– Nie zrobiła tego dla mnie. On ją zwyczajnie ograniczał i tłamsił.
– Dlatego Weronika pana przyjmie, pan jest zupełnie inny. Ja z nią pomówię. Jestem pewny, że pójdzie łatwo jak z płatka.
– Panie Duchowny – jęknąłem ponownie.
– Niech pan odpowie. Dobra to dla pana transakcja?
Musiałem zdobyć się na cierpliwość i odwagę. Z dodatkiem szczerości.
– Pięknie dziękuję za zaufanie – powiedziałem. – Jestem temu… przychylny. To znaczy… przyjmę propozycję, jeśli… jeśli Weronika mnie zechce.
– Dobrze! Cudownie! – zakrzyknął, wiwatując, jakby odwiedził go sam król. – Nie mam do pana żadnych zastrzeżeń – dodał, ściskając mi rękę, potem pocałował w oba policzki, jakby witał mnie już w swojej rodzinie. – Jednak powinien pan mieć świadomość, że Weronika jest na pana zła za tamten wyjazd, i myślę, że warto by było, gdyby pan zachował dystans i wstrzemięźliwość… na kilka dni albo tygodni, aż ona ochłonie. Nie chcę pana martwić, ale obawiam się, że jeśli w najbliższym czasie zaproponuję jej małżeństwo, Weronika mogłaby pana nie przyjąć. Rozumie pan?
– Tak, tak… A… kuzyn Wysocki?
– Weronika nie jest zainteresowana ani nim, ani spłacaniem jego długów. Myślę, że sprawami majątkowymi najmniej bym się przejmował, gdybym miał pewność, że to pan obejmie nad nimi pieczę.
Jego słowa nie dały mi ulgi ani radości. Czułem niedosyt, a przecież nie po obietnicę małżeńską tu przyjechałem. Odniosłem wrażenie, jakbym już dostał odmowę.
Powieść Człowiek pies kupicie w popularnych księgarniach internetowych: