W Amalfi, w willi zamordowanego południowoafrykańskiego armatora, carabinieri odkryli tajny skarbiec zawierający ramę i blejtram o wymiarach odpowiadających wielkością najcenniejszemu z zaginionych obrazów na świecie. Generał Ferrari, dowódca Brygady Sztuki, zwraca się do legendarnego szpiega i konserwatora sztuki Gabriela Allona z prośbą o dyskretne odszukanie obrazu, dopóki trop jest ciepły.
Chodzi o ,,Koncert" Johannesa Vermeera skradziony w 1990 roku z bostońskiego muzeum. Przy pomocy niezwykłego sprzymierzeńca - pięknej duńskiej hakerki i złodziejki - Gabriel szybko ustala, że obraz zmienił właściciela w ramach wielomiliardowego nielegalnego interesu. I że za sprawą stoi człowiek o kryptonimie Kolekcjoner, magnat naftowy blisko powiązany z najwyższymi kręgami władzy w Rosji.
Zaginione arcydzieło stanowi fundament spisku, którego powodzenie pogrążyłoby świat w konflikcie o katastrofalnych skutkach. Aby go udaremnić, Gabriel musi wykonać śmiały krok, wiedząc, że na szali znajduje się życie milionów ludzi.
Pełen zwrotów akcji i niezapomnianych postaci Kolekcjoner Daniela Silvy szybko przenosi nas z uroczych kanałów Wenecji na wietrzne wybrzeże północnej Danii, do centrali CIA w Langley i wreszcie do Rosji, gdzie pasjonujący finał jest równie aktualny jak bieżące nagłówki gazet. Do przeczytania książki zaprasza HarperCollins Polska. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Kolekcjoner:
Amalfi
Później Sofia Ravello tłumaczyła carabinieri, że jak najbardziej można spędzać większość dnia w domu mężczyzny, gotować, prać mu pościel i zamiatać podłogi, a jednocześnie nic o nim nie wiedzieć. Funkcjonariusz carabinieri nazwiskiem Caruso nie dyskutował z jej stwierdzeniem, ponieważ kobieta, z którą od dwudziestu pięciu lat dzielił łoże, czasami też wydawała mu się z gruntu obca. Poza tym wiedział o denacie nieco więcej, niż dotychczas zdradził świadkowi. Ten człowiek wręcz prosił się, żeby go zamordować.
Mimo to Caruso nalegał, żeby świadek złożyła szczegółowe zeznanie, co też Sofia zrobiła z największą przyjemnością. Jej dzień, jak zawsze, zaczął się o nieludzkiej porze, czyli o piątej rano, gdy rozbeczał się jej staroświecki budzik cyfrowy. Poprzedniego dnia pracowała do późnego wieczora – bo pracodawca wydał przyjęcie – uznała więc, że należy jej się dodatkowe piętnaście minut snu, i dopiero wtedy wstała z łóżka. Zaparzywszy dzbanek kawy w kawiarce marki Bialetti, wzięła prysznic i włożyła czarny mundurek, przez cały czas zadając sobie pytanie, jak to się stało, że mając dwadzieścia cztery lata, urodę i dyplom szacownego Uniwersytetu Bolońskiego, pracuje jako służąca w domu bogatego cudzoziemca, a nie w eleganckim biurowcu w Mediolanie.
Wyjaśnieniem był fakt, że włoska gospodarka, rzekomo ósma pod względem wielkości na świecie, zmagała się z chronicznym bezrobociem, przez co młodzi i wykształceni z braku wyboru szukali pracy za granicą. Sofia jednak uparła się, że zostanie w rodzinnej Kampanii nawet za cenę podjęcia pracy znacznie poniżej jej kwalifikacji. Bogaty cudzoziemiec płacił bardzo dobrze – w gruncie rzeczy zarabiała lepiej niż większość jej przyjaciół z uniwersytetu – no i z pewnością się nie przepracowywała. Zazwyczaj przez większość dnia gapiła się na błękitno-szmaragdowe wody Morza Tyrreńskiego albo na obrazy ze wspaniałej kolekcji sztuki pracodawcy.
Miała małe mieszkanko w walącym się budynku przy Via della Cartiere, w górnej części Amalfi. Dwudziestominutowy spacerek wśród woni cytryn prowadził stamtąd do noszącego dumną nazwę Palazzo van Damme. Jak większość nadmorskich posiadłości na Wybrzeżu Amalfitańskim, także i ta była ukryta za wysokim murem. Sofia wstukała na klawiaturze przy wejściu kod dostępu i otworzyła się brama. Kolejna klawiatura, z innym kodem, broniła dostępu do willi. Gdy Sofia otwierała drzwi, alarm zazwyczaj wydawał przenikliwy pisk, tego ranka jednak milczał. Wówczas nie widziała w tym nic dziwnego. Przed pójściem spać signore van Damme czasami zapominał o włączeniu alarmu.
Przeszła prosto do kuchni i zajęła się swoim pierwszym zadaniem – to znaczy przygotowaniem śniadania dla signore van Damme’a. Składało się z dzbanka kawy, dzbanuszka spienionego mleka, miseczki cukru oraz grzanki z dżemem truskawkowym. Ustawiła to wszystko na tacy, którą punktualnie o siódmej postawiła przed drzwiami jego sypialni. Nie, wyjaśniła carabinieri, nie weszła do środka. Ani nie zapukała. Tylko raz zdarzyło jej się popełnić ten błąd. Signore van Damme był pedantem i od pracowników wymagał skrupulatności. Nie uznawał niepotrzebnego pukania do drzwi, zwłaszcza do drzwi swojej sypialni.
Była to zaledwie jedna z wielu zasad i zarządzeń, które przekazał Sofii na zakończenie godzinnej rozmowy kwalifikacyjnej przeprowadzonej w jego wspaniałym gabinecie, a poprzedzającej jej zatrudnienie. Przedstawił się jako człowiek sukcesu i biznesmen, co wymawiał jak „biznizmen”. Palazzo, rzekł, pełni rolę jego głównej siedziby oraz centrum dowodzenia przedsiębiorstwem o zasięgu globalnym. Dlatego chce tu mieć sprawnie funkcjonujący dom, bez zbytecznych hałasów i zawracania mu głowy, a od pracujących dla niego ludzi wymaga lojalności i dyskrecji. Wszelkie plotki na temat jego działalności albo tego, co znajduje się w domu, spowodują natychmiastowe zwolnienie z pracy.
Sofia szybko ustaliła, że pracodawca jest właścicielem zarejestrowanej na Bahamach firmy przewozowej o nazwie LVD Transport Morski – przy czym LVD było skrótem jego imienia i nazwiska, czyli Lukasa van Damme. Doszła też do wniosku, że był obywatelem Republiki Południowej Afryki, który uciekł z ojczyzny po upadku apartheidu. Miał córkę w Londynie, byłą żonę w Toronto i zadawał się z Brazylijką imieniem Serafina, która wpadała do niego od czasu do czasu. Pomijając te panie, najwyraźniej nie utrzymywał więzi międzyludzkich. Dla niego liczyły się tylko obrazy, dzieła sztuki wiszące na ścianach wszystkich pokoi i korytarzy w willi. Stąd brała się obecność tylu kamer, czujników ruchu i szarpiący nerwy cotygodniowy test alarmu, a także surowe zasady dotyczące plotek i zawracania mu głowy.
Kwestią najwyższej wagi była świętość jego gabinetu. Sofii wolno było tam wchodzić tylko w obecności signore van Damme’a. I nigdy, pod żadnym pozorem, nie miała prawa otwierać drzwi, jeśli były zamknięte. Naruszyła jego prywatność tylko raz, a i to nie ze swojej winy. Zdarzyło się to sześć miesięcy wcześniej, kiedy w willi zatrzymał się jakiś człowiek z Republiki Południowej Afryki. Signore van Damme zażyczył sobie, żeby przyniosła mu do gabinetu herbatę i ciasteczka na przekąskę, a kiedy tam dotarła, drzwi stały otworem. Właśnie wtedy dowiedziała się o istnieniu ukrytej komnaty, za przesuwanym regałem. Tej samej, w której signore van Damme i jego znajomy z Republiki Południowej Afryki z przejęciem omawiali coś w tym swoim dziwacznym języku ojczystym.
Nikomu nie zdradziła, co zobaczyła owego dnia, a już z pewnością nie powiedziała o tym signore van Damme’owi. Rozpoczęła jednak prywatne śledztwo w sprawie pracodawcy, które prowadziła głównie zza murów jego nadmorskiej cytadeli. Dowody, oparte przeważnie na potajemnej obserwacji obiektu, nasunęły jej następujące wnioski – że Lukas van Damme nie jest, jak twierdził, człowiekiem sukcesu i biznesmenem, że jego firma przewozowa jest z gruntu nielegalna, że jego pieniądze są brudne, że jest powiązany z włoską przestępczością zorganizowaną i wreszcie że ukrywa jakieś fakty z przeszłości.
Nie żywiła podobnych podejrzeń wobec osoby, która przybyła do willi poprzedniego wieczoru – atrakcyjnej kobiety w wieku trzydziestu kilku lat, o kruczoczarnych włosach, którą signore van Damme poznał pewnego dnia w barze na tarasie hotelu Santa Catarina. Oprowadził ją – niezwykła rzadkość – po swojej kolekcji sztuki. O dziesiątej trzydzieści wieczorem, gdy Sofia i reszta personelu opuszczali willę, dopijali resztki wina. Sofia podejrzewała, że ta kobieta leży właśnie w łóżku signore van Damme’a.
Pozostałości po kolacji – kilka brudnych talerzy oraz kieliszki do wina z ciemnoczerwonym osadem – zostawili na tarasie. Na żadnym kieliszku nie było śladów szminki, co Sofia uznała za dziwne, ale poza tym nie zauważyła niczego niezwykłego, pomijając otwarte drzwi na najniższym poziomie willi. Podejrzewała, że winowajcą jest nie kto inny jak signore van Damme.
Starannie umyła i wytarła naczynia – za choćby jedną plamkę na talerzu czekałaby ją reprymenda – i punktualnie o ósmej poszła na górę, by zabrać tacę po śniadaniu sprzed drzwi sypialni. A tymczasem taca stała nietknięta. Zdarzało się to rzadko, tłumaczyła funkcjonariuszom carabinieri, ale nie była to rzecz niespotykana.
Jednak kiedy o dziewiątej taca dalej stała jak przedtem, Sofia zaczęła się niepokoić. A o dziesiątej, skoro nadal nic nie wskazywało na to, że signore van Damme się obudził, jej niepokój zamienił się w jawny strach. Wtedy na miejsce dotarło jeszcze dwóch pracowników – Marco Mazzetti, odwieczny szef kuchni w posiadłości, oraz ogrodnik Gaspare Bianchi. Obaj zgadzali się, że signore van Damme nie wstał tego dnia o zwykłej porze za sprawą atrakcyjnej młodej kobiety, którą zaprosił do siebie na kolację. I dlatego, jak to mężczyźni, na serio radzili jej zaczekać do południa, zanim podejmie jakieś działania.
W tej sytuacji Sofia Ravello, dwudziestoczteroletnia absolwentka Uniwersytetu Bolońskiego, wzięła kubeł oraz mop i jak co dzień przystąpiła do zmywania podłóg willi, które to zajęcie dało jej okazję do zinwentaryzowania obrazów i innych dzieł sztuki z niezwykłej kolekcji signore van Damme’a. Wszystko było na swoim miejscu, niczego nie brakowało, nic nie świadczyło o tym, że zdarzyło się coś niefortunnego.
Nic… pomijając nietkniętą tacę ze śniadaniem.
W południe taca nadal stała na podłodze. Sofia zapukała nieśmiało, ale nie doczekała się odpowiedzi. Za drugim razem zabębniła w drzwi jak się patrzy, kantem zaciśniętej w pięść dłoni, lecz także bez skutku. W końcu położyła rękę na klamce i powoli otworzyła drzwi. Wzywanie policji okazało się zbędne. Jak zeznał później Marco Mazzetti, jej krzyki niosły się od Salerno do Positano.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Kolekcjoner. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,