Czerwiec 1962 roku. Para nowożeńców przybywa do hoteliku na południowym wybrzeżu Anglii, by spędzić tam noc poślubną. Florence, córka biznesmena i filozofki, jest utalentowaną skrzypaczką marzącą o założeniu własnego kwartetu smyczkowego. Edward to zdolny absolwent historii interesujący się wpływem wielkich ludzi na kształt dziejów.
Oboje z niepokojem myślą o chwili, gdy skonsumują małżeństwo – ona boi się fizycznego zbliżenia, on obawia się, że nie sprosta czekającemu go zadaniu. Niemożność pokonania barier i nieumiejętność rozmowy o wspólnych problemach doprowadzą do dramatu…
Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 2018-07-13
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 192
Tytuł oryginału: On Chesil beach
Język oryginału: angielski
Tłumaczenie: Andrzej Szulc
Ian McEwan jest już mi znanym autorem. Po tym co zrobił z moim sercem w Pokucie, bardzo chciałam przeczytać kolejne jego powieści. Tym razem padło na "Na plaży Chesil", ponieważ film niedawno wszedł do kin i głośno o tej książce.
Powieść jest krótka i opiera się na przestrzeni dwóch dni w teraźniejszości oraz kilku wspomnień z przeszłości. Retrospekcja wydarzeń umożliwia nam poznanie historii bohaterów. Są to czasy, kiedy ludzie poznawali się i decydowali na ślub bardzo szybko. W przypadku Florence i Edwarda było podobnie. Są zupełnie z innych światów, mają inne ambicje i poglądy.
Problem rodzi się w noc poślubną, kiedy to Florence nie potrafi dać Edwardowi tego, czego on pragnie. Dlaczego tak jest? Cóż, książka porusza bardzo ważny temat, czyli aseksualność. Nie uważam tego za chorobę, ani za problem. To świadomy wybór, decyzja każdego człowieka. Bohaterka nie czuje pociągu fizycznego, nie chce takiej bliskości o jakiej marzy Edward, wręcz odrzuca ją myśl o całkowitym zbliżeniu. Kocha go, chce być w jego ramionach i to jej wystarcza.
O tym nie mówiło się w tamtych czasach, zresztą teraz też nie jest to często omawiany temat. Jednak w książce, ukazany jest delikatnie, powoli, a zarazem dramatycznie.
Czym tak naprawdę jest ta miłość? Czy zawsze wiąże się z miłością fizyczną? Dla Florence absolutnie nie. A jak rozumie to Edward? Musicie się przekonać sami. Nie mogłabym więcej zdradzić, bo odebrałabym Wam przyjemność z tej krótkiej lektury. Jednak uważam, że o tej książce powinno być głośno, bo jest bardzo dobra. Styl autora jest niepowtarzalny i będę to podkreślać za każdym razem. Uwielbiam McEwana i Wam polecam zapoznanie się z jego twórczością.
"Na plaży Chesil" to historia o dwójce, świeżo poślubionych sobie małżonków - Florence i i Edwarda. Jest czerwiec, rok 1962. Para młoda pojawia się w hoteliku, na jednym z wybrzeży Anglii, aby wspólnie spędzić noc poślubną. Obydwoje bez doświadczenia w kwestii seksu, żyli w czasach, kiedy rozmowa o łóżkowych sprawach była czymś krępującym. Jednak kochali się, obydwoje snuli wspólne plany na przyszłość i myśleli, że to im wystarczy. Jednak, kiedy dochodzi do kulminacji zdarzeń i emocji, wszystko przebiera nieoczekiwany obrót.
Chciałabym napisać, że ta książka bardzo mi się podobała, ale niestety nie mogę. Miałam cichą nadzieję, że będzie wciągająca, z odrobiną magii tamtych czasów, że będzie posiadać w sobie jakiś element, który mnie oczaruje. Jednak, to co tu zastałam zwyczajnie mnie rozczarowało. Pomysł na fabułę jest naprawdę ciekawy, zainteresował mnie od razu. Jednak wykonanie już kompletnie mi nie przypadło do gustu.
Autor całą fabułę skupił na zaledwie jednym dniu, często powracając do zdarzeń z przeszłości. Przeplatał je ze sobą w taki sposób, że mi po prostu zabrakło w tym płynności, jakiegoś przejścia z jednego czasu do drugiego, który nie byłby zbyt chaotyczny. Mała ilość dialogów, rozległe opisy, zwyczajnie mnie nudziły. Trudno mi było przebrnąć przez tę powieść i tym oto sposobem dawkowałam ją sobie. Przeczytanie jej zajęło mi prawie trzy dni, co o tyle jest dziwne, że "Na plaży Chesil" jest powieścią, która ma zaledwie dwieście stron. Nie jest do końca zła. Podobało mi się, że autor w dość ciekawy sposób zobrazował związki w czasach, kiedy rozmowy o własnych pragnieniach, preferencjach łóżkowych i pożądaniu były tematem tabu. Na przykładzie bohaterów pokazywał jak kończy się krążenie wokół siebie i omijanie tak ważnych rozmów. Bo wiecie co? Miłość owszem jest ważna, ale dopasowanie względem siebie, wspólne pasje czy nawet to, czego oczekujemy od drugiej połówki jest moim zdaniem ważniejsze, aby w zgodzie ze sobą i drugą połówkę spędzić wspólne życie. Florence i Edward nie odrobili tej lekcji, co skończyło się dramatem dla obu stron.
"Na plaży Chesil" to historia z interesującą fabułą i z bohaterami, którzy mają skomplikowane i złożone charaktery. Jednak ta książka nie należy do lekkich i przyjemnych w czytaniu, co moim zdaniem składa się na największy minus tej powieści i przesłania to, co jest dobre w tej historii. Jednak jest to też powieść, z której można wyciągnąć ważną lekcję, a nie brak w niej też odrobiny emocji, które tkwią w bohaterach. Myślę, że "Na plaży Chesil" znajdzie swoich wiernych czytelników, którzy docenią ją bardziej ode mnie.
Czym jest miłość i na ile znamy swojego partnera, męża, żonę czy kogoś, z kim decydujemy się na wspólne życie. Staramy się być wspaniali w oczach osoby, która jest nam bliska, często zakładamy maski, nie pozwalając sobie na pokazanie prawdziwej twarzy. Trwa sielanka, jest ślub, a po jakimś czasie zdejmujemy maski, zmęczeni udawaniem kogoś, kim nie jesteśmy. Co przychodzi? Rozczarowanie, z którym nie każdy potrafi sobie poradzić.
"Na plaży Chelsil" opowiada historię pary, która bierze ślub w 1962 roku. Anglia nie przechodzi rewolucji w sferze seksu, a młodzi małżonkowie - Florence i Edward - są pewni tego, że chcą być razem na dobre i na złe. Okazuje się, że ich noc poślubna może się okazać szybkim początkiem końca. To tej nocy dochodzą do wniosku, że tak naprawdę znacznie się różnią i nie znają siebie w takim stopniu, w jakim im się wydawało. Wcześniej wiele spraw było zakrytych zasłoną milczenia, fałszywego wstydu czy pruderii. Czy nagość ich wyzwoli? Czy nadchodzący seks przyniesie ulgę, a może cierpienie?
Ian McEvan pokazuje mistrzowsko świat, w którym wszystko jest piękne i szlachetne, ale tylko na pozór. Pod fałdami pruderii schowane są ludzkie tęsknoty i potrzeby. Autor jest wnikliwym obserwatorem ludzkich losów i tego, co wynika w konsekwencji wyborów. Wyzwolenie nowożeńców powinno przynieść zaspokojenie tęsknoty za spełnieniem, a jednak staje się inaczej.
Te historię można odczytywać na wiele sposobów. Młodzi ludzie stają w obliczu prawdy, jaka powinna ich wyzwolić, na którą czekali. A jednak dzieje się inaczej. Nie potrafią wyzbyć się kajdan przyzwyczajeń.Trzeba było czasu, aby zrozumieć, że nie ma między nimi najważniejszej cechy -otwartości i komunikacji. Wzajemny wstyd nie pozwala na kolejny krok.
Autor pokazał ciekawy obraz na zaledwie 190 stronach, bez posiłkowania się zbędnymi dialogami. "Na plaży w Chesil" polecam każdemu, gdyż jest to historia warta przeczytania i jej zgłębienia z powodu ponadczasowego przesłania.Pokazanie purytańskiej Anglii w drugiej połowie XX wieku jest niezwykle ciekawe. Na uwagę zasługuje również język, jakim posługuje się autor i polskie tłumaczenie. Dla mnie ta historia jest niezwykle cenna, ze względu na styl, język i sama opowieść.
Dodatek książkowy dołączony do filmu "Na plaży Chesil", zawiera sporo informacji na temat postaci Edwarda i Florence, także osobiste spojrzenie na te postaci, odtwórców tych ról - Saoirse Ronan i Billy'ego Howle. Między innymi poczytać tu też możemy trochę na temat samej książki i jej autora Iana McEwana, który również napisał scenariusz do tego filmu, a także kilka informacji na temat, zdjęć i kostiumów, które możemy podziwiać w filmie.
Całość zdobią ładne, kolorowe fotografie będące kadrami z filmu. Tekstu jest sporo, co w przypadku podobnych dodatków jest raczej rzadkością.
Ocena książki: dobra (6/10)
Ocena filmu: średni (5/10)
Świetna historia, teoretycznie i pozornie prosta i nieskomplikowana a pod skórą wrząca i buzująca od kłębiących się uczuć i emocji. Opowieść o pasji, uczuciu, pożądaniu, seksie i problemach w porozumieniu się, o uczuciu dwóch zakochanych w sobie osób, których to uczucie zostaje nagle i brutalnie zweryfikowane, odarte z mistycyzmu, złudzeń i marzeń. A wszystko opisane z jednej strony rzeczowo – bo bez ubarwień, udziwnień, egzaltacji, skrajności i popadania w przesadę, z drugiej zaś subtelnie, chwilami między wierszami, dużo tu – jak to ktoś gdzieś ładnie określił – półcieni i półtonów.
Piękna historia jednego krótkiego dnia i (niedokończonej) nocy przetykana świetnymi retrospekcjami pozwalającymi nam bliżej poznać Florence i Edwarda, dowiedzieć się czego pragną, czego się obawiają. Historia która prowadzi nas najpierw przez niedopowiedzenie by w finale powiedzieć tak wiele różnych słów.
Florence i Edward to nowożeńcy, których czeka noc poślubna. Młodzi nie znają swoich ciał, ani nie mają pojęcia jak powinni zachować się. Edward jest absolwentem historii i starał się poznać tajemnice związków podczas studiowania. Zdarzało się, że podziwiał swoich znajomych, czyny przez nich dokonywane, ale również dziwiło go to. Florence swoje serce w głównej mierze oddała muzyce - grała na skrzypcach, a także marzyła o założeniu własnego kwartetu smyczkowego.
"Uniosła się na łokciu, żeby przyjrzeć się lepiej jego twarzy,
i popatrzyli sobie prosto w oczy.
Było to dla nich wciąż nowe i zawrotne doznanie:
patrzeć przez minutę w oczy drugiej dorosłej osoby,
bez zakłopotania i skrępowania."
Akcja powieści dzieje się w roku 1962. Przenosimy się do Anglii i śledzimy zmagania Państwa Młodych. Stajemy się obserwatorem ludzi, w czasach w których seks był tematem tabu. Nikt nie mówił o tym otwarcie, ani nie było bezpośredniego dostępu do materiałów dotyczących tej dziedziny.
Nie lubię, kiedy w powieści większą część stanowią opisy, a brak jest dialogów. Przez niespełna dwieście stron zmagałam się z przeżyciami, co zrobić, aby skonsumować małżeństwo. Pojawiały się wstawki z przeszłości, dzięki którym mogliśmy poznać lepiej bohaterów, ale nadal wszystko kręciło się wokół nocy poślubnej.
"Moim ciałem wielbić cię będę."
W pewnym sensie irytowali mnie bohaterowie. Darzyli się miłością, ale nie potrafili ze sobą szczerze rozmawiać. Obawiali się pierwszego razu, snuli domysły i wnioski, ale nie byli w stanie otwarcie tego powiedzieć. W związku chodzi przecież o szczerość i wspólne radzenie sobie z problemami. Właśnie niemoc znalezienia porozumienia była głównym wątkiem poruszonym w tej książce. Człowiek nie powinien bać się wyrazić swoich lęków, tylko powinien szczerze o nich mówić. Nie warto dusić w sobie różne opinie, ponieważ może prowadzić to do nieporozumień i powodować kłopoty.
Niestety powieść "Na plaży w Chesil" nie przypadła mi do gustu. Zdecydowanie brakowało mi dialogów i nudził mnie wałkowany temat. Przydałoby się trochę odskoczni, bądź większe rozbicie fabuły w czasie.
PIERWSZY RAZ
Zapomnijcie na chwilę o opisie tej książki, jeśli oczywiście go przeczytaliście, i podejdźcie do niej z czystym umysłem. Fabuła bowiem mogła się Wam skojarzyć z erotykiem i zniechęcić do sięgnięcia po dzieło McEwana – znając jakość tego gatunku literackiego wcale bym się nie zdziwił – a byłaby to wielka strata. Bo „Na plaży Chesil” to przepięknie napisana, wysmakowana, poruszająca i zachwycająca psychologią postaci powieść, którą czytelnik chce się delektować i wracać do niej, choć przecież dopiero co ją skończył.
Jedna noc. Dwoje ludzi. Masa problemów. Jest rok 1962, Edward i Florence wzięli właśnie ślub i spędzają noc poślubną w hoteliku, w pokoju z widokiem na plażę Chesil. On nie może doczekać się skonsumowania związku, ona boi się tego, jak chyba żadnej innej rzeczy. Chciałaby mieć dzieci, ale najlepiej gdyby nie musiała uprawiać seksu ani stawać się przedmiotem dla zaspokojenia męża, jak to postrzega. Nie mają doświadczenia w tych sprawach, nie mają także pojęcia tego, co ich czeka i jak bardzo tak zwyczajna rzecz może wpłynąć na ich życie. Emocje narastają, czas ucieka, a kulminacyjna chwila zbliża się nieubłaganie. Gdy ta noc się skończy, dla Edwarda i Florence nic nie będzie już takie samo…
Dawno w moje ręce nie wpadała powieść, która by mnie tak wciągnęła, tak zachwyciła i wywołała tak wielkie emocje, jak „Na plaży w Chesil”. A przecież to niepozorna zdawałoby się lektura, niezbyt obszerna, bo zamknięta na ledwie 190 stronach i nieskomplikowana fabularnie. Jak jednak wiadomo, nie trzeba zbyt wielu słów by powiedzieć coś pięknego i mądrego i dokładnie to robi McEwan. On nie musi maskować niedostatków rozwlekłymi opisami i kwiecistymi ozdobnikami. Jego styl jest dość surowy, choć przy tym jakże delikatny i płynny, prosty, ale piękny i urzekający. Autor pokazuje się nam właściwie bez jakiegokolwiek literackiego okrycia, ale nie potrzebuje go, by oczarować.
Przy okazji obnaża przed nami najbardziej skrywane lęki i obawy swoich bohaterów. Wnika w ich umysły, pokazuje co się w nich kryje, wyciąga na światło dzienne to co wstydliwe i krępujące, ale jakże ludzkie. Jakże łatwe do zrozumienia i – chyba nie będzie w tym przesady – bliskie, jeśli nie wszystkim, to większości czytelników. Bo właśnie w Edwardzie i Florence utożsamiają się wszystkie nasze lęki związane ze sferą seksualną, od przedwczesnego wytrysku i obaw o reakcję partnerki na ten stan rzeczy, po czucie się, jak przedmiot służący do zaspokojenia potrzeb partnera.
Oczywiście wielką krzywdę wyrządziłbym tej powieści, gdybym twierdził, że ogranicza się jedynie do analizy naszego życia seksualnego. „Na plaży Chesil” to także fascynujące spojrzenie na pruderyjną społeczność brytyjską. Czasy wiktoriańskie się skończyły, ale rewolucja w tej dziedzinie życia nie dotarła jeszcze do wysp. Erotyka jest tematem niemalże tabu, Florence o współżyciu uczy się z poradnika, ale nie wie nawet jakie ma to przełożenie na faktyczny stan rzeczy. Dla obojga zbliżenie staje się testem ich miłości, poglądów, właściwie całego ich związku, a zarazem obrazem przemian, jakie w społeczeństwie miały nadejść już wkrótce. W skrócie: po prostu wspaniała rzecz.
„Na plaży w Chesil” to mój debiut, jeśli chodzi o twórczość McEwana. A właściwie, mój pierwszy raz z jego literaturą. I był to pierwszy raz nadzwyczaj udany. Namiętny, gorący, porywający, trochę brudny, ale jakże fascynujący i pozostawiający po sobie wielkie uczucie niedosytu połączone z ochotą na więcej. Mądry przy tym i ambitny, satysfakcjonuje na każdym polu i sprawia, że żałuję, iż nie poznałem dotychczas twórczości tego autora. Ale cóż, wszystko przede mną, prawda? Póki co jednak polecam bardzo, bardzo gorąco tę powieść, nominacja do Nagrody Bookera w pełni zasłużona.
"Na plaży Chesil to historia świeżo poślubionej pary, która chce skonsumować małżeństwo, ale napotyka pewne problemy. Jakie będą konsekwencje podjętych decyzji? O tym już należy dowiedzieć się z lektury książki.
Autor przybliża czytelnikowi pochodzenie pary młodych kochanków, to w jaki sposób się poznali i tym podobne oraz przedstawia garść politycznych faktów dotyczących systemu społecznego, funkcjonowania w Anglii lat czterdziestych. I tak naprawdę, gdyby nie te opisy, to cała historia byłaby do opowiedzenia na kilkadziesiąt stron. Już w połowie zaczęłam mieć poczucie niedosytu, który się pogłębił bardziej po ukończeniu książki. Owe opisy są więc tu sporym wypełnieniem. Gdyby nie one, ta opowieść byłaby właśnie taka: krótka i przeciętna. A tak, jest tylko przeciętna.
Dobrym uzupełnieniem książki jest jej ekranizacja. Historia przeniesiona na ekran jest dopracowana, wiernie odzwierciedla powieść, a aktorzy dobrze zagrali swoje role. To, czego w książce nie widać ale sobie możemy wyobrazić, w filmie możemy zobaczyć: a są to wmocje pary głównych bohaterów. Emocje widoczne na ich twarzach (tu: bardzo dobra Saoirse Ronan). Sam film bez książki też jest dość średni. Dlatego według mnie warto zapoznać się zarówno z książką, jak i z jej filmową wersją.
Większość dorosłych jest przekonana, że dziesięcioletni Peter jest cichym i wycofanym dzieckiem, gdy tymczasem w wyobraźni przeżywa najbardziej niezwykłe...
Berlin, koniec lat 40. Do podzielonego miasta przybywa młody Anglik Leonard Marnham, aby uczestniczyć we wspólnym przedsięwzięciu angielskich i...
Przeczytane:2019-03-10,
Złożenie przysięgi małżeńskiej jest nie tylko początkiem nowego życia, ale jednocześnie decyzją, która implikuje wszystko, co od tego momentu uważane jest za „normalne”. Wydawałoby się, że nakładając na palec obrączkę, niejako z automatu stajemy się dojrzalsi, odpowiedzialniejsi, czasem nawet poważniejsi. Kobieta przywdziewa maskę, która zdaje się informować, że od tej pory jest żoną (a nie jakąś tam dziewczyną czy partnerką), a piersi mężczyzny wydają się być wypięte jeszcze bardziej w geście oznaczającym „jestem mężem”. W dzisiejszych czasach może to wygląda nieco inaczej, biorąc pod uwagę fakt, że wiele wymogów i oczekiwań względem małżeństw zostało zatartych. Nikt już nie stoi za drzwiami w noc poślubną, by kolektywnie sprawdzić, czy aby na pewno prześcieradło jest czerwone. Właściwie to chyba niewielu przychodzi do głowy podejmować decyzję o wyborze partnerki na podstawie jej „czystości”. Tak jak słowa „i nie opuszczę cię aż do śmierci” niestety stają się coraz częściej frazesem, tak cnota utrzymywana do dnia ślubu stała się niemalże motywem bajkowym (i tu raczej „stety”). A jednak to właśnie wokół tego tematu rozwinął akcję swojej książki Ian McEwan.
Właściwie to nie wiem, czy słowo „akcja” jest tutaj odpowiednie. Na plaży Chesil, bo o tej książce mowa, jest dla mnie pod tym względem fenomenem i paradoksem jednocześnie. To historia, która pozostawiła mnie w kompletnej rozsypce, choć mogłoby się wydawać, że na niespełna dwustu stronach nie zadziało się nic szczególnego.
Mamy rok 1962. Dla Edwarda i Florence to wyjątkowy czas, bowiem zdecydowali się przysiąc sobie, że już zawsze będą razem. Wyposażeni w obrączki symbolizujące ich wieczną miłość udają się do hotelu, w którym – jak przystało na świeżo poślubionych – skonsumują wreszcie swój związek. Wreszcie, bowiem McEwan przenosi nas do epoki, w której seks przedmałżeński nie ma racji bytu, a wszelkie rozmowy na jego temat nie mają prawa się odbyć. Para dwudziestodwulatków staje w obliczu sytuacji, co do której mają zupełnie odmienne podejście. Ta noc wypełniona zostaje oczekiwaniem, strachem, obrzydzeniem, pożądaniem i urażoną dumą.
Ian McEwan wprowadza czytelników w błogą atmosferę pięknej plaży i ekskluzywnego hotelu, w którym para młodych ludzi spędza uroczy wieczór przy świecach. Nowo poślubieni patrzą sobie w oczy, snując plany o tym, jak będzie wyglądało odtąd ich wspólne życie. Pięknie opisany sielankowy nastrój rozluźnia i przywołuje cudowne obrazy przed oczami. A jednak coś wisi w powietrzu. Od samego początku czułam burzowy klimat, wzbogacony delikatną grozą, która z niewiadomych mi powodów pojawiła się w zakamarkach mojej głowy już po pierwszych stronach lektury. Na tym właśnie polega wspomniany przeze mnie wcześniej paradoks tej książki – pod pozorem prostej historii o problemach młodych ludzi ukryła się przejmująca i wstrząsająca opowieść o tym, do czego prowadzi brak rozmów, niedopowiedzenia i odmienne, nigdy nie sprecyzowane oczekiwania względem siebie. W tej książce najważniejsze jest to, co niewypowiedziane. Wszystko skupia się wokół tego, co nie zostało przez autora nazwane i szczegółowo opisane. Każdy najmniejszy gest, każdy grymas i choćby najkrótsza myśl jest w tej książce tak istotna jak inwokacja w Panu Tadeuszu. To historia złożona z najważniejszych na świecie drobnostek, z ciszy, która mówi wszystko.
Choć pruderia została obalona przez swobodę, to wciąż podstawowym problemem między ludźmi jest brak odpowiedniej komunikacji, szczerości i otwartości. Czasami wciąż boimy się przyznać do tego, co nas uwiera, doprowadzając do sytuacji, z której nie ma odwrotu, niejednokrotnie tracąc najważniejsze. Ian McEwan, tworząc niewielkich rozmiarów powieść, stworzył swoistą epopeję. Dla mnie to jedna z niewielu książek, do których na pewno będę wracać. Przeczytajcie koniecznie.