Thorn Jasona Hunta to z pewnością największy jak dotąd sukces polskiego self-publishingu. Niestety, sukces to wyłącznie komercyjny lub – jak kto woli – promocyjny.
Zacznijmy może od sprawy najtrudniejszej - od próby przybliżenia czytelnikom fabuły książki Jasona Hunta. Najprościej rzecz ujmując, Thorn to historia chłopaka, który chce zmienić swoje życie. Marzy o tym, by zdobyć serce kobiety, a środkiem prowadzącym do tego celu ma być napisanie bestsellera. Jednak powieść trzeba nie tylko napisać. Należy ją także wydać, nasz bohater musi więc wybrać się do Nowego Jorku, by przedstawić ją wydawcom. A to nie takie łatwe, gdy jest się bardzo, bardzo młodym i zupełnie pozbawionym pieniędzy, mieszka się zaś gdzieś na amerykańskiej prowincji (która, swoją drogą, bardziej przypomina Chałupy niż wybrzeże Stanów Zjednoczonych).
Tak streszczona fabuła mogłaby zapowiadać banalną, ale możliwą jeszcze do obronienia opowieść. Rzecz w tym, że akcja Thorna jest diabelnie poszatkowana, poprzedzielana dygresjami, swoistymi „przypowieściami” czy wykładnią poglądów narratora. Nie ma tu mowy o jakimkolwiek budowaniu napięcia czy o rytmie opowieści. Owszem, pojawiają się w książce tajemnicze postaci, mające budzić zaciekawienie. Są pewne „smaczki”, niuanse, które - odpowiednio wykorzystane – mogłyby złożyć się na wciągającą opowieść. Ale Jason Hunt nie potrafi podtrzymać zainteresowania czytelnika, zbyt rzadko podrzuca kolejne tropy, zbyt często zbacza z tematu. W dodatku wydaje się, że obca jest mu również logika. W jego książce chłopak, który nigdy nie był w związku, poucza dziewczynę, która spotykała się z setkami mężczyzn, policjant zaś wypuszcza z aresztu młodocianego przestępcę tylko dlatego, że… Cóż – właściwie nie wiemy, dlaczego go wypuszcza.
Autor próbuje wpleść w narrację swoiste cliffhangery - ostatnie zdanie każdego rozdziału bywa często bardzo enigmatyczne i ma czytelnika skłonić do lektury kolejnych stron - w praktyce jednak bardzo szybko orientujemy się, że kolejne partie tekstu zupełnie nie popychają opowieści do przodu. Stoimy w miejscu, wysłuchując jedynie tyrad narratora / autora, próbującego wyłuszczyć nam swoją filozofię życiową.
Pół biedy jeszcze, gdyby przemyślenia i filozofia Jasona Hunta były w jakikolwiek sposób oryginalne. Niestety, sprowadzić je można do jednego cytatu z najsłynniejszej powieści uwielbianego przez czytelników grafomana, Paulo Coelho. Chodzi, oczywiście, o słowa: Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat działa potajemnie, by udało ci się to osiągnąć. Nie bądź więc kurą. Bądź orłem wśród kur. Choć wszyscy będą starali się sprowadzić Cię na ziemię, staraj się za wszelką cenę wzlecieć. Miej wielkie marzenia. Nie poddawaj się.
Żeby było zabawniej, narrator miejscami pokpiwa sobie ze znanych mówców motywacyjnych, z autorów poradników, którzy powtarzają w nich wyłącznie prawdy doskonale znane, oczywiste, obiecując sukces, choć sami zbyt wiele w życiu nie osiągnęli. Tyle, że sam Jason Hunt popełnia dokładnie ten sam błąd. Rozumiem, że Thorn ma być powieścią motywacyjną, ale czy oznacza to, że trzeba serwować czytelnikowi banał za banałem? Tu wszystko jest niebywale proste, jasne i… patetyczne.
Ludzie nie potrafią sobie radzić ze złamanym sercem, bo za wszelką cenę chcą je posklejać…
W dodatku Thorn to powieść niebywale ckliwa i egzaltowana jak pamiętnik właśnie zdradzonej nastolatki. Zakończenie może część czytelników na swój sposób zaskoczyć, choć styl końcowej części książki wyraźnie już zapowiada jej finał. A gdy orientujemy się, co tak naprawdę właśnie autor powiedział i jak zakończył swoją historię, odkrywamy, że więcej patosu i łez w tej opowieści być już nie mogło. Thorn jest bardziej ckliwy i łzawy niż królujące na listach bestsellerów powieści obyczajowe. A przebić pod tym względem niektóre polskie autorki jest naprawdę trudno.
Czy to zawsze wygląd tak samo? Miejsca, które dają nam szczęście, zmieniają się w niewiele warte wspomnienia?
Tu uwydatnia się kolejny mankament powieści Jasona Hunta. Narracja prowadzona jest językiem bardzo prostym, potocznym. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że bardzo wiele tu klisz językowych, błędów logicznych, gramatycznych, czy nawet… ortograficznych (a wystarczyło zajrzeć do słownika, by odkryć, że nie pisze się „przecholować”, tylko „przeholować”.
W dodatku Hunt wszystkie swe przemyślenia wyraża najzupełniej bezpośrednio, wprost. Nawet, jeśli co pewien czas prezentuje historyjki, przypominające fragmenty mów motywacyjnych (albo wręcz biblijnych przypowieści z uwagi na patos wymowy tych opowiastek), to już w następnym akapicie wykłada „kawę na ławę”, tłumacząc czytelnikowi jak idiocie, o co mu chodzi.
I być może to jest największy problem Thorna. Jego autor po prostu traktuje czytelników jak idiotów. Tłumaczy wszystkie metafory, nie pozostawia żadnego pola do interpretacji, a w dodatku kluczowe, jego zdaniem, fragmenty, wyróżnia WERSALIKAMI. A wydawałoby się, że bloger powinien wiedzieć, że należy unikać takich sztuczek, bo zna netykietę i wie, że nic tak nie wkurza czytelnika jak WIELKIE LITERY.
Może to zaskakujące, ale - wbrew pozorom - ta powieść miała pewien potencjał. Niektóre tropy czy aluzje, nazywane przez samego autora „sekretami”, rzeczywiście mogły intrygować. Pomysł, by bohaterem tej opowieści był chłopak, z częścią doświadczeń którego naprawdę wielu czytelników będzie się identyfikować, mógł stać się zaczynem naprawdę dobrej książki. Niestety, okręt flagowy polskiej blogosfery Thorn zatonął pod ciężarem balastu pseudofilozoficznych rozważań i nużących banałów, serwowanych czytelnikom jako prawdy objawione. Thorna nie dyskwalifikuje już nawet fakt, że obszerne fragmenty tej książki pojawiły się już kiedyś w postaci wpisów na blogu autora. Tę opowieść zabiła chęć, by wpisała się ona w modny obecnie trend coachingu czy mów motywacyjnych. Autor nie potrafił się zdecydować, czy tworzy poradnik, czy też literaturę. W efekcie zarówno przydatnych porad, jak i literatury jest w Thornie bardzo, bardzo niewiele. A szkoda.