Siostry McCosh mają prawdziwie sielskie dzieciństwo, które spędzają na zabawach z synami mieszkających po sąsiedzku rodzin Pendennisów i Pittów. Czas jednak płynie zaskakująco szybko, a na horyzoncie pojawia się zagrożenie związane z I wojną światową. Chłopcy, którzy w okamgnieniu stali się mężczyznami, postanawiają wyruszyć na front. Jednym z nich jest Ash Pendennis, po uszy zakochany w Rosie McCosh – zresztą z wzajemnością. Zaręczyny są dla nich jedynie formalnością, gdyż już od lat obiecywali sobie wieczną miłość. Wojna jednak nie oszczędza zakochanych.
Pomimo licznych braków, Pył, co opada ze snów okazuje się powieścią rzetelną. Autor nie ucieka w tematykę wojenno-miłosną, broniąc się przed faktami. Co więcej, często rzuca czytelnikom ciekawostki związane z lotnictwem czy slangiem wojskowym, co stanowi przyjemne urozmaicenie lektury. Kolejnymi „smaczkami" - zwłaszcza dla fanów literatury, poezji w szczególności - okazują się cytaty z wybranych wierszy czy wzmianki dotyczące poetów tamtych czasów (chociażby nowej gwiazdy na ówczesnym firmamencie, lekko skandalizującego T.S. Eliota). Choć wydaje się to jedynie drobnostką, tego typu zabiegi, przybliżające nas do lat opisywanych w powieści, uratowały Pył, co opada ze snów przed kompletną katastrofą.
Największą zaletą powieści okazało się samo przedstawienie wojny. Chociaż początkowo autor nie szczędzi wzniosłych słów na temat braterstwa i piękna walki za ojczyznę, w ogólnym rozrachunku to właśnie rozdziały poświęcone działaniom na froncie, początkowej bezczynności i oczekiwaniu na walkę, brudowi i wiecznie rozchlapującemu się błotu oraz cichym porozumieniom z wrogiem, stały się ciekawymi fragmentami Pyłu, co opada ze snów. Daleko de Berniéresowi choćby do Whartona, jednak w perspektywie całego utworu to właśnie początek stał się tym najbardziej wartościowym.
Niestety, nie sądziłam, że poza tym może być aż tak nijako, aż tak mało wiarygodnie i, co chyba najgorsze, aż tak infantylnie. Pospolity, momentami wręcz dziecięcy styl autora „gryzie" już od samego początku. Dalej niestety, jest jeszcze gorzej. Papierowe postaci przeskakują między oczami, nie robiąc żadnego wrażenia, nie wzbudzając uczuć (nawet tych negatywnych), przekazując sobie treści znaczące mniej niż funt kłaków. Ot, zwykłe bzdurne rozmówki, nie prowadzące zupełnie do niczego, choć okraszone niesamowitą ilością zwrotów mających oddać specyfikę epoki. Chyba to jest właśnie największym problemem powieści – ta historia do niczego nie prowadzi, nic nie wnosi, niczego nie ofiaruje. Autor poukładał zbiór opowiastek o rodzinie i bliskich jej ludziach, po czym połączył je w powieść, która drażni swoją kolażową formą. Bohaterowie do niczego nie zmierzają - snują się tylko i udają, że robią coś ze swoim życiem. I choć, oczywiście, życie to się zmienia (mamy śluby, pogrzeby, etc.), to w bohaterach nie następuje żadna zmiana. Ale może to lepiej? Bo gdy zmiana już następuje - w przypadku jednej z bohaterek - to wypada wręcz śmiesznie przez wzgląd na swoją skrótowość. Pył, co opada ze snów to po prostu literacki bubel. Szkoda czasu na lekturę.
Książka jest pierwszą częścią trylogii, rozgrywającej się w wyimaginowanym kraju Ameryki Południowej, w którym jak w soczewce skupiają się anomalie, idiotyzmy...
"Kapitan Corelli" to tragikomiczna opowieść o losach mieszkańców małej greckiej wysepki, głównie w latach II wojny światowej, a więc w okresie włoskiej...