Jak hanys z hadziajem
Trzydzieści trzy medale dla gospodarzy. Sześć medali dla polskich sportowców, dwadzieścia sześć dla Norwegów, dwadzieścia osiem dla Stanów Zjednoczonych. To, oczywiście, dorobek zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi. Organizowane przez Rosjan zawody przeszły do historii, stały się bowiem nie tylko areną sportowych zmagań, ale też prawdziwym widowiskiem, zaspokajającym oczekiwania nawet najbardziej wymagających kibiców.
Jak wyglądały przygotowania do igrzysk? Jak daleko posunięte były prace na pół roku przed najdroższą w historii imprezą, która stanowiła potwierdzenie potęgi Rosji? Nowoczesne areny, doskonała infrastruktura, śnieg od miesięcy przechowywany w tunelach pod ziemią, grunty masowo przejmowane od wysiedlanych mieszkańców, tysiące ludzi zaangażowanych w przygotowanie kraju na przybycie sportowców i turystów z całego świata. Z drugiej strony - wszechobecna korupcja, niekompetencja, absurdy rosyjskiej rzeczywistości.
O tym, jak można w sposób perfekcyjny tworzyć pozory, o gościnności (i porywczości) Rosjan pisze nasz rodzimy hajer - Mieczysław Bieniek. Hajer jedzie do Soczi to kolejna już książka autora, opublikowana nakładem wydawnictwa ANNAPURNA. Tym razem z Katowic wyruszymy do Rosji, przemierzając ją od Murmańska po Soczi i oddaloną od niej kilkadziesiąt kilometrów miejscowość Krasnaja Polana, gdzie również rozgrywano kilka dyscyplin sportowych. Środkiem transportu dla podróżnika-gawędziarza, który zamienił gruba na szeroki świat, okazał się tym razem rower. Zamiast siedzieć w doma, jak większość polskich emerytów i narzekać na stan zdrowia, ceny leków czy rząd, postanowił stać się samozwańczym socjologiem-badaczem i zbierać historie ludzi, których spotyka na swej drodze.
Oczywiście, nie byłby sobą, gdyby do Soczi zmierzał najprostszą drogą. Jego trasa była niekiedy modyfikowana na bieżąco, a w efekcie olimpijskie miasto zobaczył po przemierzeniu odcinka prowadzącej ku Litwie, następnie ruszył na północ przez Nord Cap w Norwegii, wzdłuż Morza Barentsa, aż po Rosję - wybrał się do Murmańska, Sankt Petersburga i Moskwy, a potem na południe, ku Soczi. Cztery miesiące życia, trzynaście tysięcy kilometrów, setki wspaniałych zdjęć i niezwykłe wspomnienia oraz historie do opowiedzenia - tak właśnie wygląda bilans tej karkołomnej wyprawy.
Nie była to sielska wyprawa, zdarzały się w drodze chwile trudne, kłopoty, zdarzyły się niezbyt miłe spotkania (głównie z policją), a także katastrofy drogowe i wielkie dziury w podłożu. Przeważały jednak pozytywne doświadczenia, a także wspaniałe znajomości z wyjątkowymi ludźmi i przygody rodem z filmów akcji. Sam wyjazd rozpoczął się niemałym zaskoczeniem, związanym z towarzyszem podróży, który zresztą bardzo szybko zrezygnował, obrażony na Bieńka. I tak polski górnik musiał stawić czoło rosyjskiej rzeczywistości samotnie, pędząc niczym żdzobek ku Matuszce Rassiji na swoim kole.
Dzięki plastycznemu językowi Bieńka możemy towarzyszyć hajerowi na każdym etapie wyprawy i wraz z nim przeżywać wszystkie przygody. Tych zaś jest bez liku - poczynając od spotkania z człowiekiem z blizną, czyli byłym żołnierzem służącym w Afganistanie oraz jego kolegami, przez wizytę w fińskiej łaźni, połowy okoni czy spotkania z pazernym Świętym Mikołajem w Rovaniemi. W drodze do celu Bieniek został nawet bohaterem Murmańska, a także gościem studia telewizyjnego! Nauczył się odstraszać niedźwiedzie, rozmawiać z żądnymi łapówek policjantami, przełamał również stereotyp Polaka-antysemity, bratając się z pewnym Źydem w Petersburgu. Podziwiał niezwykły Iwerskim Monastyr, ulubione miejsce Pierwszej Damy Rosji, zawitał również do Moskwy, a po drodze do Soczi odwiedził kolejne święte miejsce w grotach - klasztor dla byłych alkoholików, którym zarządza przeor, ojciec Ignacy. Leżące na wzgórzach Soczi zastał w rozsypce, zaś panujące wszędzie rozgardiasz i rozprężenie pozwoliło mieć poważne obawy co do powodzenia igrzysk…
Relacja Bieńka z wyprawy to porywająca literatura. Autor zabiera nas w daleką podróż, pełną wyzwań, smaków i kolorów. Choć do tekstu wkradło się kilka literówek, to dynamika, temperament autora i obfitość szczegółów nie pozwalają koncentrować się na nieistotnych szczegółach. Bieniek pisze dokładnie w taki sposób, w jaki żyje – szybko, spontanicznie, ale z każdym słowem bliżej celu. Prawdziwą wisienką na torcie są liczne zdjęcia, stanowiące integralną część książki, pozwalające przenieść się do miejsc odwiedzonych przez Bieńka oraz poznać ludzi, którzy stanęli na jego drodze. Podróżowałam już z hajerem do Dalajlamy, teraz do Soczi, co rozpaliło mój głód przygody. Kaj tym razem, panie Bieniek?
Barwny opis kilkumiesięcznej śmiałej podróży przed siebie przez andyjskie kraje, bogato ilustrowany sugestywnymi zdjęciami autora. Cennym dodatkiem...
Z pewnością nasz Autor nie jest mistrzem literackiej polszczyzny. Wyraża się w sposób przaśny i dosadny, tak jak na prawdziwego górnika przystało...