Pierwszymi skojarzeniami, towarzyszącymi lekturze „Czerwonego płomienia Sebastiana” Janiny Zającówny są wrażenia patosu i egzaltacji. Autorka prowadzi narrację w sposób typowy dla wielu niezrealizowanych polonistek (i swoją bohaterkę-narratorkę także wysyła na studia polonistyczne) – trzeba czasu, by okazało się, że to, co w pierwszej reakcji uchodzi za brak pisarskiej ogłady, w rzeczywistości staje się dobrze przemyślaną strategią prozatorską i znakomicie odzwierciedla treść książki.
Siedemnastoletnia Iga na prywatce u koleżanki poznaje Stefana. Zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia – i to z wzajemnością. Choć rodzice obojga są przeciwni temu związkowi, młodzi nie widzą poza sobą świata. W sielankową rzeczywistość (przerywaną najpierw drobnymi szykanami ze strony matek, potem – kwestią niechcianej i potajemnie usuniętej ciąży) brutalnie wdziera się polityka. Stefan jest Żydem, w 1968 roku zostaje zmuszony do opuszczenia Polski. Życie Igi staje się pasmem tęsknot – nie wiadomo, czy zakochanym uda się znowu połączyć.
Jest „Czerwony płomień Sebastiana” romansem o raczej przewidywalnej i dość schematycznej fabule. Wielka, idealizowana miłość, zdolna pokonać największe przeszkody, wolna od kłóci i prozy codzienności – to coś w sam raz dla miłośniczek gatunku. Janina Zającówna ze wszystkich sił upoetycznia i uwzniośla to, co łączy bohaterów jej powieści, nie bawi się w subtelności, liczą się dla niej jedynie wielkie czyny i wielkie wydarzenia, mogące wywołać moc wzruszeń wrażliwych odbiorczyń. Autorka, wcielając się w postać nastoletniej zakochanej dziewczyny ma skłonności do przesady, co jest idealnym wręcz sposobem na odwzorowanie charakteru Igi.
Już początkowe frazy książki zdradzają karykaturalne dziś i zbanalizowane podejście do tematu jedynej i prawdziwej miłości: „Zastanawiam się często, jak żyłam, kiedy go nie znałam, jak mogłam spać, poruszać się, chodzić po ulicach, wyjeżdżać nad morze. Nie. To niemożliwe. Kiedy go nie znałam, mnie również nie było. Żyłam w uśpieniu, czekając na ten dzień”. Frazesy? Jasne, że tak. Ale Janina Zającówna wykorzystuje je, by przedstawić zwierzenia młodej dziewczyny, uogólnione, choć niemal intymne. Może dzięki temu uwiarogodnić postać, ale i uśpić czujność czytelniczek – bo już wkrótce i to bez zapowiedzi poruszy zagadnienia bardziej istotne niż amory zakochanych. Dzięki specyficznej narracji może autorka przedstawić lepiej kontrast między rzeczywistością schyłku lat 60. XX wieku a kompletnym nieprzystosowaniem do życia rozpoetyzowanej pary głównych bohaterów. Język dopowiada tu to, co umknęłoby w suchych zapewnieniach, wyjaśnia niektóre motywy postępowania i unieważnia dziejowe przemiany. Jest odzwierciedleniem dramatycznych wyborów, jakich musi dokonać Iga – i nieraz w tej powieści zaskoczy.
Stereotypowa, znana od wieków kanwa, posłużyła autorce nie do stworzenia zwyczajnego obyczajowego wyciskacza łez, a do połączenia romansu z powieścią psychologiczną: dojrzałe sądy, jakie na obcej ziemi wygłasza samotna kobieta, chociaż pozostają truizmami – przynoszą materiał do refleksji: bohaterka głosi oczywiste, ale dotąd raczej niewyrażone prawdy – i na tym polega szczególny urok powieści. W „Czerwonym płomieniu Sebastiana” sporo jest metafor i peryfraz, autorka stosuje nietrudny do uchwycenia, specyficzny rytm narracji. Kiedy nie zwraca uwagi czytelniczek na treść, upaja brzmieniem, melodyjnością fraz, sprowadzonych do żarliwego szeptu-wyznania. Jej zabiegi z czasem zaczynają nabierać głębszego sensu, a pierwsze wrażenie – odczucie egzaltowanego i „natchnionego” pisarstwa – traci na wartości.
Powieść tę można odbierać na kilku różnych poziomach: znajdą w niej coś dla siebie wielbicielki sentymentalnych historii o prawdziwej miłości, ale też panie, które chętniej wybierają literaturę z wyższej półki, nie będą zawiedzione.
Izabela Mikrut
Książka opowiada o młodej dziewczynie, która trafia do zakładu poprawczego. Nie ma lekko, aczkolwiek nie pomaga jej w tym własny charakter. ...