WIAŁO.
Ty wiesz, że to był ten wiatr, co przynosi zagubione latawce dziecięcych snów. On pachniał już swobodą dusznych dni i szalał pod za krótkimi sweterkami dziewcząt. Oto szmer włosów tuż przy uszach, wichura w lokach niebieskookiego trzylatka. Hucząco- szeleszcząca gama barw tej ciszy południa, przynosi jęk ściętych babć-topoli. Ona świszcze we wspomnianym koszyku żniwianym z obiadem dla dziadków, wujków, kuzynów już dawno zapomnianych.
Na zwilżonych śliną wargach zastyga wspomnienie jeszcze soczyście zielonej bramy, jabłoni ściętej wkrótce ostrzem czasu i zakapturzonej nocy o świetle lampki. Ten promień pachniał pościelą i mlekiem, pościelą przesiąkniętą stodolnianą słodyczą siana.
Rozkaprysił się ten wiatr złowrogi. Świszcze mi przy stopach i w oczach. Na kolana złożył iskierki sierpniowego ogniska i krople zakochanego jeziora. Zawiał mi w dziurki od nosa, bym jeszcze opisać mogła kałuże gumowców i tęczy. Jednak kochanek Rose, kochanek-marynarz wypłynął już w bezczas, a ona sama zabrała mi wiatr, by móc wysyłać mu pocałunki kobiety czekającej.