Chwytając się powietrza
Powiew wiatru wypełnił delikatną firankę w drogiej restauracji na najwyższym piętrze wieżowca – białą w kwiatowe wzory. On uśmiechał się delikatnie w stronę kobiety o kasztanowych włosach, która siedziała po drugiej stronie niewielkiego drewnianego stolika przykrytego obrusem. Jego dłoń ujęła jej dłoń – w piękny i tak bardzo ludzki most ponad wazonikiem z frezjami. Jak ślicznie błyszczały jej zielone, kocie oczy. Jak bladły przy nich nic już nie warte migoczące światełka ulic tam na dole. I jak nieosiągalne i obce zdawały się gwiazdy. Był na odpowiednim piętrze, jak najbardziej odpowiednim, nie za wysoko i nie za nisko – pomiędzy niebem, do którego wierzący kierowali modlitwy, a wątpiący marzenia – i ziemią, która często niszczyła wiarę jednych i siłę drugich. Tak – restauracja na siedemnastym piętrze była idealnym wyborem. On spojrzał w jej oczy, lecz ona upuściła wzrok na podłogę. Nie zwrócił jednak na to uwagi. Perfekcyjnie umyte szyby w oknach niczym lustro odbijały jej postać, jej długie, smukłe nogi i czekoladową sukienkę. Przypominała mu jesień: jej uśmiechnięta twarz była niczym jesienne słońce, spokojne i ciepłe, z kolei kasztanowe włosy utkały w jego wyobraźni piękne dęby o ciemnobrązowych pniach i bordowych liściach. Delikatne promienie słońca wędrowały po srebrzystej tafli jeziora jej oczu, wiatr rozwiewał liście – płynęły po jeziorze małe liściaste łódki. Milczała posłusznie, gdy on spoglądał na nią z podziwem z jakim patrzy się na obraz – i tylko pieniądze położone na stoliku pod wazonem przypominały mu o tym, kim była naprawdę. Tak obcy dla siebie. Obcy w tym miejscu. Jak turyści. Kelner proponujący deser rozwiał jesienny pejzaż. Ona pokiwała przecząco głową. Odszedł, kłaniając się przedtem uprzejmie. W czarnym surducie wyglądał jak jaskółka. Ich ręce rozplotły się niczym pędy bluszczu przed zimą. Wstał z krzesła i podszedł do niej, ostrożnie głaskając kosmyk jej lśniących, kasztanowych włosów. Szepnął jej coś do ucha, ustami muskając jej policzek – nie odważył się na więcej. Ponownie ujął jej śnieżnobiałą dłoń i powolnym krokiem skierowali się w stronę tarasu (tuż przed tym ona dyskretnie wyjęła banknot spod wazonu). Spełniała wszystkie jego życzenia i wydawało się jej, że wszyscy wokół wiedzą. Nie myślała, czy boli ją to czy nie, patrzyła tylko na podłogę. On spoglądał to na nią, to na nitki ulic w dole, po czym zacisnął nerwowo powieki. - Nie chcę tam wracać. Nic nie odpowiedziała. Chciała uciszyć ból gorliwym pocałunkiem, lecz w tej samej chwili z jego oczu popłynęły dwie gorzkie łzy. Odsunęła się wystraszona i ze zdziwieniem spoglądała na niego. On jednak nie patrzył już na nią, lecz na krzykliwe jaskółki przecinające wieczorne niebo. Dziesiątki, dziesiątki krzykliwych jaskółek. Przecinały skrzydłami taflę jeziora z liściastymi łódeczkami, pod słonecznym jesiennym niebem, przy majestatycznych dębach o bordowych liściach. Aż rozcięły pejzaż jak złośliwe dziecko niszczące obrazek nożyczkami. Rozpostarł swe silne czarne skrzydła, czując jak powietrze wypiera go ku górze, choć było to tylko złudzenie. Trzepotało ubranie, nowiutki garnitur rzucał się w konwulsjach, siła wiatru rozwichrzyła piórka na głowie. Machał nerwowo rękami, nie licząc jednak, że uniesie się ku niebu. Krzyczał głośno, nie licząc wcale, że jego świergot będzie umilał zakochanym gwiaździstą noc w parku. Tak bardzo chciał, tak bardzo chciał pofrunąć jak najdalej, lecz w ułamku sekundy, tuż przed upadkiem, zapragnął cofnąć wszystko, chwycić się powietrza. Nie był jednak jaskółką. Miał w sobie tylko ten jaskółczy niepokój.