Czy jest życie poza zbrodnią i winą?
Główny bohater powieści Marcina Cieleckiego Archipelag Lewiatana, Bartek Ostrowski, morduje z zimną krwią, a chcąc zatrzeć trop, szuka schronienia w klasztorze; wielowiekowa tradycja głosi, że miejsce monastyczne zapewnia niekaralność. Nie przewidział tylko, że miejsce odosobnienia okaże się zaskakująco gwarne. W relacjach z mieszkańcami klasztoru - tak stałymi, jak i tymczasowymi - zaczyna rozpadać się misterny plan bohatera, a role łowcy i ofiary niebezpiecznie się do siebie zbliżają. Każdy, kto decyduje się „umrzeć dla świata”, skrywa jakąś tajemnicę. Życie pod zakonną regułą, powtarzalność dni i ćwiczeń dyscyplinujących ciało, ten sam krajobraz, milczenie... Kolejne rozdziały, ułożone zgodnie z monastyczną liturgią godzin, prowadzą nieuchronnie do pytania: co się stanie, gdy zło zamieszka w miejscu świętym.
Do lektury powieści Marcina Cieleckiego zaprasza Wydawnictwo JanKa. Obejrzyjcie wywiad, jaki z autorem przeprowadziła Janina Koźbiel:
W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Archipelag Lewiatana. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
-Po naszej wczorajszej rozmowie, która tak wiele dla mnie znaczyła, Bartku, czuję, że jestem ci coś winien – [zaczyna ksiądz Henryk].
Puścił do niego oko?
Jeszcze raz, jakby za pierwszym razem było to zbyt mało czytelne.
A teraz przetarł, powoli i z namysłem, oczy palcami, usuwając z nich napięcie. Pomasował przez chwilę nasadę nosa.
- Myślę, że nie jesteś mi nic winien, zwłaszcza jeśli chodzi o wczorajszą rozmowę… - protestuje przezornie Bartek. Co on zamierza? Chce się sam zdemaskować? Przyznać do własnej niewiary?
- Przeciwnie, Bartku, przeciwnie. Wczoraj, gdy otworzyłeś przede mną duszę, poczułem, że jesteś człowiekiem szczerze poszukującym Boga.
Bartek czuje, jak mimowolnie unoszą mu się brwi.
Agnieszka przypatruje mu się zaciekawiona.
Powinien coś powiedzieć, ale nie wie co. Ksiądz bawi się słowami, a może i całą sytuacją.
- Widzisz, Bartku, mówisz utopia i myślisz chrześcijaństwo, a chrześcijaństwo nie ma nic wspólnego z utopią. Powiem więcej: jest antyutopią, jest wykrzyczanym sprzeciwem wobec Archipelagu Lewiatana. Gdybyś włączył do swego opisu Królestwo Boże, to wpuściłbyś konia trojańskiego, który rozwaliłby ci całą twoją koncepcję.
Powiedz mi, w co wierzą utopianie wszelkich krain? Bo przecież w coś wierzą, prawda? Że człowiek jest dobry. Że szczęście nigdy się nie znuży. Że w lepszych warunkach człowiek może stać się lepszy. Że jest możliwa jednomyślność między jednostką a społeczeństwem. Granice Archipelagu Lewiatana są granicami wiary. Utopie to kraje religijne – bez wiary nie istnieją. W co wierzą utopianie z północy i z południa? W samych siebie. W miejsce, w którym się znajdują. W czas, który ich uleczy. We własne nieograniczone możliwości.
A jeśli już natrafisz na planie utopijnych miast na świątynię, to będą wyznawać tam religię bardzo podobną do chrześcijaństwa. Ale nie znajdziesz w niej słów Ewangelii ani krzyża. Niewiele o dramacie świata, nic o cierpieniu.
Zjedz jeszcze kawałek sernika, wyborny wypiek. Śmiało, weź ten większy i pozwól mi mówić.
Myślałem o tym całą noc. Muszę mówić. Dać świadectwo wiary.
Powiesz mi pewnie, że Jezus głosił Królestwo Boże, a nastał Kościół. Że to sprzedana rewolucja
Chrześcijaństwo to potwarz dla utopii.
Powiedz mi, gdzie leży utopia? Na równiku, tam za horyzontem, na samotnej wyspie, w nieodległym czasie. Nie, utopia istnieje tylko w języku. Możemy mówić, opisywać, dopieszczać Marzenie o Byciu Szczęśliwym, ale nie czyni nas to szczęśliwymi. Przeciwnie, im bardziej mówisz o utopii, tym bardziej widzisz, jak nieszczęśliwy jesteś. Utopia istnieje tylko w języku – za krótkim, by dotknąć, zbyt martwym, by poczuć smak. A gdzie leży Królestwo Boże? W doświadczeniu. W tym krzyku, którego nie sposób uzasadnić, nie sposób przekazać komuś innemu. Można tylko świadczyć: Jezus zmartwychwstał.
Utopia jest dla doskonałych i podtrzymująca doskonałość. Królestwo Boże jest dla złamanych życiowo, dla nieudaczników. Głodnych, pobitych, oszukanych. Życiowych złamasów.
Jeśli szukasz mapy ze wskazówkami, jak dotrzeć do Królestwa Bożego – zawiedziesz się. Nie masz dróg, masz tylko obrazy. Stół, ziarno gorczycy, uczta, miska z kwasem, skarb ukryty w ziemi, perła, drzewo. A to się czyta tak: otwórz oczy, bo to jest już. Oto siewca wyszedł siać słowo, rybak ciągnie sieć, ojciec czeka na powrót syna. Czytasz to i widzisz jednocześnie; to się dzieje niejako na twoich oczach, na wyciągnięcie ręki. Jakbyś rękę zanurzył w wodę, chcąc dotknąć ciemnych grzbietów ryb, jakbyś zboże czesał palcami, jakbyś na dłoni poczuł ciężar pierścienia. Przypowieści Jezusa to zmysłowość codzienności, która wiedzie od tego, co znane, ku temu, co nieznane.
A ten obraz wydaje mi się najpełniejszy: gospodarz wynajmuje robotników do pracy w swojej winnicy i umawia się z nimi o denara za dzień pracy, niezależnie od tego ile czasu pracują, a gdy dzień się kończy, wszystkim płaci po denarze. I tym, co pracowali dzień cały, pół dnia, godzinę tylko. Denar dla wszystkich. Ci, co pracowali od rana, są wściekli. To nieuczciwe, krzyczą. Tak, sprawiedliwość nie opisuje całkowicie Boga. On jest przede wszystkim wolny. I miłosierny. Nie przymusisz Boga do niczego. Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry? Nikomu z robotników nie stała się krzywda, a każdy został doceniony.
Nie pojmiesz, czym jest Królestwo Boże. Jest pełnym kłosem z przypowieści o cierpliwym rolniku i wysoką gorczycą, w której mogą się gnieździć ptaki, albo zaczynem zakwaszonego ciasta. Jest tu jakaś maleńkość, jakiś niepozorny początek. I wyczuwalna jest cała trudność, piętrzące się przeszkody. Nie ma pewności, że ziarno zakiełkuje. Jest za to przedziwna opowieść, która sięga do samego serca. Tam, gdzie pojawia się słowo grzech, tam zaraz pojawia się przebaczenie. Królestwo Boże jest tym, czego doświadczył Jezus. I jest w nim zawarta nieusuwalna sprzeczność. Że ono już jest i że dopiero nadchodzi.
Nie ma i nie może być definicji Królestwa Bożego. Mamy tylko konstytucję tego Bożego Państwa: błogosławieństwa. A ich też nie pojmiesz, dopóki nie zaczniesz nimi żyć. Królestwo Boże jest tam, gdzie jest Jezus.
Milczeli wpatrzeni w księdza. Oczy miał spuszczone, wzrok utkwiony w dłoniach obejmujących kubek. Rumieniec rozlał się na policzkach, wstąpił na uszy i zdawało się, że zaraz włosy staną w płomieniach.
-Jest taki fragment, który może być definicją… - w zamyśleniu, z oczami utkwionymi w blacie, Agnieszka mówi powoli, szukając w pamięci słów. - W Liście do Rzymian stoi, że Królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym.
- Tam, gdzie Jezus będzie stawiał przed oczami obrazy – uczta, drzewo, zboże – tam Paweł będzie podsuwał terminy. Pokój i radość w Duchu Świętym – co to jest? To wie tylko ten, na kogo Duch zstąpił.
-A sprawiedliwość? – odzywa się Bartek – Co to jest ta sprawiedliwość w Duchu Świętym? To jest jakaś lepsza, bardziej sprawiedliwa od ziemskiej sprawiedliwości?
-Nie wiem, Bartku. Może to jest ta sprawiedliwość, która pyta: Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?
-To jeśli to jest taka sprawiedliwość, co nad złymi i dobrymi roztacza słońce, to chyba się Bogu pojęcia pomyliły…
-Bartku… - groźba księdza zawisa w powietrzu.
-…bo to bardziej rozmydlanie wszystkiego w landrynkowym sosie przebaczenia i plastikowego miłosierdzia, niż prawdziwe życie jest. –Bartek zacisnął dłonie na nożu, aż pobielały palce. (…)
I wtedy wchodzi on.
-Dzień dobry i szczęść Boże…Nie za bardzo wiem, co się powinno mówić w takim miejscu. Młodszy aspirant Waldemar Brzoza. – Mężczyzna pręży się, jakby miał za chwilę stuknąć obcasami.
Agnieszka, Bartek i Henryk patrzą z niedowierzaniem na przybysza, a później na siebie nawzajem. I znów na niego.
Gdyby nie wyjęta legitymacja służbowa, Bartek nie pomyślałby, że przed nimi stoi policjant. Spodnie na kant i krótka koszula w kratę. Na ramieniu torba. Przystojny, ogolony, buchający wręcz życiem. Sposób, w jaki chowa policyjną odznakę, kojarzy mu się z gestem, jakim ksiądz składa stułę.
Pierwszy przytomność umysłu odzyskuje ksiądz.
-Zapraszam do stołu – odsuwa obok siebie krzesło przyjaznym gestem. – My właśnie o sprawiedliwości. Bóg nam pana zsyła.
-Nie sądzę, proszę księdza. – Waldemar Brzoza siada za stołem, spoglądając tęsknie na dzban z kompotem. Agnieszka podchwytuje jego spojrzenie i napełnia mu kubek.
-Nie rozumiem… - Henryk marszczy brwi.
-Moja obecność jest raczej dowodem na nieistnienie Boga – uśmiecha się delikatnie policjant.
-Jestem zaintrygowany…
- O czymkolwiek by państwo tutaj rozmawiali, obawiam się, że będę tu jedynie mógł świadczyć o niemocy Boga. Popełniono bowiem morderstwo. – Upija łyk, spoglądając znad kubka na twarze wszystkich zebranych.
-Tutaj? – Agnieszka podnosi rękę do ust.
Bartek rzuca jej szybkie spojrzenie. Czyżby bała się, że jedna ze strzał trafiła podglądacza? Ile twoich strzał nie wróciło do kołczanu, amazonko?
-Bynajmniej. Uchowaj Boże, żeby w takim miejscu zdarzały się takie rzeczy – parska policjant. – Chodzi o czyn popełniony w innym miejscu i w innym czasie. Ale o tym chciałbym już pomówić z panem – wyciąga palec wskazujący, mierząc w pierś Bartka.
-Ze mną? – Bartek zastanawia się, jak wygląda jego twarz. Zrobiła się czerwona? Biała? Czy można nad nią zapanować?
-Pan Bartek Ostrowski? – Policjantowi zmienia się tembr głosu, który staje sięchłodny, niemal drapieżny. Bartek dostrzega, że lekko zwęziły mu się oczy.
Jest młody, ale ma tę robotę we krwi.
-Tak, to ja.
-Możemy porozmawiać? Tutaj – Brzoza rozgląda się po jadalni – czy wyjdziemy na zewnątrz?
Głos pozostaje niezmienny, zdradza go jedynie napięcie ramion, usztywnienie barków. Jest jak rekin; jeśli tylko zwietrzy krew…
-Myślę, że my powinniśmy już pójść i zostawić panów – ksiądz Henryk podnosi się powoli. - Chodź, Agnieszko. Zostało nam jeszcze trochę modlitw do odmówienia po południu.
Bartek odprowadza wzrokiem Henryka i Agnieszkę. Dostrzega, że w ich ruchy wdarła się sztywność. Kilka spędzonych ze sobą dni sprawiło, że zaczęli do siebie pasować. Morderca Od Kotów, Przyszła Zakonnica, Czarny Generał. Nowo przybyły zniszczył coś, co zaczęło się właśnie tworzyć.
W duchu gratuluje sobie, że nie mylił się, gdy czuł się osaczany podczas obiadu. Tylko, że zagrożenie przyszło z zupełnie niespodziewanej strony.
Obydwaj mężczyźni czekają, aż umilknie dźwięk zamykanych drzwi.
Cisza.
Samotność.
Milczenie.
Tego szukał, a teraz siedzi przed nim policjant.
Znalazł go.
Przez chwilę patrzą na siebie.
Jest młody, młodszy o jakieś dwa lub trzy lata. Na pewno wysportowany. Na pewno czujny, bo zwietrzył już trop.
Książkę Archipelag Lewiatana kupicie w popularnych księgarniach internetowych: