Został aniołkiem. Fragment książki „Gwiazdy Oriona"

Data: 2019-06-27 13:24:28 | Ten artykuł przeczytasz w 18 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet

U schyłku PRL przez Śląsk i Zagłębie przetacza się fala tajemniczych, brutalnych zabójstw. Milicja pozostaje bezsilna. W nowej rzeczywistości III Rzeczypospolitej kobiety wciąż giną, a policjanci bezskutecznie szukają seryjnego mordercy. Kiedy ofiarą staje się siostrzenica premiera, zostaje powołana specjalna grupa operacyjna, do której trafia szeregowy Emil Stompor. Rozpoczynający karierę młody policjant musi zmierzyć się z nietypowym i trudnym zadaniem. Wplątuje się w bardzo niebezpieczną rozgrywkę, w której stawką jest życie wielu ludzi. Także jego samego.

Do lektury powieści Aleksandra Sowy Gwiazdy Oriona zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowe fragmenty powieści Aleksandra Sowy. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

4

Wysoki sądzie, czcigodni przysięgli, szanowni zgromadzeni, nie byłoby mnie, gdyby nie one — mógłbym powiedzieć przed obliczem sprawiedliwości, jednak jedyną sprawiedliwością dla potwora takiego jak ja jest śmierć. Bezapelacyjnie jestem winny zarzucanych mi czynów. Jestem wampirem, mordercą kobiet, którego szukaliście. Ale domagam się prawdy. Poznajmy ją, a kiedy już wszystko opowiem, możecie mnie zabić. Potem potnijcie mój mózg, zbadajcie dokładnie, kawałek po kawałku, aby już nigdy nie narodził się nikt taki. Ta wiwisekcja niech będzie częścią odkupienia mych win.

Moje pierwsze wspomnienie pochodzi z czasów, kiedy miałem trzy latka. Musiało to być jesienią 1959 roku. Wiem, że działo się to w Ujeścisku, bo tak nazywała się wieś, w której mieszkaliśmy. Jest tam cmentarz pełen starych nagrobków. Dziś na pozostałości po nim można trafić przy ulicy Cedrowej w Gdańsku. Jest już opuszczony, zarośnięty drzewami. W lecie chwasty są tak wysokie, że zasłaniają nawet te nieliczne nagrobki, o które ktoś wciąż dba i które odwiedza.

— Tu jest grób twojego braciszka, synku — powiedziała wtedy.

— Co to glób?

— Stąd poszedł do nieba, kiedy ciebie mamusia nosiła w brzuszku.

— I teraz jest gdzie?

Wiatr pędzi ciemnoszare, poszarpane chmury. Matka spogląda w górę i nie odpowiada. Widzę, jak wyjmuje z kieszeni płaską butelkę.

— W niebie — mówi ciszej.

— A cemu nie z nami?

— Bo został aniołkiem.

Jest zimno. Żółte liście suną po ziemi, zatrzymują się na nagrobkach, na moich bucikach.

— Tes bede janiołkiem?

— Nie.

— Cemu?

— Twój braciszek jest w niebie, bo zostawił mamę. Ty zostałeś. Z mamą, tatą i babcią. — Głos jej się łamie. Widzę, że płacze. Zaskakujące, że nie umiem przypomnieć sobie jej twarzy. Pamiętam niebieskie oczy i to, jak spod chustki wiatr rozwiewał jej włosy koloru zachodzącego słońca.

— Zimno.

— Jeszcze chwilka — mówi łagodnie. — Zaraz idziemy.

Pochyla się nad mogiłką. Bezskutecznie próbuje zapalić znicz. Wiatr gasi płomień. Słyszę ptaki. Widzę stado gawronów. Powoli zapada zmierzch.

— Zimno mi.

— Milcz! — W jej oczach pojawia się wściekłość. — Jak śmiesz o tym myśleć?!

Nie odzywam się, czując marznące palce. Ona wstaje i poprawia niesforny kosmyk, który wiatr ciągle zawiewa jej na bladą twarz.

— Jak możesz mówić, że jest ci zimno? — mówi, pociągając kolejny łyk. — Wiesz, jak zimno musi być Andrzejkowi tam, pod ziemią? Myślałeś o tym?

— Pseciez jest w niebie?

— Zamknij się! — Matka wybucha płaczem. — Nic nie mów! — szlocha w dłonie. — Nie odzywaj się!

Rozglądam się. Jesteśmy sami. Jest coraz ciemniej. Mama wciąż płacze, wiatr cichnie. Na dachu kaplicy, na grobach i krzyżach rozsiadają się wielkie ptaki. Widzę, jak w świetle latarni połyskują ich ciemnogranatowe pióra. Do mojego serca wdziera się strach.

— Nie płac, mamusiu. — Obejmuję jej nogę. — Pseplasam.

— Zamknij się! — warczy przez łzy. — Milcz! Jak możesz? Przecież gdyby nie ty, nigdy by do tego nie doszło! Nigdy! On by żył!

— Zimno.

— Zamknij mordę, cholerny bękarcie! — Jej dłoń ląduje na moim policzku.

Upadam, uderzam głową w nagrobek.

— Przepraszam, synku. Przepraszam, kochany… powiedziała pewnie tamtego jesiennego dnia, ale nigdy nie wybaczyła mi śmierci swojego pierwszego dziecka.

Jedna z teorii psychologicznych głosi, że nie pamiętamy pierwszych trzech lat życia między innymi dlatego, że nie posługiwaliśmy się w tym czasie mową, a człowiek zapamiętuje to, co potrafi opisać słowami. Albo to nieprawda, albo jestem wyjątkiem.

5

O brzasku tego listopadowego dnia 1990 roku postrzępione chmury od strony Olkusza i Zawiercia straciły nocny stalowoszary kolor. Odcienie szkarłatu, ciemnego różu, minii, maków i mahoniu oświetliły Karola Grzesika. Można byłoby o nim rzec, że jest nawet przystojny z tą swoją twarzą modela, gdyby nie nadwaga. Policjant wysiadł z cichym sapnięciem z nieoznakowanego volkswagena.

— Ale ziąb — rzucił. — Zima idzie.

— Już osiemnasty — odpowiedział Dębski, podając rękę. — Zaraz wigilia i święta.

Grzesik splunął i dmuchnął w dłonie. Dymy z Huty Katowice unosiły się skośnie ku niebu, które z każdą minutą zapalało się żywszą purpurą wschodu słońca.

— Jak ją znaleźliście?

— Rodzina zgłosiła zaginięcie.

— Kiedy?

— Wczoraj.

— Konkretnie kiedy?

— Wczoraj wieczorem — odparł Dębski. — O dwudziestej trzeciej. O północy zaczęliśmy szukać. O pierwszej mieliśmy trupa.

— Szybko — zauważył Grzesik. — Jak się nazywa?

— Ewa Uherek. Ostatni raz widziała ją koleżanka z pracy, tu, niedaleko. — Dębski wskazał ulicę za płotem. Pożegnała się z nią po zmianie. Obie poszły do domu.

— Uherek nie dotarła?

— Świadek też. Zeznała, że Uherek w szatni przez pomyłkę zabrała jej klucze. Ona po dotarciu do domu znalazła klucze koleżanki w torebce.

— Zamieniły się?

— Na to wygląda. Poszła do niej, ale Uherek w domu nie było. Matka powiedziała, że nie dotarła. Zgłosiły zaginięcie. Zaczęliśmy szukać.

— Tak od razu, nie czekaliście nawet doby?

— Było uzasadnione podejrzenie, że coś się wydarzyło.

Niebo płonęło od Olkusza aż po Tychy. Zimny wiatr sprawiał, że marzli bardziej, niż wskazywał na to termometr.

— Co to za miejsce? Horrory tu kręcą?

— Teraz i tak jest dobrze — odpowiedział Dębski. Kiedyś śmierdziało stąd na całej dzielnicy. Jak zaczęli budować hutę, trza było ulicę zamknąć. Od tamtej pory zaczęło to podupadać.

Zewsząd otaczały ich opuszczone, zrujnowane budynki mieszkalne i przemysłowe. Grzesik rozejrzał się, jakby szukając w chwiejących się na wietrze rachitycznych brzozach, w pustych oczodołach okien bez szyb, na tle rdzewiejących hal, walcowni i w ruderach, które kiedyś były budynkami administracji, odpowiedzi na pytanie, czy ta zbrodnia ma związek z zabójstwem z Bytomia.

— Mój dziadek tutaj pracował. Ojciec też — powiedział Dębski.

— A pan do resortu poszedł?

— Co mi zostało? Fedrować na grubie, do huty iść, wdychać ołów jak dziad i ojciec. Albo mundur.

— Dawno to już nieczynne?

— W latach siedemdziesiątych wysiedlono ludzi z ulicy, ale zakład działał. Akumulatory przerabiali. Od stanu wojennego nic już tutaj nie ma.

Grzesik ostrożnie posuwał się za przewodnikiem.

— Tak bywa.

— Choć jedna dobra strona wojny z narodem.

Grzesik nie odpowiedział. W grudniu 1981 roku miał dziewiętnaście lat, uczył się w klasie maturalnej i ważył sześćdziesiąt osiem kilogramów zamiast dzisiejszych stu dwunastu. Do milicji wstąpił rok później. Teraz był policjantem. Uznano, że powinien zjawić się na miejscu tej zbrodni, bo ona może mieć związek z niewyjaśnioną sprawą z Bytomia sprzed prawie roku.

— Najważniejsze, że to cholerstwo zamknęli — dodał Dębski.

— A praca?

— Uczciwy człowiek z Zagłębia pracę zawsze znajdzie. Roboty tutaj i na Śląsku jest w bród. Kopalnie, huty, ciepłownie — wyliczał Dębski, omijając ostrożnie zarośla, żeby nie uszkodzić munduru. — Tylko trzeba chcieć pracować.

— No, teraz, za demokracji, to nie wiadomo, jak będzie.

— Wałęsa obiecywał, że będziemy drugą Japonią odparł miejscowy.

— Coś wierzyć mi się nie chce.

— Zobaczymy. Wiem jedno. Jak przestali przerabiać te cholerne akumulatory, ludzie tu odetchnęli.

— Ołów powietrze wam psuł?

— Ci z Politechniki Śląskiej badania zrobili — powiedział Dębski. — Stężenie w ziemi przekroczyło normy tysiąc razy. O wodzie szkoda gadać. Tak samo o cynku i rtęci. A ołów to cholerstwo. Dziadek zmarł na ołowicę, rok na emeryturze przesiedział. Ojciec też miał ołów w płucach, biedak nawet sześćdziesiątki nie dożył. Ja pewnie jeszcze krócej pociągnę, pięćdziesiąt lat i strzelę kopytami w kalendarz.

— Zagłębie kochane… Wie pan, jaki jest największy plus życia tutaj?

— No, jaki?

— Picie jest zdrowsze od oddychania.

Mężczyźni się uśmiechnęli. Mieli dość dymu i smrodu. Obaj marzyli o domu na wsi, hodowaniu królików i uprawianiu marchewek w ogrodzie. I piciu piwa przy pieczonej kiełbasie, kaszance i marynowanym karczku.

— Za komuny się o tym nie mówiło — ciągnął Dębski. — Nie wolno było, ludzie umierali i tyle. Nikt nie wiedział dlaczego.

— Leczyć się tego nie da?

— Nie. Węgiel, pył można wykaszleć. Nawet smołę od papierosów, jak się rzuci, też można, ale ołów siada na płuca i kropka. Wiąże się to cholerstwo z krwią, wykańcza wątrobę i nerki. O! To tam! — Miejscowy wskazał zrujnowany budynek.

Grzesik, patrząc na żelbetonową halę, zmrużył oczy i splunął. Na jej końcu dostrzegł grupę techników, lekarza i kryminalnych. Zbliżył się do pracujących i przywitał skinieniem głowy. Słysząc chrzęst szkła pod butami, pomyślał, że może to zabójstwo nie ma związku ze sprawą z Bytomia.

6

Chorąży Kostecki pochylił szczupłe, wysokie ciało nad koszem. Na dnie dostrzegł papierek po batoniku. Poruszył wąsem, po czym uśmiechnął się chytrze.

— Szeregowy? Co to jest? — szepnął.

— Papierek.

— Co? Papierek? Dobrze słyszałem?

— Papierek. To znaczy śmieć.

— Sam jesteś śmieć! — ryknął Kostecki. — Odpowiadaj zgodnie z regulaminem! Masz przed sobą przełożonego! Będziesz zwracał się do mnie jak należy albo cię tak przepierdolę, że żyć ci się odechce!

— Tak jest!

— Słyszysz, co mówię?

— Tak jest!

Emil patrzył w rozwścieczone oblicze dowódcy kompanii, zastanawiając się, jak to możliwe, że ten idiota zwrócił na niego uwagę. Odkąd bowiem Emil żył, nikt go nie zauważał.

— Nie pozwolę, żeby skakano mi po pagonach! Szczególnie takie zero jak ty, gamoniu! Zrozumiałeś?

Szeregowy Emil Stompor nienawidził dowódcy kompanii od chwili, kiedy ten dostrzegł jego istnienie, a Emil zobaczył w nim głupka. Nienawidził najbardziej za to, że Kostecki był reliktem ubiegłej epoki, bez wykształcenia, ale wierny Polsce Ludowej.

— Tak jest, panie chorąży!

— Jak ci przeszkadza coś, co nie powinno, musisz się przyzwyczaić, tak żeby to ci już nie przeszkadzało! Mam ci wbić do pustego jak kapusta łba to, jak masz się do mnie zwracać, idioto? Po jaką cholerę nająłeś się do policji?

— Żeby bronić słabszych, panie chorąży!

— Słabszych? Ja pierdolę! Nie wierzę! Matka Teresa z Reduty, kurwa jego mać, mi się objawiła. Posłuchaj, gamoniu! Tu jest policja. Elitarna jednostka. Dla twardzieli, a nie idiotów. Nie potrzeba nam niedorozwiniętych.

— Tak jest, panie chorąży!

— Boże drogi! Idiota mi się trafił. Debil stuprocentowy, i to na mojej kompanii, kurwa mać! Jakie masz wykształcenie, szeregowy?

— Wyższe, panie chorąży.

— I co się uśmiechasz? Bawi cię to?

— Nie, panie chorąży!

— To co się śmiejesz, durniu jeden?

— Melduję, że to mój normalny wyraz twarzy, panie chorąży!

— Normalny jak na debila?

— Tak jest, panie chorąży!

— To jakie masz wykształcenie? Zapomniałeś pytania?

— Wyższe, panie chorąży!

— Zamknij się! Nie ogłuchłem, dobrze słyszę, tylko nie wierzę. Uwierzyć nie mogę. Wyższe! Matko Boska, Jezusie Najświętszy, inteligenta mam na kompanii. Tyle że felerny jakiś, bo upośledzony! Głupi jak but i zwracać się do przełożonego nie potrafi.

— Tak jest, panie chorąży!

— Zamknij się! I dziabnij se ze dwadzieścia.

Emil, nie czekając na dalsze obelgi, przyjął pozycję do pompek i zaczął ćwiczenie. Nie sprawiło mu to wysiłku, bo każdy dzień zaczynał pięćdziesięcioma pompkami. Skończywszy, stanął na baczność.

— Na co czekasz? Mamy piąty listopad! Śnieg ci do uszów napada!

— Panie chorąży! Melduję, że w koszu na śmieci jest śmieć!

— Śmieć.

Szept zabrzmiał jak groźba i nie zapowiadał nic dobrego. Emil wolał już, kiedy chudy, wredny, złośliwy głupek wrzeszczał. Tymczasem Kostecki, przeszywając wzrokiem postać podległego policjanta, dostrzegł kropelki potu na czole. Zauważył też drżące palce, co sprawiło mu satysfakcję.

— Śmieć — powtórzył. — To jest policja! Kosz na śmieci nie jest po to, żeby były w nim śmieci! Murem głowy nie przebijesz, Stompor.

— Tak jest, panie chorąży!

— Tak jest — powtórzył. — Więc zapamiętaj! Kosz ma być pusty!

— Tak jest, panie chorąży! Ma być pusty!

— Nie myśl, że jestem tu po to, aby cię gnębić. — Dowódca założył ręce z tyłu i ruszył wzdłuż łóżek. — Przeciwnie! Moim zadaniem jest pomagać. — Zatrzymał się przed łóżkiem Emila. — Nawet takim nieudacznikom i życiowym łajzom jak ty. Pomogę ci zrozumieć, czym jest regulamin Oddziałów Prewencji Policji w Warszawie. Zrozumiałeś?

— Tak jest, panie chorąży!

— Nie przerywaj! Zrozumiesz, po co regulamin stworzono. I czemu on służy.

— Tak jest, panie chorąży!

— Panie chorąży! — powtórzył, wyjmując z kieszeni monetę. — Widzę, że jesteś na tyle bezczelny, że tylko się ze mną zgadzasz.

— Dziękuję, panie chorąży!

Kostecki, podrzucając dwudziestozłotówkę, uśmiechnął się chytrze. Błyszcząca moneta upadła na wzorowo naciągnięty koc.

— Widziałeś? Odbiła się na nieprzepisową wysokość. Czyli łóżka nie zaścielono zgodnie z wytycznymi!

— Tak jest, panie chorąży!

— Oddziały Prewencji Policji w Warszawie są jednostką elitarną. Jedną z najlepszych jednostek milicji — zająknął się, odchrząknął i przetarł palcem po górnej krawędzi drzwi. — Tu także syfilis. — Wskazał kurz na palcach. Wracając do tematu, Oddziały Prewencji Policji w Warszawie są jednostką elitarną, jedną z najlepszych jednostek policji w Polsce. Nie na darmo mamy stopnie jak w wojsku, szeregowy!

— Tak jest, panie chorąży!

— Ja w tej sali w dniu dzisiejszym ujawniłem nieporządek — kontynuował dowódca, wydymając usta. — To rażące naruszenie dyscypliny służbowej. A tak się składa, że zgodnie z meldunkiem ty odpowiadasz za stan tej sali.

— Tak jest, panie chorąży!

— To na początek — rzekł, wyrzucając w powietrze materac z kocem, prześcieradłem i pościelą.

— Tak jest, panie chorąży!

— I życzę sobie generalnych porządków! — Wyrzucał ubrania z szafek. — Czas operacyjny: piętnaście minut!

— Tak jest, panie chorąży!

Gwiazdy Oriona możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Gwiazdy Oriona
Aleksander Sowa18
Okładka książki - Gwiazdy Oriona

U schyłku PRL przez Śląsk i Zagłębie przetacza się fala tajemniczych, brutalnych zabójstw. Milicja pozostaje bezsilna. W nowej rzeczywistości III...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje