W imperium Aramteshu zmysł powonienia jest królem wszystkich zmysłów, a zapach przenika każdy aspekt życia jego mieszkańców. Zapach to magia i sposób komunikowania się z bóstwami. Zapach może uleczyć, może też... zabić. Drugi tom i jednocześnie zakończenie dylogii rozgrywającej się w oryginalnym świecie, stworzonym przez P.M. Freestone.
W tym tomie śledzimy dalsze losy Rakel, dziewczyny o niezwykłym talencie do zapachów, i Asha - osobistego strażnika następcy trony Cesarstwa Aramteshu - księcia Nisaia.
Po tym, jak Rakel i Ashowi udało się skomponować antidotum i uratować życie księciu, para przyjaciół jest zmuszona rozdzielić się. Rakel musi udać się poza granice Cesarstwa, by odnaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące przeszłości jej rodziny. Gdy każde z nich podąża z własną misją, Imperium Aramteshu staje na krawędzi wojny domowej. Każdy z bohaterów musi wybrać, po której stronie stanie.
Do lektury 2 tomu z cyklu Shadowscent Korona światła zaprasza Wydawnictwo Zielona Sowa. Tymczasem już dziś zachęcamy do lektury premierowego fragmentu książki:
Rozdział 1
LUZ
Chroń te dwa ładunki, wszystkie pozostałe można stracić.
Wiadomość dotarła do miasta Aphorai otulona wyściółką szkatułki, w której kiedyś przechowywano olejek z pustynnej róży. Jakże trafnie. Niczym celny prztyczek w nos. Wiem, że Mistrzyni jest wytrawnym graczem, ale nawet ja uniosłam brwi.
Jednak to nie czas na wspomnienia.
Krańce cesarstwa są dla ludzi czynu, nie dla myślicieli. Dla zaradnych, nie dla niezdecydowanych. Lokalni producenci dymu snu idą ramię w ramię z argusami, gangami najemników i walczą o to, co zostało, a wszyscy starają się przetrwać, oszczędnie gospodarząc w niszach między większymi graczami. I oto jestem tu, szmugluję do świątyni osłabionego księcia, młodą dziewczynę i ich dwóch krzepkich kompanów przez wir walk.
Ach, zmienność losu tych, którzy lojalnie służą Zakonowi.
Na granicy wyrosło miasto namiotów – owoc wszechogarniającej władzy cesarstwa. Dalej rozpościerają się już tylko ziemie bezprawia. Najbardziej brutalni z argusów, którzy podobno strzegą pokoju, i najnikczemniejsi z rzekomo skrupulatnych nadzorców znaleźli się tutaj na skutek ostatnich wydarzeń, niczym kurz zbierający się przy tylnych drzwiach całkiem porządnego na pozór domu.
– Gdzie jest aphoraiska armia? – pyta dziewczyna, a w jej głosie słychać lekką wyniosłość, jakby brak reprezentantów prowincji był dla niej osobistą obrazą.
Zrównała konia z moim wielbłądem. Muszę przyznać, że jej wierzchowiec to rasowa bestia. Ciemna i smukła, a ze sposobu, w jaki odwróciła i uniosła do góry łeb, gdy doleciał ją zapach z obozu handlarzy, który mijaliśmy, domyślam się, że ma swoje wymagania. Koń, jaki przypadłby mi do serca. Tymczasem tylko Pierwszy wie, jak potoczą się sprawy, kiedy dotrzemy bliżej naszego celu.
Dziewczyna zadała mi jakieś pytanie, prawda?
– Podejrzewam, że ją rozwiązano – odpowiadam.
Niech będą dzięki Asmudtagowi, że najukochańszy tatuś nie upierał się, żeby z nami jechać. To wyjątkowy człowiek, który zna swoje ograniczenia. Przypuszczam, że właśnie dlatego Mistrzynię tak ciągnęło do niego wiele obrotów temu. Zna swoje miejsce. Nigdy nie miał zamiaru zdmuchąć jej płomienia. Ani świecić jaśniej od niego. I jest w zasadzie przystojny.Jeśli komuś podobają się siwowłosi weterani.
Och, to będzie długa jazda, jeśli nie uspokoję myśli. Albo nie uciszę bezustannego paplania dziewczyny.
– Co oni budują?
Dziesiątki robotników uwijają się pod dyktando bezdusznych brygadzistów, pochylają ogorzałe w słońcu plecy i pocą się w porannym upale. Niemal połowa z nich ma piętno zbrodniarza – metalową zatyczkę zamiast nosa. Inni zostali skazani za pomniejsze przestępstwa albo odpracowują długi.
Patrzę, jak się szamoczą i przybieram obojętny wyraz twarzy.
– Mur – odpowiadam.
Na wielbłądzie, którego kupiłam na targu w mieście Aphorai, jedzie Nisai, pierwszy książę Aramteshu. Teraz zdejmuje przezroczysty welon lapisowoniebieskiej szaty, w którą go przebrałam, i ociera brwi jedwabnym rękawem, potem mruży oczy w ostrym świetle.
– Mur jakiego miasta? Nie widziałem tego osiedla na cesarskich mapach.
Uśmiecham się szyderczo w duchu. Osiedle. Taki poziom dyplomacji nie pozostawia wątpliwości, że chłopak wychował się w pałacu. Jakże uprzejme określenie dla skupiska mocno podniszczonych namiotów i trochę solidniejszego, jednego dużego namiotu z grubego sukna.
– Wiem ze swoich źródeł, że regent wydał takie polecenie, kiedy byłeś niedysponowany, mój książę. Wydaje mi się, że dekret w szczególny sposób wspominał o… jak to zostało ujęte, hm… „potrzebie ochrony cesarskich zasobów i poddanych przed wtargnięciem z zewnątrz”. I coś o „przywróceniu świetności Aramteshu”. A może to było… władanie dzięki „sile i stabilności”? W cesarskich dekretach zawsze brzęczą o czymś nowym.
Zmarszczył brwi.
– Ale za tą granicą leżą Terytoria Sezonowe. Jako następca jestem opiekunem tych ziem.
Opiekun? Pusty tytuł. Od wielu księżyców argusowie nie robili nic, żeby pomóc uchodźcom, którzy uciekli przed niekończącymi się konfliktami za naszą granicą, z głębi terytoriów, które przez cały czas wydają się być w stanie wojny z powodu jednej rzeczy: braku.
Braku środków. Braku prawa. Braku nadziei.
Wielu z tych uciekinierów było utalentowanych i mogło wnieść jakieś wartości do miasta Aphorai, a na pewno robić więcej niż przekładać kamienie z miejsca na miejsce. Na ich nieszczęście najwyraźniej standardowe praktyki stosowane w prowincji zostały wyparte przez cesarskie rozkazy.
Cmokam i wielbłąd zaczyna powoli iść.
– Postaram się nie być przy twojej rozmowie z ukochanym bratem. A teraz zakryj ponownie twarz, książę, bardzo proszę.
Była losańska arguska, teraz Tarcza księcia, zbliża się i przynosi ze sobą zapach wyprawionej skóry i olejku kokosowego, dzięki któremu jej warkocze wojowniczki aż lśnią. Wyciąga przed siebie ramię z wyrzeźbionymi mięśniami, żeby pomóc jego cesarskiej wysokości przy welonie.
On odtrąca jednak jej rękę.
– Sam potrafię to zrobić.
– Poplątał się, mój ksią…
– To prawda, że pierwszy raz mam na sobie suknię, ale nie jestem niekompetentny – naburmusza się.
– I muszę przyznać, że nosisz ją bardzo dobrze – wtrąca aphoraiski gwardzista, dosłownie skąpany w olejku bursztynowym. – Do twarzy ci w tym kolorze.
Może to moja wyobraźnia, ale ciemne oczy księcia zdradzają uśmiech za poprawionym teraz odpowiednio przebraniem.
Wśród hałaśliwej bandy handlarzy, którzy skupili się wokół prowizorycznego osiedla niczym muchy przy padlinie – i pachną mniej więcej tak samo ładnie – znajduję jednego, który sprzeda mi kilka przysadzistych hagmirskich górskich kucy w zamian za nasze wielbłądy i ciężki mieszek ze srebrnymi monetami. To rabunek w biały dzień, ale niestety nie do uniknięcia w trakcie mojej obecnej misji.
Kierujemy się do czegoś, co niedługo będzie bramą wjazdową w murze regenta Iddo Kaidona. Słońce razi promieniami, jakby nas ścigało przy wyjeździe z cesarstwa. Przekupuję argusa przy bramie sumą wyższą niż zwykle, bo chcę uniknąć innych pogoni.
– Wierzę, że to odpowiednie wynagrodzenie za twoją dyskrecję?
Wpatruje się ślepo przed siebie.
– Za co? Nie widziałem nic, co byłoby warte raportu.
Wspaniale.
– Kuce? – pyta dziewczyna, kiedy ledwie doprowadzamy zwierzęta do miejsca, gdzie nikt nas nie słyszy.
Patrzę na jej konia.
– Tak myślałam, że to się spotka z twoją aprobatą, kwiatuszku.
Dziewczyna patrzy w kierunku pierwszych szczytów wznoszących się nad zamglonym horyzontem.
– Chyba nie chcesz zabrać nas w góry?
W odpowiedzi tylko pukam się palcem po nosie.
Jedziemy, zagłębiając się w teren, który jest bardziej pylistą ziemią niż pustynią. Nigdy mi się tu nie podobało. Kurz wciska się w każdą szczelinę.
Ale przynajmniej panuje tu cenna cisza.
– Pewnie minęło trochę czasu, od kiedy tu byłaś? – Dziewczyna zaczyna znowu, jakbym sprowokowała ją myślami.
Nie odpowiadam.
Mój brak reakcji sprawia, że marszczy brwi. Jakże wyczerpujące musi być branie wszystkiego do siebie.
– A może – przeciąga ostatnie słowo, najwyraźniej myśląc, że powie po nim coś mądrego – tak naprawdę nigdy nie byłaś tam, dokąd zmierzamy. Tak jest, prawda? Nie masz pojęcia, czy podążamy dobrą ścieżką. Nawet jeśli i s t n i e j e właściwa ścieżka.
Jeśli się jej wydaje, że mnie tym sprowokuje, to nie jest tak bystra, jak myślałam. Posyłam jej niewinny uśmiech:
– Będziesz musiała zaczekać, aż sama się przekonasz.
Piorunuje mnie spojrzeniem.
– To ci sprawia przyjemność, prawda? Ekscytuje cię pławienie się we własnych tajemnicach. Jesteś tak samo zła jak Sephine.
Tłumię wzdrygnięcie na dźwięk imienia kobiety, której służyłam przez wiele obrotów i mrugam po prostu łagodnie do dziewczyny, zostawiając resztę ciszy. Milczenie otwiera większość ludzi, jeśli się nad nim odpowiednio panuje. Zdążyłam się już przekonać, że u niej wywołuje świerzbienie skóry.
– To znaczy tajemnicza jak Sephine… a przynajmniej tajemnicza jak… – Dziewczyna uświadamia sobie, że zaczyna być prostacka. Odwraca wzrok, a ja myślę, że to załatwi sprawę. Jednak już chwilę później dociera do mnie jej niesiony wiatrem szept: – Kim ty właściwie j e s t e ś?
– Jeżeli chciałabyś porozmawiać o czymś innym niż ontologiczne zawiłości egzystencjalnej filozofii epoki Wielkiego Rozkwitu, to musisz zadawać bardziej precyzyjne pytania, kwiatuszku.
– Zacznijmy od tego, czy tak naprawdę jesteś Luz, czy Zakkurusem.
Wpatruję się w nią, ale tym razem w jej oczach nie widzę złośliwości, a ton jej głosu był rzeczowy. To szczere pytanie, nie chodzi o drażnienie się.
– Nigdy nie przyszło ci do głowy, że mogę być obojgiem? Jestem Luz, kiedy jestem Luz. Jako naczelnemu perfumiarzowi Aphorai łatwiej było mi się wyróżnić za pomocą rodowego nazwiska.
– Ale Zakkurus jest… on jest… – Ma na tyle przyzwoitości, żeby się zarumienić.
Powoli wzruszam ramionami.
– Chcesz znać słowa, którymi mogłabyś się do mnie zwracać. Dla wielu osób Zakkurus to on, ale tak naprawdę… Ona, on, oni – dobrze się czuję z tą płynnością. A w oczach boskiego Asmudtaga oboje są po prostu częściami całości.
Dziewczyna zastanawia się nad moimi słowami i kiwa głową. Jakby to było to.
To dobrze, biorąc pod uwagę drogę, która nas czeka.
Podążamy na północ. Wciąż na północ.
Drugiego dnia po przekroczeniu granicy teren zaczyna się wznosić. Normalnie nie obrałabym drogi przez góry już na tym etapie podróży, łatwiejszy szlak prowadzi przez pyliste równiny aż do miejsca, gdzie góry zaczynają się ciągnąć ku zachodowi, zmuszając do wspinaczki albo wycofania się. Taka prosta trasa nie jest ryzykowna, kiedy idę sama. Samotnemu podróżnikowi łatwiej zatrzeć ślady i znaleźć kryjówkę. Ale grupa tej wielkości to coś zupełnie innego.
W instrukcjach, jakie dostałam, nie wspomniano nic o szybkości, dlatego lepiej będzie wybrać trudniejszą drogę, gdzie nie ma żywego ducha.
Zakon musi po prostu być cierpliwy.
Nie jestem zaskoczona faktem, że na nikogo się nie natknęliśmy. Nikt, kto nie znałby naszego celu podróży, nie miałby powodu, żeby się tutaj zapuszczać. Nikt tu nie przychodzi, bo prawie niczego tu nie ma. W związku z tym nie ma tu też nic i dla argusów.
Potencjalnie ziemia kryje tu cenne metale – jest pokryta pasami anemicznej zieleni i bladej szarości. Wydobycie ich jednak byłoby poważnym przedsięwzięciem. Żadna ochrona karawan przy zdrowych zmysłach nie zgodziłaby się na mniej niż trzykrotne wynagrodzenie, jakie jest gwarantowane na ziemiach cesarstwa. Po prostu nie warto tworzyć linii zaopatrzenia na tym szlaku, dzięki Przedwiecznemu.
Wspinamy się po zboczach, na których nic nie rośnie. Nawet odporne bożodajnie, które bujnie się krzewią w Aphorai mimo braku wilgoci, tu nie chcą zapuszczać korzeni. Brak flory oznacza wzbijanie tumanów pyłu przy każdym kroku kucy. Duszące chmury kłębią się wokół nas za każdym razem, gdy wiatr przypomina nam o swoim istnieniu. Kiedy rozbijamy obóz, twarze moich ładunków są pobrudzone smugami zielonoszarej mazi, która powstała z brudu i potu, i należy uczciwie stwierdzić, że wszyscy strasznie cuchniemy.
Jest południe następnego dnia, kiedy docieramy do górskiego pasma. Nos mnie swędzi. Inny zapach poza naszym ostrym smrodem zaczął wić się przez pusty krajobraz.
Nadszedł czas. Zatrzymuję nas uniesieniem dłoni.
Jakby po namyśle wielki aphoraiski gwardzista wyciąga w stronę dziewczyny bukłak z wodą. Ona zbywa go machnięciem ręki.
– Pij – mówi Aphoraiczyk.
Dziewczyna wzdycha i przystawia końcówkę bukłaka do ust.
Wyciągam z sakwy kilka kawałków tkaniny.
– Złóżcie je na trzy, a potem obwiążcie nimi usta i nosy. Upewnijcie się, że węzły są mocne, a materiał ściśle przylega.
Jak było do przewidzenia, dziewczyna opiera dłonie na biodrach.
– Bo inaczej?
– Bo inaczej przekonasz się, przed czym próbuję was ochronić. Sama zdecyduj, kwiatuszku.
Rozdaję płachetki materiału. Losańska Tarcza piorunuje spojrzeniem kawałek tkaniny, ale robi, o co proszę. Świetnie. Może i jest krnąbrna, ale nie jest głupia.
Kiedy wszyscy mają już założone maski, sama obwiązuję twarz, potem prowadzę ich granią.
Zazwyczaj przywiązuję każdy ładunek, który transportuję tą drogą, ale Mistrzyni chciała czegoś więcej niż bezpiecznego dostarczenia ich do świątyni. Zależy jej na tym towarze bardziej niż na cennym dahkai: to informacje. Czyli finezja jest tu ważniejsza niż siła.
Podaję księciu parę grubych skórzanych kajdanek.
– Proszę je założyć, mój książę.
Losanka staje między nami.
– Nie ma mowy.
Pozwalam sobie na melodramatyczne westchnienie.
– Pik, prawda? – Wiem na pewno, że nie tak ma na imię.
– Kip – warczy.
– Mnie, Kip. Chcę, żeby mnie nimi skuł. Chyba że wolisz sama mnie związać. – Puszczam do niej oko.
Odpowiada piorunującym spojrzeniem.
– Najpierw ładnie poproś.
Wytrzymuję jej spojrzenie. Te prawie czarne oczy są naprawdę bardzo ładne.
Książę kaszle znacząco.
Posyłam Losance uśmiech i spoglądam za jej solidną posturę, a potem wyciągam rękę z niewielkim zwojem.
– Jeśli zacznę się wobec ciebie dziwnie zachowywać, książę, musisz mi to pokazać. Mam przeczytać całość i właściwie odpowiedzieć na każde pytanie, jakie mi zadasz, zanim zdejmiesz mi kajdanki. Jeśli nadal nie przekonam cię do mojej przytomności, musisz mnie znokautować. W przeciwnym razie będę niebezpieczna dla ciebie.
– Że co? – Mruga wielkimi, brązowymi oczami
– Następna dolina to jedyne w promieniu setek kilometrów dające się pokonać przejście do naszego celu. Krzewią się tam bujnie mrzonkowe pnącza. Wiesz, ich liście żują ludzie, którzy chcą zapomnieć, tak? Wdychanie zapachu ich kwiatów albo oparów z ich soku jest jeszcze skuteczniejsze. Zbyt skuteczne. Może poważnie namieszać w głowie. Załóżmy na przykład, że stanę się p o d e j r z l i w a w stosunku do innych bez żadnego powodu i wydarzy się coś nieprzewidzianego, a dolina mnie omami tak, że przestanę być sobą. Nie chciałabym zrobić wtedy czegoś, czego potem będę żałować. Kiedy znajdziemy się ponad poziomem chmur, będzie można je bezpiecznie zdjąć.
Książę wyciąga rękę. Czyżbym widziała, że drży? Bardzo nieznacznie? Doskonale. Musi zachować czujność. Cień wątpliwości chroni przed pychą
Obdarzam go kolejnym uśmiechem, tym razem dodającym otuchy.
– Nigdy bym cię nie skrzywdziła, mój książę. Pamięć krótkotrwała pierwsza ulega mrzonkowym pnączom, a ciebie znam przez większość moich obrotów. Niestety, nie mogę powiedzieć tego samego o pozostałych członkach naszej grupki. Nawet jeśli moje motto to dawanie każdej duszy jednej szansy.
Losanka prycha ze złością i spluwa na ziemię.
– Paskudny nawyk – mówię.
Krzyżuje ramiona na piersi.
– To ja już tę szansę straciłam.
Nie porusza się, ale jest w jej oczach coś, co mnie niepokoi. Zdegradowana arguska czy nie, Losanka potrafi nad sobą zapanować i jest na to gotowa. Spodziewam się, że poradziłabym sobie z nią, gdyby stała się problemem, ale być może trzeba się będzie przy tym zmęczyć. A tak strasznie nie lubię się pocić. Jesteśmy niecały kilometr w głębi doliny, pnącza spuszczają się ze skalnych ścian, ich splątane wąsy wiją się po ziemi, kiedy dziewczyna zaczyna kaszleć pod maską z tkaniny. Sięga do niej.
– Nie ruszaj jej. – Mój głos rozchodzi się echem, aż pochłania go pełzająca roślinność.
Jej spojrzenie przenosi się na aphoraiskiego gwardzistę pałacowego.
– Bar, gdzie jesteśmy? Kim są ci ludzie?
Dzięki łasce Przedwiecznego, wiedziałam, że była wrażliwa. Ale tak szybko? I tak mocno? Ona naprawdę jest córką swojej matki. Niestety, poza nim nikogo już nie rozpoznaje.
Ściąga lejce konia – bardzo nietypowy ruch – i kieruje łeb kobyły w stronę, skąd przyszliśmy. Robi ostrożny obrót, przy czym miażdży jeszcze więcej mrzonkowych pnączy, których biały sok rozbryzguje się na kopytach.
– Rakel. – Głos aphoraiskiego gwardzisty tłumi maska. – Zaczekaj.
– Nie. Chyba że mi powiesz, co się tu dzieje. – Zsuwa się z konia i zrywa maskę z twarzy. Zaczyna się cofać, w oczach ma dzikość, jakby miała się obrócić na pięcie i rzucić do biegu w następnej sekundzie.
– Chłopcze. – Mój głos brzmi ostro, mimo że maska zakrywa mi twarz. – Nadeszła pora, żebyś zapracował na swoje utrzymanie. Bądź bohaterem i przyprowadź swoją przyjaciółkę, dobrze?
Dziewczyna robi kolejny krok do tyłu. Trzy następne.
– Chyba nie będziesz słuchał poleceń od nieznajomej, prawda?
Gwardzista patrzy na mnie, potem na nią, jego zwykle przystojna – niestety trochę szczeniacka – twarz zdradza niepewność. Mężczyzna przełyka głośno ślinę.
– Czy to absolutnie konieczne?
Mogłabym umrzeć z nudów.
– Nie proszę, żebyś narysował mapę nieba, chłopcze. Podnieś ją i przywiąż do konia.
Teraz on unosi ramiona do góry.
– Ja nie… ja nie mogę… Nie rozumiesz. Mamy wspólną przeszłość.
– Rozumiem więcej, niż ci się wydaje.
Ale ten wielki gamoń po prostu stoi, ogłupiały jak zaspane niemowlę.
Wtedy Losanka wychodzi przed niego. Robi kilka długich kroków, sięga do dziewczyny, unosi ją nad ziemię, przerzuca sobie przez ramię bezceremonialnie, jakby to był worek jęczmienia.
Dama, która załatwia sprawę. Wybornie.
– Hej! – piszczy dziewczyna. – Zabierz ode mnie swoje brudne łapska!
– Spójrz tutaj. – Trzymam w górze fiolkę z liliową cieczą. – Rzucę ci ją.
Losanka chwyta ją w powietrzu wolną ręką i patrzy na aphoraiskiego gwardzistę.
– Masz chociaż tyle odwagi, żeby przytrzymać konia? – pyta.
Kobyła jest narowista, zmusza go, by podbiegł, jeśli chce chwycić uzdę. Szamocze się, przebiera kopytami w miejscu. Jedno z nich wzbija w powietrze jeszcze więcej zjadliwego soku mrzonkowego pnącza.
– Spokojnie, dziewczynko, to dla jej dobra.
Myślę, że bestia ma więcej rozumu od nich wszystkich, bo uspokaja się na tyle, że Losanka przerzuca dziewczynę przez siodło.
– Otwórz fiolkę i pomachaj nią pod jej nosem, żeby wciągnęła zapach kilka razy.
Robi, o co proszę. Szybka. Skuteczna. Zaczynam ją lubić, mimo jej szorstkiego obejścia.
– Nie przestawaj – mówię. – Zaraz zadziała.
Jak się spodziewałam, rozmarzony wyraz pojawia się na twarzy dziewczyny.
Pozwalam sobie na szyderczy uśmieszek. Nawet nie musiałam zdejmować kajdanek.
Kiedy dziewczyna jest uspokojona, Losanka zatyka fiolkę. Patrzy nieufnie na mrzonkowe pnącza.
– Co się stanie, jeśli ktoś się tutaj zgubi?
– Będzie błądził, aż do wycieńczenia. I wielu tak skończyło.
– A potem?
– Widzisz, co masz pod stopami. Skała i niewiele więcej. Jak myślisz, skąd pnącza czerpią składniki odżywcze, żeby przetrwać?
Po raz pierwszy widzę, jak jej onieśmielająca postać się wzdryga.
Potrafię rozpoznać smutek, kiedy go widzę. Powrót wspomnień dziewczyny wydaje się wyjątkowo okrutny. Przypomina sobie sekwencje od najstarszych do najnowszych. Na początku patrzy podejrzliwie na nas wszystkich poza Aphoraiczykiem. A potem odpręża się, gdy widzi księcia. I zaczyna mówić z ożywieniem o Tarczy księcia, pyta, gdzie był, dlaczego nie ma go z nami.
Wszyscy robią wrażenie poruszonych. Równie dobrze to ja mogę być osobą, która powie jej prawdę. To przecież niczego nie zmieni. Okrutniejsze byłoby czekanie, aż w końcu sama zda sobie z tego sprawę.
– On nie żyje – mówię. Nie ma sensu ujmować tego inaczej. Nawet najbieglejszy perfumiarz nie da rady ze żrących składników przygotować łagodzącego balsamu. – Umarł w pałacu.
Mruży oczy, patrząc na mnie, tak jak zawsze to robiła, kiedy usiłowała domyślić się, kim jestem i czy może mi zaufać.
– Nie wierzę ci – mówi.
Słońce zachodzi, dziewczyna wierci się w siodle i krzyczy przejmująco.
Te r a z sobie przypomniała.
I z tego, co mogę powiedzieć, to cios, który ostatecznie ją łamie.
Jedzie w ciszy pośrodku naszej grupki. W milczącej zgodzie wszyscy ustawili się dookoła niej, jakby z obawy, że w każdej chwili znowu będzie chciała uciekać. Chcę im powiedzieć, żeby się tym nie przejmowali – wszyscy widzą przecież, że jej płomień zgasł. Ale skoro ich troska pomaga jakoś przetrwać ten czas, niech i tak będzie.
Pachnący bursztynem Aphoraiczyk jedzie obok niej. Narzucił jej koc na ramiona, kiedy chłód przeszedł w górski ziąb. Co jakiś czas podjeżdża do niej bliżej i poprawia okrycie.
Ona najwyraźniej nie zdaje sobie z tego sprawy.Albo nic ją to nie obchodzi.
Oba księżyce wschodzą wcześnie i oświetlają drogę, dlatego jedziemy także przez część nocy. Pogoda nam nie sprzyja, czyste niebo sprowadza dojmujące zimno, a wiatr uniemożliwia rozmowy. To dobrze, bo muszę pomyśleć. Cokolwiek Zakon mi zleci po bezpiecznym dostarczeniu księcia, muszę być gotowa. O krok naprzód. Zawsze co najmniej jeden krok do przodu. Na tym polegał błąd Sephine. Za mocno skupiała się na teraz, podczas gdy inni gracze swobodnie knuli za jej plecami.
Tuż przed północą rozbijamy obóz we wgłębieniu między skalistymi wzniesieniami. Losanka zabiera się do rozpalenia ogniska, dobrze osłoniętego na ziemi. Oby jednak góry nie miały oczu. Aphoraiczyk pomaga mi przy wierzchowcach – zwykle robiła to dziewczyna, ale od chwili zejścia z siodła nawet nie drgnęła. Książę musi być porządnie głodny – po raz pierwszy wydziela racje suszonych owoców, mięsa i pieczonych orzechów, nie czekając, aż zostanie obsłużony.
Jemy w milczeniu, a potem usuwamy kamyki spod naszych posłań. Dziewczyna owija się w koc i kładzie odwrócona twarzą od ognia. Inni próbują z nią rozmawiać, ale nie mogą się do niej przebić, nie wtedy, kiedy jest taka smutna.
Moje słowa jako ostatnie mogłyby przynieść jej ulgę, dlatego patrzę i czekam, aż każdy znajdzie się na swoim posłaniu. Nie zadają mi już, jak każdej nocy, pytań o to, dokąd zmierzamy i jak długo to potrwa, jest zbyt zimno na ciekawość i są zbyt zmęczeni.
Kiedy w ognisku zaczyna brakować paliwa, wyjmuję z torby żałobne kadzidełko i ostatnie kostki torfu. Musimy jutro dotrzeć na miejsce. Następna noc będzie bardzo zimna.
Tylko Losanka porusza się na posłaniu, kiedy poprawiam rozżarzone węgle tak, by jak najwolniej się paliły. Otwiera jedno oko.
Poza nią nikt nie widzi, jak kładę żałobne kadzidełko obok twarzy dziewczyny.
Książkę Korona światła w dobrej cenie kupić można poniżej: