Żyła, aby poznać prawdę. Teraz prawda zagraża jej życiu…
Latem 1985 roku we własnym ogrodzie zamordowany zostaje boss lokalnej mafii, a jedynym świadkiem zbrodni jest pięcioletnia córka gangstera. Trzydzieści lat później Sonia nadal próbuje odnaleźć zabójców ojca i poznać losy matki. Chcąc rozwikłać tajemnicę sprzed lat, musi położyć na szali pragnienie zemsty i swoją przyszłość. To, co zobaczy, nie było przeznaczone dla czyichkolwiek oczu. Jaką drogę wybierze Sonia? Czy zbuduje normalne życie u boku prokuratora Szafrańskiego? Jakie intencje ma nieznany nikomu gangster oferujący współpracę?
Brutalna rzeczywistość i oniryczna podróż w głąb siebie, gangsterskie porachunki i próba rozliczenia się z przeszłością… W swojej najnowszej książce Raróg Anna Sokalska wychodzi poza ramy gatunku: na gruncie kryminału buduje duchową, kobiecą opowieść o odnajdywaniu w życiu drugiej szansy, z silnym motywem zemsty oraz nieoczywistą słowiańską symboliką.
„Raróg" Anny Sokalskiej to pełen zwrotów akcji kryminał, który wyróżnia pośród setek innych powieści należących do tego gatunku nieoczywista, głęboko osadzona symbolika i niezliczone nawiązania do dawnych, przede wszystkim słowiańskich wierzeń.
Do lektury powieści zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie mogliście przeczytać premierowy fragment książki Raróg. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
W ogrodzie Wołosa roiło się od milicjantów i techników kryminalistycznych. Na wiklinowym szezlongu leżał porzucony złoty zegarek i Makbet z wetkniętą w środek zakładką. Obok nich jak strażnicy stały tabliczki z numerkami: dwunastka przy książce i trzynastka za zegarkiem.
Na środku trawnika, z dramatycznie rozrzuconymi na boki rękoma, leżał na wznak Wołos. Jego otwarte jasne oczy skierowane były wprost ku wiszącemu nad ziemią słońcu, które milcząco tryumfowało nad namiestnikiem podziemi. Jeden z techników krążył nad ciałem, z precyzją przykładając obok ran skalówkę i robiąc zdjęcie za zdjęciem.
— Tata?
— Hm? — Technik nacisnął spust starej lustrzanki i odwrócił głowę. — Ożeż… — Ugryzł się w język w ostatnim momencie, przecinając tym samym przekleństwo.
Z drugiej strony, nad ciałem Wołosa, stała zdezorientowana Sonia.
I
Noc z 2 na 3 października 2015
Światła reflektorów przebijają się przez nocne powietrze wypełnione gęstą, smętną mżawką. W wyobraźni miga mi obraz batyskafu penetrującego ciche dno czarnego oceanu. W oddali błyskają światła latarek, gdzieś krótko szczeka pies. Policja przeczesuje pole, funkcjonariusze przedzierają się przez okoliczne zarośla. Ja, razem z grupą kilkunastu kolejnych osób, skupiam się na jednym miejscu.
— Macie ten namiot? — pytam mijającego mnie właśnie technika.
Nazywam się Sonia Kosowicz, córka kosa, ptaka pustelników, prawdy, czarów i snów, obrońcy przed piorunami. Nie ma jednak we mnie ani magii, ani marzeń, nieobce są mi kłamstwa i może tylko ludzie, których poszukuję, pozostają daleko ode mnie, porzuciwszy mnie jak pustelniczkę. Oto moje przeznaczenie.
Stoję nad zwłokami znalezionej dziewczyny — Los sprawił, że stanie nad zwłokami jest naturalnym elementem mojego życia. Dziewczyna, bo tym razem to dziewczyna, jest ubrana w zwykły szary dres, w którym powinna siedzieć na kanapie i oglądając serial, jeść chrupki. Długie tlenione włosy, które może jeszcze rano dokładnie rozczesywała, są rozrzucone w nieładzie jak groteskowa aureola, a tusz do rzęs, od kilku godzin opłakiwany przez mżawkę, spłynął po jej gładkiej twarzy.
— Nie możemy znaleźć — odpowiada znużony technik. Brak namiotu jest nie pierwszym i niejedynym absurdem, do jakich wszyscyśmy się już przyzwyczaili. Jest druga nad ranem, noc z drugiego na trzeciego października 2015 roku.
— Lekarz jedzie? — pytam. Cicho i delikatnie, jak zawsze. Robię to celowo, w ten sposób zaklinam rzeczywistość, balansuję ją, uspokajam, tłumię jej pęd.
— Jedzie, dzwonili. Ma być za pół godziny. Może koc przyniosę? — proponuje technik.
— Nie, kocem jej nie przykryjemy.
— Ale nie dla niej… — wyjaśnia.
— Ach… — teraz rozumiem. — Nie, dzięki, ja nie marznę.
Mam na sobie wąskie dżinsy, sportową bluzę i przezroczystą przeciwdeszczową pelerynę. Nie jest mi zimno, a może jest, ale nie zwracam na to uwagi — całą poświęcam dziewczynie na ziemi. Teraz wszyscy są tu dla niej, choć trochę też i dla siebie, dla ideałów praworządności i społecznego ładu; za kilka, kilkanaście dni zapomną, poświęcając się innym pechowcom, pozostaną tylko imię i nazwisko, przekazywane kolejnym funkcjonariuszom publicznym, przerzucane na kartach akt i wreszcie wyryte na nagrobku. Całe życie sprowadzone do tych kilku liter. Właściwie wszyscy tu jesteśmy tylko po to, aby udać, że jesteśmy warci trochę więcej niż te kilka dźwięków, które ktoś kiedyś może odczytać, przechodząc koło naszych grobów.
Mężczyzna, którego troskę odrzuciłam, wzrusza ramionami i odchodzi tam, gdzie miał iść, pewnie zadowolony, że może szukać nieistniejącego namiotu jeszcze przez chwilę, unikając innych zadań.
— O, przepraszam. — Inny technik potrąca mnie, jakby na całym tym polu nie było miejsca dla nas wszystkich. Trzyma w ręku kompaktowy aparat z doczepioną lampą błyskową. Cofam się o krok, żeby zrobić mu przestrzeń, i obserwuję, jak dokumentuje miejsce zdarzenia i kolejne ślady. Flesz co chwila oświetla nieżywą dziewczynę upiornym światłem. Błysk za błyskiem, jakby to jej ciało migotało gasnącym światłem ulatującej duszy. Bolą mnie oczy, zaciskam mocno powieki i przenoszę wzrok na rosnące nieopodal młode brzozy. Biała kora wątłych, prawie ogołoconych z liści drzew majaczy ponuro w nocnej scenerii. Ktoś rusza policyjnym reflektorem i snop światła pada w stronę, gdzie pośród brzeziny dostrzegam dziewczęcą sylwetkę. Stoi nieruchomo, ubrana w szary dres, jasne włosy sięgają jej łokci.
— No, Kosowicz — słyszę za sobą. — Już jestem. A to co? Gdzie namiot?
Odwracam się w kierunku energicznego męskiego głosu. Prokurator Damian Szafrański, dziedzic nieszczęśliwie zakochanego w nimfie, przemienionego w kwiat Krokusa, niepomny swego dawnego wcielenia, lat czterdzieści, kilkudniowy zarost na twarzy, oczy bezsenne, podkrążone od zbyt wielu godzin na jawie. Idzie z kapturem naciągniętym nisko na czoło, choć aż tak mocno nie pada. W jednej ręce trzyma telefon, w drugiej kubek termiczny z parującą kawą — zapach wyprzedza go o krok. Mimo zmęczenia Damian jak zwykle ma dobry nastrój. To jego sposób na przetrwanie — zachowywać pogodę ducha, nie narzekać i się nie denerwować, trzymać na dystans męczącą rzeczywistość.
— Nie ma namiotu — mówię. Rzucam jeszcze raz okiem w kierunku brzóz. Zjawa zniknęła.
— Nie ma namiotu — powtarza Damian, jakby językiem chciał zważyć ciężar tych słów. — To tak jak kaloszy — dodaje nieoczekiwanie. — Wszystkie trzy pary, które mamy w prokuraturze, są już w terenie, na ostatnią spóźniłem się o pół godziny. — Macha ręką, na szczęście tą z telefonem, nie z kawą. — Co my tu mamy?
— Dziewczyna, lat około dwudziestu — opisuję, co widzę. — Bez śladów walki, bez śladów wykorzystania. Przynajmniej na oko, bo lekarz jeszcze nie przyjechał.
— To ja się spieszę… — Damian kręci z niezadowoleniem głową, ale żeby jej sobie nie ukręcić, pociąga łyk kawy. — Na pewno nie chcesz?
— Na pewno. — Nie mam ochoty na kawę od kilku lat. — Rana cięta na gardle — kontynuuję ze starannością. — Pod paznokciami nic nie ma, ktoś ją dobrze wyczyścił, zanim ją tu zostawił.
— Zostawił? I żadnych śladów?
Ruchem głowy wskazuję na horyzont, gdzie jak błędne ognie tańczą snopy świateł z latarek.
— Żadnych. Zbadaliśmy prawie cały teren, nic nie ma, psy też nie złapały tropu. Musieli ją przywieźć samochodem, porzucić, zetrzeć z podłoża odciski butów i odjechać.
W telepatycznym porozumieniu oglądamy się za siebie, na biegnącą kawałek dalej asfaltową drogę.
— No tak. — Damian na moment traci wesołość, ale szybko się opamiętuje i wraca do zwykłego tonu. — Ani śladu buta? Ani pół? A guzik? Fajka?
— Niczego nie ma, Damian, tylko dziewczyna. Ktoś ją bardzo sprawnie zamordował i równie sprawnie wyrzucił w szczere pole. Siedzimy tu już kolejną godzinę, czekamy tylko na ciebie i lekarza i się stąd zawijamy. Rano jeszcze raz obejrzymy krzaki i będziemy myśleć.
— A kto ją znalazł? Wiemy coś? — dopytuje, próbując chyba ustalić, jak szeroka jest nasza niewiedza.
— Anonimowe zgłoszenie. Nic nie wiemy. Dokumentów przy ciele nie ma, odciski będą jutro, rozpytywać o tej porze nie ma kogo. Zresztą do najbliższej wsi jest kilka kilometrów.
— No dobra. — Damian bierze kolejny łyk kawy, ostatni, z samego dna, i rusza w stronę swojego samochodu. Idę z nim. — To dlaczego tu jesteś? Dziewczyna raczej nie wygląda na gangstera.
— A jednak… — Nie kończę.
— Jednak — powtarza za mną wesoło.
Mijamy szereg zaparkowanych samochodów, głównie radiowozów, i zatrzymujemy się przy ostatnim, którym przyjechał Damian. Rozglądam się kontrolnie. Jesteśmy sami.
— Zgłoszenie przez telefon przyszło około dwudziestej trzeciej — zdradzam. — Mężczyzna podał dokładną lokalizację i określił zamordowaną jako „bieluńskie ścierwo”.
— A to ciekawe. — Damian aż przestępuje z nogi na nogę. Zaczyna pocierać się po zaroście nieustannie trzymaną w ręce komórką. — Czyli pracowała dla Bielunia — skonstatował i wcale nie chodziło mu o halucynogenną, śmiertelnie trującą roślinę, choć nie bez powodu taki pseudonim połączył się z jego nosicielem.
— Załóżmy — dopuszczam jego hipotezę. — Mamy wówczas dwa wyjścia, znaczy zabili ją ludzie Bielunia albo ktoś inny. Ludzi nie od Bielunia jest więcej, ale dlaczego zdradzaliby się swoją pogardą? Aby coś zamanifestować? Czy z braku profesjonalizmu? — myślę na głos. — Czy ktoś niebędący jego wrogiem miałby dość negatywnych emocji, aby jego człowieka nazywać ścierwem? I czy ktoś niebędący jego wrogiem byłby tak profesjonalny? Pozostają nam więc wrogowie Bielunia, ale ci raczej nie obnoszą się ze swymi aktami zemsty, zresztą nie muszą — kto ma wiedzieć, ten wie. Wracamy więc do samych ludzi Bielunia. Jeśli zabili swoją, to dlaczego nazwali ją „bieluńskim ścierwem”?
Damian szura butem po twardej nawierzchni jezdni, rozrysowując w myślach moją klasyfikację i badając jej poprawność. Przypomina to grę w rozpoznawanie rzeczy, o której myśli druga osoba, kiedy jedynym drogowskazem mogą być odpowiedzi „tak” lub „nie”: to rzecz żywa czy nieożywiona? Jeśli żywa, to jest człowiekiem czy zwierzęciem? Jeśli człowiekiem, to kobietą czy mężczyzną? I tak dalej, eliminacja aż do wytypowania celu. Tylko że trudniejsza. I bez tak oczywistych wskazówek.
Damian zbiera myśli, łączy znane nam fakty z żywotów przestępców, plotki i domniemania, aby zrozumieć, jakie mogli mieć motywy.
— Może powiedzieli tak, żebyśmy byli pewni, że to oni ją zabili — podsuwa. — A do mediów poszła wiadomość, że ludzie z gangu Bielunia tak traktują brak posłuszeństwa. Pozostali zobaczą to w telewizji i nie odważą się wycinać żadnych numerów — naprędce wymyśla wersję.
— Wtedy mogliby powiedzieć: „tak kończą zdrajcy Bielunia”. Prosty przekaz, nagranie zgłoszenia wyciekłoby do wiadomości i mieliby spokój na jakiś czas. A „bieluńskie ścierwo”? To jednak nie brzmi jak słowa kogoś, kto pracuje dla Bielunia.
— Zostaje albo konkurencyjny gang, albo ktoś zupełnie niezwiązany, kto chce zmylić trop — wnioskuje Damian.
— Albo jednak ludzie Bielunia — wtrącam. — Też próbujący zmylić trop.
Wątek, który podchwyciliśmy, doprowadził nas donikąd; kręcimy się wokół własnych myśli jak psy, które zgubiły trop.
— To „bieluńskie ścierwo” tylko nam miesza, zamiast pomóc — podsumowuje Damian. — Od początku. Ktoś zabił dziewczynę jednym dokładnym cięciem, umył ją, przebrał, wywiózł autem na odludzie, rzucił na pole, odjechał i zadzwonił na policję, podając dokładne współrzędne miejsca. Profesjonalista albo psychopata. Stawiam na profesjonalistę, wątpię, żeby psychopata chował się za porachunkami gangów.
Kiwam głową. I tak czekamy na lekarza, więc mimo zmęczenia, dla wątpliwej rozrywki i zabicia czasu, choć gdybanie bez dowodów niewiele może dać, wymyślam pierwszą lepszą, a zarazem najprostszą wersję, jaka przychodzi mi do głowy.
— Dziewczyna mogła uciec z burdelu Bielunia mówię. — Złapali ją i zabili dla utrzymania reszty w ryzach. Zabójca, w takim przypadku człowiek Bielunia, rzuciłby w zgłoszeniu: „bieluńskie ścierwo”, żeby zmusić nas do wymyślenia kilku dodatkowych wersji zdarzeń i tym samym utrudnić śledztwo.
— Burdel może należeć też do kogoś luźniej związanego z Bieluniem. — Damian proponuje inny przebieg zdarzeń. — Może płaci mu haracz albo dostaje od niego dziewczyny. Może kręcił coś na boku, ona to odkryła, szantażowała go, więc ją zabił.
— Mogła też rozprowadzać narkotyki — podsuwam. — Wystarczy, że weszła na obcy teren albo pochwaliła się niewłaściwej osobie, trafiła na kogoś, komu ludzie Bielunia zaszli za skórę.
— Tylko kogo? Grupa Bielunia kontroluje wszystko w całym regionie. Nawet jeśli dziewczyna jest płotką i zabicie jej nie ściągnie na zabójcę ostrej reakcji Bielunia, to nazywanie jej „bieluńskim ścierwem” jest prowokacyjne.
— Między innymi dlatego tak dobrze zatarto ślady — zauważam.
— Sądzisz, że bardziej ze strachu przed Bieluniem niż przed nami? — śmieje się Damian, wyjątkowo gorzko jak na niego.
— O ile przyjmiemy taką wersję… — zaznaczam. Ale najważniejsze jest to, że jeśli „bieluńskie ścierwo” nie jest zmyleniem tropu, to ktoś, nieważne, czy celowo, czy w emocjach, wymierzył Bieluniowi policzek. Czyli albo wewnątrz grupy pojawił się ferment, albo zęby ostrzy sobie ktoś z zewnątrz. Pytanie brzmi, jaki będzie ciąg dalszy i jaka będzie skala wydarzeń.
W dłoni Damiana ożywa telefon, który pozbawiony głosu warczy groźnie. Damian spogląda na wyświetlacz i odbiera.
— Jesteś już? Dobra, idziemy. — Rozłącza się i wreszcie chowa komórkę do kieszeni. — Chodź, lekarz przyjechał. Niech rzuci okiem, podpiszmy protokół i zbierajmy się stąd.
Książkę Raróg kupicie w popularnych księgarniach internetowych: