Szlachcic Nadolski wraca z wojny w rodzinne strony. Jego dobra są splądrowane, żona i dzieci nie żyją. Wszystkiemu winni są rzekomo Tatarzy, ale Nadolski w to nie wierzy. Próbuje dociec prawdy, by pomścić najbliższych.
Czy przerażające zbrodnie uda się wyjaśnić? Kto spośród bohaterów jest dobry, a kto zły? Kolejne strony dają odpowiedzi na te pytania. Pozwalają też poznać zapomniany skrawek szlacheckiej Rzeczypospolitej, gdzie o sprawiedliwość trzeba było walczyć z szablą w dłoni. I gdzie nadprzyrodzone miesza się z realnym.
– Zdawać by się mogło, że los aż nadto doświadczył Żegotę Nadolskiego herbu Bojno. Powraca on wszak w rodzinne strony jako weteran wielu bitew i wojen. Co gorsza, przyjdzie mu uklęknąć przy grobach najbliższych, którzy zginęli podczas najazdu Tatarów. Nie wie jednak, że przeznaczenie szykuje dla niego o wiele mroczniejszą przyszłość. Nie wie, że za śmiercią jego rodziny kryje się straszliwa tajemnica, a jego samego czeka rozwikłanie iście diabelskiej intrygi, w której urok wiedźmy i wrogie szable to najmniejsze z zagrożeń. Wartka, żywa akcja, świetny warsztat i piękna wizja rzeczywistości szlacheckiej – to Dzikie Pola w całej okazałości. Uwaga! Lektura powieści grozi zarwaniem nocy, nieświadomą archaizacją języka i wyprawą na pchli targ w poszukiwaniu jakiejkolwiek szabli. – Marcin Mortka.
Do lektury powieści Czas pomsty zaprasza Wydawnictwo Dolnośląskie. Dziś w naszym serwisie możecie przeczytać jej premierowe fragmenty:
Wiosna roku 1630 była dżdżysta i zimna. Co rusz z nieba skapywały ciężkie krople, zamieniając drogi w błotniste pułapki. Trudno było iść piechotą. Buty grzęzły, oblepiając się brudem. Toteż z mozołem szedł towarzysz jazdy kozackiej polskiej Żegota Nadolski. Cały przemókł. Nie zwracał na to jednak uwagi. Przez lata przywykł nie do takich niewygód. Czasem, gdy but zbyt głęboko utkwił w grzęzawisku, na usta cisnął mu się jakiś grubszy wyraz. Zaraz wstrzymywał popędliwy język, szepcąc pod nosem nabożne słowa modlitwy. Ubrany w nieco lepsze tylko od chłopskiego odzienie, zakryty woskowanym kapturem, w butach rozmiękłych od wilgoci, z pokorą przyjmował przeciwności losu. Tylko zawinięta w skóry szabla przewieszona przez plecy była znakiem, że to nie chłop brnie przez błota, lecz człowiek wojskowy. Gdyby kto zajrzał pod kaptur, zobaczyłby posiwiałe przedwcześnie włosy i obwisłe wąsiska. Twarz, przeorana blizną, zmroziłaby takiemu ciekawskiemu krew. Szare oczy były jakby zapatrzone nie w otaczającą wiosnę, lecz we własne myśli. A te widać nie były radosne, ale niczym ponure niebo wiszące tego dnia tak nisko. Tymczasem wokół zieleń buchnęła z żywiołowością, sycąc wzrok swą spokojną barwą. Życie wracało po zimie, dając nadzieję zmartwychwstania. Trawa, nad wyraz rozrosła, chłonęła wilgoć, zapowiadając obfitość siana. Drzewa kierowały swe liście ku życiodajnemu deszczowi, szumiąc wśród padających kropli odwieczną melodię. Świat poił się łapczywie, jakby szykując zapasy na gorszy czas. Szedł więc Żegota powoli, przypominając sobie coraz to bardziej znajome kształty i obrazy. Zbliżał się do stron rodzinnych, które opuścił dziesięć lat wcześniej. Wszystko niby było podobne. Zagajniki, chałupy, krzyże przydrożne. Jemu wydały się jednak mniejszymi, postarzałymi, zgarbionymi, jak i jego postać. Bo też i w innym czasie wyjeżdżał. Wtenczas zdawało mu się, że świat stoi przed nim otworem, a zapałem i męstwem łatwo fortunę ujarzmi. Teraz gorycz miał w duszy i pustkę.
Poszedł lata temu z innymi za Żółkiewskim. Bo i cóż mu pozostawało? Majątek rodzice zostawili mu ubogi. Ledwie, by utrzymać siebie i żonę z dziećmi. Ot, parę chłopskich chałup, stary dwór modrzewiowy i nieurodzajne grunta. Zadłużył się więc, z chłopów przysposobił pocztowych i poszedł wojować. Mówili, że na mołdawskiej wyprawie łupy zdobędzie, sławą okryć się może. Prosiła go Zośka, by nie zostawiał jej z maleńkimi. Zaklinała, że złe przeczucia w jej duszy się lęgną. Ale nic to było dla Żegoty, który zbywał śmiechem głupie babskie gadanie. Gdybyż czas mógł odwrócić. Ale z tamtego człeka nic się nie ostało. Pod Cecorą ledwie z życiem uszedł, cudem tylko bez ran. Potem udał się z towarzyszami na Turka, by straty powetować. I tu jednak ni bogactwa, ni sławy nie zdobył. Pokój podpisano, a dla Żegoty żadna z niego korzyść nie przyszła. Wciąż długi i pusta kiesa. Zamiast więc jak inni wrócić do domu, ruszył na Litwę, gdzie Radziwiłł już ze Szwedami wojował. Myślał, że przy magnackim boku łatwiej przyjdzie mu los poprawić. Gdy przyszedł rozejm z Gustawem Adolfem, nie wrócił w strony rodzinne. Rozmiłował się w bogatym dworze, gdzie schlebiała mu pańska łaskawość. Posłał tylko pocztowego, by Zośce wieści zawiózł i skromny łup przekazał. Sam zaś oddał się ucztom i bezeceństwom.
Westchnął spod ciężkiego kaptura, gdy czas ten sobie przypomniał. Dziewkom nie przepuszczał. Za kołnierz nie wylewał. Radziwiłł świadom, że Szwed się przyczaił, trzymał przy sobie żołnierzy i niczego nie żałował. Żył więc Nadolski jak w jakimś amoku, łapczywie chłonąc nieznane mu wcześniej uciechy. Bo i cóż Zośka? Gdzie jej tam do biegłych w miłosnej sztuce dwórek? Gdzież zaściankowym ucztom i kuligom do pańskiego stołu? Któż to byli lokalni posesjonaci przy Radziwille? I przyszedł w końcu, jak kara za grzechy, ten dzień, gdy pocztowy późnym latem 1624 roku od Zośki powrócił.
Żegocie łza w oku stanęła i potoczyła się bruzdą ku wilgotnym wąsiskom. Pamiętał aż nazbyt wyraźnie. Ledwie dobudził się po nocnej biesiadzie. W głowie szumiały mu jeszcze wina i miody, których sobie nie żałował. W łożu leżała dworska murwa, ze skórą bladą, włosami sklejonymi potem i oddechem nasiąkłym przetrawionymi napitkami. Zwiesił Żegota nogi ze skraju łoża i wpatrywał się nieprzytomnie w pocztowego, który garbiąc się i czapę mnąc w dłoniach po raz wtóry powtórzył ciężkie jak głazy słowa, że Tatarzy najechali folwark i wszystkich ubili. Zośkę i dzieci. Michałka i Marysię. Że dwór spalony, a ludzie w las uciekli. Wstał chwiejnie Nadolski i chłopem potrząsnął. Słowa uwięzły mu w gardle. Szarpał gwałtownie Semka, ściskając mu ramiona. Aż w końcu z ust popłynęło mu wycie nieludzkie, z którym stoczył się bez przytomności na podłogę. Myślał pocztowy, że pan padł martwy rażony apopleksją. Niewiele się omylił. Kiedy Żegota oczy otworzył, nie mógł ruszyć ni ręką, ni nogą. Zawezwany medyk krew puścił, ale nadziei nie dawał. Chorego z łoża ruszać zabronił. Leżał więc szlachcic, wpatrując się całymi dniami w bieloną powałę kwatery. Świat zamknął mu się z głowie. Nie znał nikt jego myśli, bo ustami ruszyć nie zdołał. Lecz choćby i mógł, pewnie z bólu słowa by nie wykrztusił. Trudno byłoby bowiem znaleźć jakieś lekarstwo na jego niedolę i cierpienie. I poczucie, że za jego to winy Bóg karę surową nałożył. W dwie niedziele Nadolski posiwiał jak gołąb. Pachołek trzymał go przy życiu, pojąc piwną polewką z roztartym serem. Miesiąc minął, nim powiekami poruszył. Kolejny, kiedy dłoń uniósł. Za tym słowa bełkotliwe, jeszcze nikomu niezrozumiałe, wypowiedział. Tylko on pamiętał, że była to pełna goryczy modlitwa na głos powtarzana, bardziej jak rzucana Bogu groźba.
W pół roku na nogi stanął. Wychudły i posępny jak nocna mara. W członkach wróciło mu życie, choć czucia w lewej ręce nie odzyskał. Lewy kąt ust martwo w dół się na zawsze osunął. Jak odbicie jego duszy, która skamieniała. Semko jął konie na powrót szykować, sądząc, że teraz rychło pan będzie chciał na swoje ruszyć. Burknął gniewnie Nadolski i nahajem głupią myśl z łba pachołka wygnał. Nie miał już domu. Dokąd było mu wracać? Na groby? Usta zaciął Żegota, całymi dniami ledwie kilka słów wypowiadał, a jeśli już, to w gniewie. Tylko w szabli od rana się wprawiał, w tym gubiąc myśli, które mało go do obłędu nie wiodły. Mrok objął jego głowę. I zląkłby się ten, kto by znał te jego rozmyślania. Jako że zwykle były o śmierci. Przemieszane modlitwą, by jak najrychlej nadeszła. W zacięciu i zatraceniu, w rozpaczy wracał do sił.
Z radością w duchu przyjął wieści, że Gustaw Adolf na nowo z wojskami w Inflantach się znalazł. Na wojnie o śmierć łatwo. Ruszył pod Gosiewskim, pierwszy rwąc się czy to na podjazd, czy to dla pochwycenia języka. Lecz kpi fortuna z zatraceńców. Gdyby spoczynku wiecznego nie szukał, pewnie nie raz by go znalazł. Jednak teraz omijały go kule, a kto z szablą przeciw niemu wystąpił, ten padał z rozłupaną czaszką. Mało mu było u wrogów zwady. Kiedy bezczynnie siedział, za lada co i przeciw swoim rwał się do broni. Przeszło kilka pojedynków, gdzie srodze adwersarzy posiekał. Tak że wśród towarzyszy złą sławą okryło się jego imię. Nikt nie był mu druhem. Nikt do namiotu jego nie wstępował. Nawet pocztowi z oczu schodzić woleli, by byle czym panu się nie narazić. Wina i miody porzucił. Kobiet nie oglądał. Jeńca jak wziął, to ani myślał wykup brać. Dawał mu w rękę rapier albo i jaką sobie broń zażyczył i na śmierć stawał. Nie trafił się żaden, który by mu sprostał. Cenił pułkownik Gosiewski odwagę. Nawet o oficerskiej szarży dla Żegoty zamyślał. Ale inni oficerowie pomysł ten z głowy mu wybili, gdyż Nadolski za szaleńca był uważany, a jako taki, oficerem będąc, nie tylko siebie, ale i ludzi mu powierzonych na zatracenie by powiódł. Został więc nadal prostym towarzyszem. Dowódcy, chcąc się zakały pozbyć, jego pierwszego na straceńcze misje posyłali. A on wracał jak zły szeląg, krzywiąc w złośliwym uśmiechu swe na wpół martwe usta. Diabelskie szczęście nie tylko w tym mu sprzyjało. Złotem z obdartych trupów kiesy napełnił. A że żył jak pustelnik, więc rósł jego skarbczyk stojący w kącie, nic dla niego nie znacząc. Jakby zbierany na złość innym. Gdy przyszedł rozejm Litwinów ze Szwedami, Nadolski natychmiast ruszył na Pomorze, gdzie ogień wojny się rozpalił. Przyłączył się do lisowczyków Moczarskiego, za nic mając ich złą sławę. Tam znów poszczerbił kilka szlacheckich łbów w pojedynkach, nim panowie bracia spokój mu dali. W tym towarzystwie jednak, miast niechęci, zyskał szacunek, bo z takich jak on zatraceńców składała się kompania. Wojował długo i zacięcie z wrogiem, towarzyszami i samym sobą. Szeptali ludzie, że ze złym musiał się ułożyć, bo tam gdzie inny co najmniej z raną by wyszedł, on powracał bez żadnego szwanku. Solą w oku była jego kiesa, o której legendy po obozach krążyć zaczęły. A Żegota drwiąco śmiał się w żywe oczy, rzucając, że ten kto mu sprosta, może wziąć wszystko, zanim jego ciało ostygnie. Nie znalazł się śmiałek, który by podjął wyzwanie. Schudł i sczerniał ze zgryzoty. Bruzdy przeorały mu przystojną niegdyś twarz. Siwych włosów nie strzygł szlacheckim zwyczajem, przez co ten, co go nie znał, mógłby go brać za jakiegoś świętego męża pustelnika. Rychło by jednak zdanie zmienił, gdyby spojrzał w pustkę zapadłych oczu. Nic w nich nie było ze świętego zamyślenia. Źrenice ziały niczym czarne studnie, wiodące wprost na dno udręczonej duszy. Aż przyszedł rok 1629 i Trzciana. Stanął tam pod hetmanem Koniecpolskim w czerwcu. W parną noc przed bitwą przyśniła mu się Zośka. Stała tylko i ze smutkiem patrzyła. Chciał podbiec do niej, uklęknąć i błagać o przebaczenie, lecz znów, jak przed laty, jego ciało było martwe. Nie mógł wykonać żadnego gestu ni wypowiedzieć słowa. A Zośka odwróciła się z wolna i rozpłynęła we mgle. Zbudził się zlany potem. Uspokoił w ciemności przyśpieszony oddech. Pomyślał, że znak to może, że pora na niego przyszła. I uradował się szczerze, że wreszcie nastąpi koniec jego żywota.
W naszym serwisie możecie już przeczytać kolejny fragment powieści Czas pomsty możecie już kupić w popularnych księgarniach internetowych: