Rafał Wroński, lekarz i wykładowca etyki zawodowej, po latach emigracji próbuje na nowo ułożyć sobie życie w Polsce. Na Akademii Medycznej obejmuje stanowisko po uwielbianym przez studentów, niedawno zmarłym wykładowcy, Marcu Brzezińskim. Nieświadomie wynajmuje piętro domu, w którym jego poprzednik mieszkał wraz ze swoją ukochaną, Anią. W mieszkaniu Wroński zastaje kota o imieniu Murano, szafę pełną sukienek, albumy wypełnione zdjęciami oraz pamiętnik. Ten ostatni szczególnie przykuwa jego uwagę.
Czytając go, coraz częściej ma wrażenie, że żyje równolegle życiem swoim i poprzednich lokatorów. Pamięta wydarzenia, w których nigdy nie brał udziału, miejsca, jakich nie odwiedził, a nawet obcych sobie ludzi.
Tajemnicza wenecka legenda wkracza w jego codzienność i powoli zamienia ją w koszmar…
Ta książka porywa, uwodzi, czaruje. Należy do gatunku nieodkładalnych. Ma w sobie wszystko, co potrzebne, by zachwycić: bogatą w historię i legendy Wenecję, tajemnicę, która umyka logice i zmysłom oraz miłość nie tylko tę romantyczną, ale również niezwykle cenną i unikatową: do wszystkich ludzi. Polecam całym sercem.
Katarzyna Kielecka, pisarka
Do przeczytania książki Jolanty Kosowskiej Déjà vu zaprasza Wydawnictwo Zaczytani. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment powieści:
Rafał
– I jak tam po powrocie? – Konrad rozsiadł się wygodnie w fotelu. Raz po raz spoglądał w moją stronę.
Przysunąłem szklankę z piwem, odruchowo przetarłem ręką zroszone szkło. Milczałem. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Kiedyś, przed laty, byliśmy kumplami z jednej klasy w ogólniaku, później przyjaciółmi ze studenckiej grupy. Łączyło nas wiele. Spędzaliśmy ze sobą sporo czasu. Mieliśmy wspólnych znajomych. Podobały nam się te same dziewczyny. Gustowaliśmy w tych samych trunkach. Podobnie patrzyliśmy na życie. Może ja trochę poważniej niż on.
Po studiach przez krótki czas pracowaliśmy razem w Zakładzie Etyki Zawodowej naszej uczelni. Potem wyjechałem na roczne stypendium, które później już tylko przedłużałem kolejnymi kontraktami. On został we Wrocławiu. Nasza przyjaźń wyblakła w natłoku codziennych spraw. Teraz wróciłem i poczułem się równie obco wśród swoich, jak tam wśród obcych. Wróciłem do czegoś, czego już nie było.
– Rozczarowany ojczyzną? – Konrad nie dawał za wygraną. – Żałujesz?
– Żałować nie żałuję, ale powroty są tak samo trudne jak wyjazdy – odpowiedziałem.
Przełknął kolejny łyk piwa i czekał.
– W pracy w porządku – powiedziałem z ociąganiem. – Jestem trochę jak powiew świeżego powietrza z zewnątrz.
– Zawodowo to wiem: jesteś na fali – przerwał mi. A tak niezawodowo?
– Tak niezawodowo, to nie miałem jeszcze czasu odpowiedziałem zupełnie szczerze. – Dawni znajomi rozjechali się po świecie. Nowi zachowują się z rezerwą. Ja też jestem odrobinę sztywny, mało spontaniczny. Odwykłem od prywatnych kontaktów z ludźmi z pracy.
– Nie tak sobie to wszystko wyobrażałeś? – dociekał.
– Odrobinę inaczej – przyznałem niechętnie. Najwięcej kłopotów miałem ze znalezieniem odpowiedniego mieszkania. – Nareszcie udało mi się zmienić temat. – Ten nagrany przez ciebie pokój przestał mi już wystarczać. Zacząłem szukać.
– W tym mieście nie jest to łatwe – wtrącił.
– Chciałem, żeby mieszkanie było w miarę blisko uczelni i kliniki – zacząłem wyliczać. – Nie za duże, ale też nie klaustrofobiczne, gwarantujące niezależność, ciche, z garażem. Marzyłem o odrobinie zieleni.
– Ależ masz wymagania! – Przyglądał mi się rozbawiony. – Takich mieszkań nie ma. W każdym razie nie tutaj.
– Na początku też tak myślałem. Ale dwa dni temu coś znalazłem.
– Naprawdę? Miałeś fart.
– Rewelacyjne miejsce. Jedno piętro w domu ze sporym ogrodem. Mieszkanie ma cztery pokoje. No, właściwie trzy, bo jeden pozostaje zamknięty – opowiadałem. – Ma szokujący wystrój. Stylowe meble z innej epoki, obrazy w ciężkich ramach, stare lampy… Po właścicielach odziedziczyłem kota. Dachowiec, prążkowany jak tygrys. Wczoraj prychał na mnie wrogo. Dzisiaj miałem dla niego gęstość powietrza. Może z czasem się jakoś dogramy.
Reakcja Konrada była zaskakująca. Nagle się wyprostował, spiął się w sobie. Dziwny grymas przebiegł po jego twarzy.
– Masz w tym mieszkaniu werandę? – zapytał.
Zaskoczył mnie. W pierwszej chwili pomyślałem, że mu się coś stało w głowę.
– Duży taras położony na dachach dwóch przylegających do siebie garaży.
– Znam ten dom – powiedział nieoczekiwanie.
– Naprawdę?
– Tak. Znam go bardzo dobrze. Na brzegu balustrady stoi rząd skrzynek na kwiaty – zaczął opisywać, jakby uważał, że mu nie wierzę. – W rogu jest stary stół z metalowym blatem, rzeźbionym w postacie z mitów. Przy nim stoją dwa ratanowe fotele. Nad stołem wisi duża miedziana lampa z abażurem, na którym kapłanki bogini Westy pilnują ognia domowego. Tak naprawdę to nie jest lampa a lampion. Jeżeli włożysz do niego zapaloną świecę, to zobaczysz cienie postaci westalek przesuwające się po ścianie drzew rosnących w ogrodzie.
Słuchałem go w osłupieniu. Nie patrzył w moją stronę. Nagle zamilkł. Pił piwo. Bawił się bezmyślnie długopisem. Unikał mojego spojrzenia.
– Skrzynki na kwiaty są teraz puste – powiedziałem.
– Te kwiaty były do niedawna chlubą Anki. Tworzyły gęsty dywan, który wylewał się ze skrzynek i sięgał prawie do ziemi. Justyna twierdziła, że to są surfinie.
Nie patrzył na mnie. Przymknął oczy.
– Tam wszędzie było mnóstwo roślin. Na tarasie stały gliniane donice z drzewkami pomarańczowymi, oliwnymi i bugenwillami. Te ostatnie rosły w donicach ustawionych rzędem przy ścianie przylegającej do wejścia do domu. Bugenwille, jak i całą resztę, przywiózł Marco z Włoch od swojej babci. To było coś niesamowitego. Jakby śródziemnomorski ogród, który ktoś przeniósł do środkowej Europy.
– Teraz tylko w jednej donicy rośnie drzewko oliwne.
Chyba niepotrzebnie mu przerwałem, bo znowu zamilkł. Po chwili dopił piwo.
– Przepraszam, stary, spieszę się. – Widziałem, że skłamał. – Mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia. Muszę się zwijać. Czas mnie goni.
– Czyj to dom? – próbowałem go zatrzymać. Nie odpowiedział.
– Pogadamy kiedy indziej, dzisiaj muszę już lecieć. Nawet się nie starał, żeby zabrzmiało to wiarygodnie.
Przywołał ręką kelnera. Zapłacił rachunek. Ruszył w kierunku wyjścia. Nagle się zatrzymał.
– Ten kot nazywa się Murano, jak wyspa nieopodal Wenecji. Uwielbia sardynki.
Obserwowałem go, jak przepycha się pomiędzy gęsto ustawionymi stolikami, co rusz potykając się o niedbale pozostawione krzesła. Miałem wrażenie, że ucieka przed wspomnieniami o tamtym domu.
***
Nagle ten dom wydał mi się zupełnie inny. Nie był już zimny i bezosobowy. Wcześniej mieszkała tu jakaś Anna. Ten wychudzony dachowiec to Murano. Mieszkanie wypełniło się zapachem wędzonych sardynek, a na werandzie, w lampionie zawieszonym nad stołem zapłonęła świeca. Na drzewach w ogrodzie zobaczyłem cienie dziewczęcych postaci. Długie, powiewne, sięgające do kostek szaty, wysoko upięte włosy, uniesione ramiona… Nagle delikatny wiatr poruszył lampionem, cienie ożyły, zaczęły przesuwać się i tańczyć, wirować wokół mnie coraz szybciej i szybciej, coraz radośniej. Miałem wrażenie, że pęd uniósł brzegi ich szat, że dziewczyny podały sobie ręce, że słyszę ich śmiech.
Śmiech westalek splótł się z cichym dźwiękiem pozytywki. Wsłuchałem się w te dźwięki. Skądś to znam pomyślałem. Znajome tony układały się w dobrze znaną melodię. Słyszałem to już wiele razy. Tylko że wtedy to na pewno nie była pozytywka. Ta melodia kojarzyła mi się raczej z barokowymi balkonami, z ciężkimi lampami, z grubą, purpurową kurtyną, tapicerowanymi głębokimi fotelami i orkiestrą. Już wiem, pamiętam, opera Giuseppe Verdiego Rigoletto, tenorowa aria księcia Mantui z trzeciego aktu opery, La donna è mobile, Pavarotti.
Dziwne – pomyślałem. – Trzeci akt opery? Pavarotti? Przecież ja nie chodzę do opery.
Świeca w lampionie syknęła i zgasła. Ogród nagle zamarł w bezruchu. Wokół zapanowała ciemność. Melodia pozytywki stawała się coraz cichsza, aż w końcu zlała się z dalekim szumem miasta.
Konrad powiedział, że tu mieszkała Anna. Musiała być kimś wyjątkowym. To jakaś dziwna historia. Konrad też zachowywał się dziwnie. Pożegnał się tak niespodziewanie. Wyszedł pospiesznie. Takiego Konrada nie znałem.
Długo nie mogłem zasnąć. Zimny blask księżyca sączył się przez nie do końca opuszczone rolety. W jego świetle wszystko wyglądało jeszcze bardziej tajemniczo. Stare, mahoniowe biurko z blatem inkrustowanym kością słoniową, mosiężna lampa z witrażowym abażurem, dwa duże fotele, których oparcia wieńczyły drewniane postacie skrzydlatych lwów. Mały stolik ustawiony pod oknem, z blatem z kawałków drewna, układających się w nieostrą, lekko rozmazaną postać uskrzydlonego lwa. W rogu duża, mahoniowa szafa z szybami z kryształu, pełna książek. Okrągły księżyc odbijał się w jej drzwiach.
Przesunąłem się lekko i wtedy w krysztale ożyły dziesiątki księżycowych blasków. Zimne, srebrzyste światło kładło tajemnicze cienie, oświetlało siedzącego na parapecie kota. Murano przeciągnął się leniwie, ułożył wygodnie, oparł głowę na przednich łapach i zasnął. Ja długo nie mogłem zasnąć.
Świtało, kiedy zmorzył mnie sen. Żałuję, że zasnąłem. Męczyły mnie koszmary, w których główną rolę odgrywało to mieszkanie. Nie mogłem się obudzić. Słyszałem dźwięk budzika, ale nie potrafiłem otworzyć oczu. Jeszcze raz La donna è mobile, jeszcze raz cienie przesuwające się po drzewach w ogrodzie, dziwny chichot westalek.
Zbudziłem się zlany potem. Usiadłem na łóżku i nie mogłem uspokoić myśli. Jedna z nich wydała mi się zaskakująca. Byłem pewien, że Anna miała jasne włosy opadające na ramiona. Anna miała jasne włosy?! Przeraziła mnie ta myśl. To jakieś brednie – pomyślałem. – To tylko moja wyobraźnia. Skąd niby miałbym to wiedzieć? Przecież nie znałem Anny.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Deja vu. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,